Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W dniu, w którym darowizna została przysłana królowi, kardynał rozkazał przenieść się do Vincenes. Podążył za nim i król wraz z całym dworem.
Według przepowiedni Guenauda, choroba przybrała rozmiary zatrważające; był to nietylko napad podagry, lecz atak śmierci niemożliwy do odparcia.
Zwłaszcza, iż jedna jeszcze rzecz była, która śmierć nadchodzącą w dziesięć śmierci zamieniła konającemu: była nią niepewność co do losów darowizny, posłanej królowi, nurtująca umysł jego, a którą, według zapowiedzi Colberta, król winien był nieprzyjętą zwrócić kardynałowi.
Ile razy więc drzwi skrzypnęły, z gorączkowym niepokojem obracał się w tę stronę, sądząc, iż ujrzy nieszczęsną swoją darowiznę powracająca do niego; a zawiedziony w nadziei, z westchnieniem opuszczał głowę na poduszki, doznając dotkliwszych bólów w miarę tego, gdy chwila poprzednia dała mu o nich zapomnieć.
Anna Austriacka również przejęta była stanem kardynała; serce jej, jakkolwiek wystudzone wiekiem, nie mogło nie okazać umierającemu smutku przynależnego od niej, jako od żony, według twierdzenia jednych, a jak inni mówili, jako od władczyni.
Oblicze swoje oblekła żałobą, a dwór cały poszedł za jej przykładem.
Ludwik XIV-ty, aby twarzą nie zdradzić tego, co się działo w duszy jego, trzymał się uporczywie w granicach swoich apartamentów, gdzie jedna tylko jego matka dotrzymywała mu towarzystwa; im więcej czuł zbliżający się kres przymusu, w jakim żył dotąd, tem większy odgrywał spokój i cierpliwość, wchodząc sam w siebie, jak wszyscy ludzie silnego charakteru, mający pewne zamiary, tak, aby to wewnętrzne skupienie nadało mu siłę, gdy przyjdzie stanowcza chwila.
Ostatnie namaszczenie udzielone zostało kardynałowi w ścisłej tajemnicy, gdyż wierny nawyknieniu tajenia wszystkiego, teraz jeszcze walczył przeciw pozorom, przyjmował nawet w łóżku odwiedziny, jak człowiek przemijającem dotknięty cierpieniem.
Ludwik XIV-ty, trzymający się od dwóch dni zdala od kardynała, z okiem, wlepionem w akt darowizny, która tyle niepokoju nabawiała pierwszego ministra, nie miał pojęcia o stanie, w jakim znajdował się Mazarini.
Jako syn Ludwika XIII-go, wierny tradycjom ojcowskim, tak mało królem był dotąd, iż pomimo gorącego pragnienia objęcia rządów, pragnienie to łączył z rodzajem trwogi, nieodłącznej od wszystkiego, co jest nieznane.
Raz też powziąwszy postanowienie, którem nie podzielił się z nikim, umyślił zażądać rozmowy z Mazarinim.
Nieodstępująca kardynała Anna Austrjacka pierwsza usłyszała o zamiarze króla, i oznajmiła o tem umierającemu, na którym wieść ta wywarła silne wrażenie.
— Rad będę Jego Królewskiej Mości, rad niewymownie — zawołał, dając siedzącemu w nogach łóżka Colbertowi znak, który tenże zrozumiał wybornie. — Pani — mówił dalej Mazarini — może Wasza wysokość zechce łaskawie zapewnić osobiście króla o prawdzie słów moich?
Anna Austrjacka powstała; jej także było pilno dowiedzieć się czegoś stanowczego w sprawie czterdziestu miljonów. Gdy wyszła, Mazarini dźwignął się na łożu z najwyższym wysiłkiem i zwracając się do Colberta:
— Widzisz! Colbercie — rzekł — oto upłynęły już dwa dni nieszczęsne, śmierci się równające, a nic jeszcze nie powróciło stamtąd.
— Cierpliwości, monsiniorze — lakonicznie odparł Colbert.
— Czyś ty oszalał, nieszczęsny! cierpliwość mi radzisz! O! Colbercie, drwisz sobie ze mnie prawdziwie: ja umieram, a ty wołasz do mnie, abym czekał!
— Monsiniorze — przerwał mu Colbert z zimną krwią — niepodobieństwem jest, aby nie stało się tak, jak powiedziałem. Jego Królewska Mość przychodzi do Waszej Eminencji, ponieważ chce własnoręcznie zwrócić akt darowizny.
