Wiatronogi/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiatronogi |
Wydawca | Księgarnia J. Czerneckiego |
Data wyd. | 1919 |
Druk | Drukarnia J. Czerneckiego |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Tłumacz | Gustaw Daniłowski |
Tytuł orygin. | Холстомер |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem, kiedy zamknięto wrota i wszystko ucichło, srokacz zaczął w następujący sposób.
Podczas moich wędrówek z rąk do rąk miałem sposobność zrobić wiele spostrzeżeń nad ludźmi i końmi. Najdłużej popasałem u dwu właścicieli: u księcia oficera od huzarów, a później u staruszki, mieszkającej przy kościele św. Mikołaja. U oficera spędziłem najświetniejsze lata mego życia. Kochałem go, chociaż on był przyczyną mojej zguby i nikogo nie kochał — właśnie za to kocham go jeszcze. Podobał mi się głównie dlatego, że był piękny, szczęśliwy, bogaty i z tego powodu dla wszystkich obojętny.
Rozumiecie chyba podniosłość tego naszego końskiego uczucia. Jego obojętność i moja zależność potęgowały miłość moją ku niemu. „Zabij, zajeźdź, myślałem sobie nieraz w owe dobre czasy — w tem moje szczęście“. Książę kupił mnie za 800 rb. u liweranta, któremu zostałem sprzedany. Kupił mnie zaś dlatego, że nikt nie posiadał konia srokatej maści.
Był to najszczęśliwszy okres w mojem życiu.
Pan mój miał kochankę. Wiedziałem o tem, gdyż codzień woziłem go do jej mieszkania, a czasem i ich oboje razem. Kochanka była piękna, on również, furman też był ładnym mężczyzną. Za to kochałem ich wszystkich i dobrze mi było z niemi. Dni moje płynęły w następujący sposób. Zrana przychodził czyścić mnie nie furman, ale parobek, młody chłopak ze wsi. Otwierał drzwi, przewietrzał stajnię, wyrzucał gnój, zdejmował derki i zaczynał drapać szczotką po skórze i strząsać ze zgrzebła białawe płaty potu i piany na zbitą podkowami podłogę. Ja zaś podczas tej operacyi szczypałem go żartobliwie za rękaw i przebierałem nogami. Potem podprowadzano nas kolejno do stągwi z zimną wodą, a parobczak z lubością spoglądał na lśniące łaty — owoc jego pracy, na nogi moje, proste jak strzały, szerokie kopyta, potężny zad i krzyż — jak łóżko, choć się kładnij.
Później zarzucał nam siano za drabinę i sypał owies w dębowe koryta. Wkrótce zjawiał się furman — Klim. Furman naogół przypominał swego pana.
Obaj niczego się nie bali i nie kochali nikogo prócz siebie. To mi się podobało. Klim chadzał zwykle w wyszywanej koszuli i szerokich szarawarach.
Lubiłem patrzeć, jak nieraz we święto, wypomadowany, w kurcie wpadał do stajni i krzycząc, „no! zwierzaku — zapomniałeś“ — trącał mnie trzonkiem od wideł w udo, tak, lekko — na żart.
Znałem się na tych żartach — więc, udając gniew, tuliłem uszy i wyszczerzałem zęby. W naszej stajni stał też kary ogier od pary. W nocy chodziliśmy razem w zaprzęgu. Smok ten nie znał się na żartach a zły był, jak djabeł. Staliśmy obok siebie i nieraz przez sztachety gryźliśmy się na dobre. Klim jednak nie bał go się. Bywało podejdzie ku niemu, krzyknie — ten się rzuci, zdaje się, że zabije.
Nie — chybił, a Klim już mu szleje poprawia na karku. Raz w parze z ogierem ponieśliśmy na zjeździe w dół. Ani pan, ani furman nie przestraszyli się bynajmniej. Śmieli się, ostrzegali przechodniów, wstrzymywali i kierowali tak zręcznie, żeśmy nie stratowali nikogo. W służbie u nich straciłem wszystkie moje zalety i pół życia. Ochwaciłem się u nich.