— Tak ci się zdaje? Ja sądzę zupełnie inaczej; przekonany jestem, że Jego Królewska Mość przychodzi mi podziękować.
W tejże chwili powróciła Anna Austrjacka; idąc do syna, spotkała w przedpokojach nowego znachora.
Radził on proszek, który miał uratować kardynała. Przyniosła więc próbkę tego lekarstwa.
Nie tego jednak wyglądał z utęsknieniem Mazarini; ani patrzeć więc nie chciał na leki.
Wygłaszając jednakże ów pewnik filozoficzny, nie był w stanie nie zdradzić myśli swej, tak długo tajonej w głębi duszy.
— Nie w tem, pani, leży najważniejszy punkt obecnego stanu rzeczy — rzekł — oto dwa dni już upływa, jak uczyniłem królowi maleńką darowiznę, a dotąd Jego Królewska Mość, przez delikatność zapewne, nie chciał o tem wspomnieć; lecz teraz nadchodzi chwila wyjaśnień, błagam więc Waszą wysokość, aby mi powiedziała, czy król postanowił już coś w tej kwestji.
Anna Austrjacka otworzyła usta, aby odpowiedzieć. Powstrzymał ją Mazarini.
— Pani, mów tylko prawdę — rzekł — prawdę, na imię boskie. Nie łudź umierającego próżną nadzieją.
Wypowiedziawszy te słowa, spotkał wejrzenie Colberta, ostrzegającego go, iż o mało nie zmylił drogi.
— Wiem o tem — odezwała się Anna Austrjacka, ujmując rękę kardynała — wiem o tem, jak szlachetnie postąpiłeś, robiąc darowiznę, nie tak maleńką, jak ją przez skromność nazywasz, lecz dar wielce wspaniały; wiem, jakby ci boleśnie było, gdyby król...
— Gdyby król... — podchwycił umierający.
— Gdyby król — ciągnęła dalej Anna Austriacka — nie przyjął dobrem sercem tego, co mu tak szlachetnie ofiarowałeś.
Mazarini z rozpaczą opadł bezwładnie na poduszki, jak rozbitek, czujący, że nie stawi czoła pochłaniającym go falom; tyle tylko mocy i przytomności umysłu zachował, aby utkwić w Colbercie jedno z tych spojrzeń znaczących więcej, niż dziesięć sonetów, a nawet niż tyleż długich poematów.
— Nieprawdaż — dodała królowa — że odmowę królewską uważałbyś za rodzaj zniewagi?
Mazarini potoczył po poduszce głową, ani jednego nie wydawszy dźwięku. Królowa udawała, lub może rzeczywiście mylnie tę oznakę pojęła.
— Dlatego — mówiła dalej — podstępu nieledwie użyć musiałam, aby umocnić go dobrą radą, niektóre umysły bowiem, zazdroszczą ci chwały, jaką zdobędziesz swoją szlachetnością, usiłowały dowieść królowi, iż obowiązkiem jego było odmówić przyjęcia tej darowizny; walczyłam tak mężnie, że mam nadzieję, iż przykrość ta cię nie spotka.
— A!... — wyszeptał Mazarini z omdlewającem spojrzeniem — a! to przysługa, która z pamięci ani na minutę mi nie wyjdzie, w ciągu tych niewielu godzin, które mi do przeżycia pozostają!
— Przyznać jednak muszę, że nie bez trudu przyszło mi wyświadczyć ją Waszej eminencji.
— A!.. do kaduka! i ja tak myślę. O! o!
— Co ci to, mój Boże?
— Pali mnie.
— Bardzo cierpisz?
— Jak potępieniec!
Colbert wolałby się był zapaść pod ziemię.
— Tak więc — odezwał się znowu Mazarini — Wasza wysokość myśli, że król... (zastanowił się na chwilę), że król ma tu przyjść... aby mi złożyć krótkie podziękowanie?
— Tak sądzę — rzekła królowa.
Mazarini ostatniem wejrzeniem spiorunował Colberta.
W tejże chwili woźni oznajmili króla w przedpokojach, przepełnionych gośćmi. Wieść ta sprawiła zamęt, z którego skorzystał Colbert, aby wymknąć się przez drzwiczki alkowy.
Anna Austrjacka powstała, oczekując ukazania się syna.
Ludwik XIV-ty stanął na progu z wzrokiem utkwionym w umierającego.
Jeden z woźnych zatoczył do łóżka fotel. Ludwik XIV-ty powitał ukłonem matkę, następnie kardynała, i usiadł. Królowa także zajęła miejsce.