Pomimo to jednak był to najszczęśliwszy okres w mem życiu. O dwunastej zjawiali się stajenni, wkładali uprząż, smarowali kopyta i wprowadzali w hołoble. Sanki były zrobione z trzciny, plecione, obite aksamitem, uprząż ze srebrnemi sprzączkami, lice jedwabne. Uprząż była tak misternie sporządzona, że, gdy zapięto wszystkie sprzączki i rzemyczki, trudno było rozróżnić, gdzie się ona kończy, a gdzie koń zaczyna. Bywało, stoję w zaprzęgu w wozowni, wyjdzie Klim w tyle szerszy, jak w plecach, w czerwonym pasie, obejrzy zaprząg, siada, — poprawi szarawary, rzuci jaki dowcip i huknie — wio!
Ja zaś z fantazyą w każdym ruchu ruszam od wrót. Zatrzymuje się kucharka, która wyszła wylać pomyje, gapi się na progu i chłop, który przyniósł drwa, wytrzeszcza oczy... Jedziemy i wkrótce zatrzymujemy się. Wychodzą lokaje, podjeżdżają inni furmani i zaczynają się rozprawy... Gadu, gadu! Kilka godzin czekamy przed gankiem, czasem się przejedziemy dokoła dziedzińca i znów stajemy... Nakoniec słychać hałas w sieni; wybiega we fraku siwy Józef z tłustym brzuszkiem „Dawaj!“ — Nie było wtenczas tego głupiego zwyczaju wołać „hej — naprzód!“ jak gdyby kto mógł przypuszczać, że się jedzie w tył, a nie przed siebie. Klim cmoka. Podjeżdżam. Wychodzi szybko książę z pewną niedbałością w ruchach i postawie, jak gdyby nie było nic nadzwyczajnego ani w sankach, ani w koniu, ani w furmanie, który pochylony naprzód, wypręża obie ręce w taki sposób, że zdaje się, iż długo wytrzymać w takiej pozycyi niepodobna. Wychodzi książę w bermycy i szynelu z bobrowym siwym kołnierzem, który zakrywa jego rumiane policzki aż po czarną brew twarzy tak pięknej, że zasłaniać jej nie należało nigdy. Idzie, dzwoniąc szablą i ostrogami po miękkim chodniku, a stąpa roztargniony, jakby się gdzieś spieszył i nie zwracał najmniejszej uwagi ani na mnie, ani na Klima, chociaż wszyscy prócz niego zachwycają się nami. Klim cmoka, ja napieram na szleję i poważnie podjeżdżam stępa. Staję, zerkam na księcia, gnę szyję, potrząsam rasową głową i jedwabną grzywą. Książę w dobrym humorze, nieraz pożartuje z Klimem. Klim odpowiada, prawie nie odwracając swej pięknej głowy, i, nie zmieniając pozycyi wyprężonych rąk, czyni ledwie widoczny ruch licami, zrozumiały dla mnie jedynie. Raz-dwa! raz-dwa! Coraz szybciej i szybciej, drżąc w każdym muskule i zasypując błotem i śniegiem przód sanek, pędzę, jak wiatr. Wtenczas nie było tej głupiej mody krzyczeć: O! o! — jak gdyby furman miał boleści — zamiast na bok! — baczność!
Na bok! baczność! woła Klim; tłum pierzcha, staje i wykręca szyję, oglądając się za pięknym furmanem, pięknym koniem i pięknym oficerem.
Najwięcej lubiłem wyprzedzać rysaka. Nieraz, gdy, bywało, zobaczymy z Klimem zaprząg, godny naszego wysiłku — lecąc, jak wicher, zaczynamy zbliżać się coraz więcej i więcej. Już, rzucając śniegiem dokoła, dopędzam pasażera i prycham mu nad głową, równam się z końcem dyszla i po chwili nie widzę już zaprzęgu, a słyszę tylko za sobą coraz cichszy jęk dzwonka.
Podczas zaś całego wyścigu i książę i Klim i ja milczymy uparcie, udając że jedziemy tak sobie, we własnych interesach, że nam ani w głowie te napotkane zaprzęgi, co jadą, jak ze smołą.
Lubiłem zwyciężać, lubiłem też mijać się z dzielnym kłusakiem. Chwila, jeden dźwięk, jedno spojrzenie — i już lecimy samotnie, każdy w swoją stronę...
Skrzypnęły wrota i dał się słyszeć głos Fedzia i Stefana.
W pogodzie dawały się odczuć pewne zmiany.
Dni stawały się chmurne, ranki bez rosy, a ociężałe komary przylepiały się, gdzie usiadły.
Jak tylko stado wróciło z pastwiska, konie skupiły się naokoło srokacza; on zaś w ten sposób kończył swoje dzieje:
Szczęśliwy okres życia szybko przeminął, trwał zaledwie dwa lata. Przy końcu drugiej zimy spotkała mnie niezwykła uciecha i bezpośrednio po niej największe nieszczęście. Było to w karnawale; zawiozłem księcia na plac wyścigu rysaków. Miał biegać Atłas z Bykiem. Nie wiem, co książę robił z panami w altanie. Dość, że wyszedł i kazał Klimowi wyjechać na tor.
Pamiętam, wprowadzono mnie na tor i postawiono w jednym rzędzie z Atłasem. Atłas miał jakiś specyalny zaprząg, ja wiozłem zwyczajne wiejskie sanki. Na pierwszym zakręcie zostawiłem go w tyle. Homeryczny śmiech i ryk zachwytu powitał mnie u mety. Tłumy chodziły za mną; kilku panów ofiarowywało księciu tysiące. On uśmiechał się, pokazując białe zęby.
— Nie — mówił — to nie zwykły koń, to przyjaciel! góry złota nie wziąłbym za niego. Do widzenia, Panowie!...
Odpiął fartuch, siadł. — Na Wierzbową! — rzekł. Tam mieszkała jego kochanka. Popędziliśmy.
Był to ostatni dzień naszego szczęścia. Przybyliśmy na Wierzbową. Książę nazywał tę kobietę swoją, ona zaś zakochała się w innym i z nim uciekła.
Książę dowiedział się o tym w jej mieszkaniu. Była może piąta po południu. Nie zdążyłem wytchnąć, kiedy ruszyliśmy w pogoń. Wtenczas po raz pierwszy zacząłem otrzymywać baty i byłem zmuszony galopować. Po raz pierwszy w życiu zarwałem w galop, zawstydziłem się bardzo, chciałem się poprawić — aż tu słyszę, książę wrzeszczy dzikim głosem — „ruszaj“! —
Świsnął bat, zaciął mnie po skórze i pogalopowałem, kalecząc nogi o żelazną sztangę. Dopędziliśmy ich na dwudziestej piątej wiorście. Przywiozłem jeszcze księcia z powrotem, miałem za to dreszcze całą noc i nie mogłem nic jeść. Zrana napojono mnie. Napiłem się wody i na zawsze przestałem być takim koniem, jakim byłem przedtem. Chorowałem. Męczono mnie, kaleczono, — to się u ludzi nazywa leczenie. Oblazły mi kopyta, porobiły się opoje, nogi się skrzywiły, zacząłem doświadczać braku tchu i utraty sił. Sprzedawano mnie liwerantowi. Ten karmił mnie marchwią i jeszcze jakąś mieszaniną. W ten sposób zrobił ze mnie coś takiego, co mogło oszukać profana, ale co było zupełnie nie podobne do dawnego Wiatronogiego; ani chodu ani siły dawnej nie było.
Prócz tego męczył mnie liwerant jeszcze w ten sposób, że, jak tylko zaczęli się zjawiać kupcy, wchodził do klatki, bił mnie olbrzymim batem i straszył, co mnie doprowadzało do szaleństwa, poczym zasmarowawszy pręgi wyprowadzał na świat boży.
Od liweranta kupiła mnie pewna staruszka, która ciągle jeździła do Ś-go Mikołaja i biła służbę. Furman jej płakał nieraz oparty o moje koryto, dzięki czemu dowiedziałem się, że łzy mają przyjemny słonawy smak.
Kiedy staruszka umarła, rządca zabrał mnie na wieś i sprzedał kramarzowi. U niego objadłem się przenicy i zachorowałem jeszcze gorzej. Sprzedano mnie chłopu, gdzie prawie nie karmiono mnie zupełnie, zmuszano za to orać ziemię, przyczym skaleczyłem sobie nogę o lemiesz. Znowu zachorowałem; przehandlowano mnie cyganowi, który mordował mnie strasznie i w końcu sprzedał tutejszemu ekonomowi. W ten sposób znalazłem się między wami.
Zapanowało długie milczenie. Zaczął mżeć deszcz.