Mazarini nareszcie pierwszy przerwał milczenie.
— Wasza Królewska Mość — rzekł — w Vincennes osiadłeś?
Ludwik XIV-ty skinął potakująco głową.
— Jest to pełna uprzejmości łaska — mówił dalej Mazarini — wyświadczona umierającemu, która śmierć lżejszą mu uczyni.
— Mam nadzieję — odpowiedział król — że nie umierającego, lecz, chorego, którego łatwo uleczyć, przychodzę odwiedzić.
Mazarini potrząsnął głową, jakgdyby chciał powiedzieć: „Zbytek dobroci Waszej Królewskiej Mości; lecz ja sam lepiej wiem, co mam o tem sądzić“.
— O, ostatnie to odwiedziny, Najjaśniejszy Panie — rzekł — ostatnie!...
— Gdyby tak być miało, panie kardynale — odezwał się Ludwik XIV-ty — przyszedłbym zasięgnąć rad od przewodnika młodości mojej, któremu wszystko zawdzięczam.
Anna Austrjacka była kobietą; nie mogła powstrzymać się od łez. Sam Ludwik XIV-ty wydawał się mocno wzruszonym, a najwięcej z nich Mazarini, lecz z pobudek wręcz przeciwnych.
I znowu nastało milczenie.
Królowa otarła łzy, a król powrócił do równowagi.
— Powiedziałem — ciągnął król — że dużo zawdzięczam Waszej Eminencji.
Kardynał pożerał oczami Ludwika XIV-go, gdyż czuł, iż zbliża się chwila stanowcza.
— A głównym przedmiotem odwiedzin moich, było najszczersze podziękowanie za ostatni dowód przyjaźni, który mi łaskawie przysłałeś.
Oblicze kardynalskie pokryły dziwne bruzdy, wargi rozchyliły się i srodze żałosne westchnienie rozsadzało mu piersi.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł on — gotów byłem obedrzeć rodzinę moją... wszystkich moich w nędzy pogrążyć... co mi za złe poczytane być może: lecz nikt nie powie przynajmniej, że nie chciałem poświęcić wszystkiego mojemu królowi.
— Uspokój się, drogi panie Mazarini — rzekł król ze smutnym uśmiechem, w którym przebijała ironja — panny de Mancini, tracąc ciebie, największą poniosą stratę; lecz niemniej pozostaną najbogatszemi dziedziczkami Francji; a ponieważ obdarzyłeś mnie ich posagiem...
Kardynałowi tchu już brakło.
— Ja im go oddaję — dokończył Ludwik XIV-ty, dobywając z zanadrza pergamin, zawierający akt darowizny, który tyle burz wywołał w ciągu ostatnich dwóch dni w umyśle kardynała.
— Czy nie mówiłem, monsiniorze?... — dał się słyszeć z przestrzeni pomiędzy łóżkiem a ścianą szept, jak tchnienie cichutki.
— Wasza wysokość zwraca mi darowiznę!... — wykrzyknął Mazarini, tak pomieszany radością, że zapomniał o roli dobroczyńcy.
— Wasza wysokość oddaje czterdzieści miljonów!... — wykrzyknęła Anna Austrjacka, — tak zdumiona, że zapomniała o roli zasmuconej.
— Tak, panie kardynale, tak, pani — odpowiedział Ludwik XIV-ty, drąc pergamin, którego Mazarini nie śmiał jeszcze odebrać.
— Tak, unicestwiam akt, pozbawiający mienia całą rodzinę. Majątek, nabyty przez jego Eminencję, w usługach moich, do niego a nie do mnie należy.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie — zawołała Anna Austrjacka — czy pomyślałeś o tem, że nawet dziesięciu tysięcy talarów nie masz w swej szkatułce?
— Pani, spełniam pierwszy mój czyn królewski, godnie on rządy moje rozpocznie.
— A! Najjaśniejszy Panie, masz słuszność!... — zawołał Mazarini — to, coś uczynił jest prawdziwie wielkie, wspaniałe! I począł przepatrywać jeden po drugim wszystkie kawałki aktu, rozrzucone po łóżku, aby upewnić się ostatecznie, czy nie kopja czasami zamiast oryginału zniszczona została.
Wzrok jego nareszcie zatrzymał się na świstku, gdzie się znajdował podpis jego, a poznawszy go, pełen błogiego spokoju, opadł na węzgłowie.
— Panie kardynale — odezwał się król — a teraz, czy masz mi jeszcze co do zalecenia?
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł Mazarini — jesteś uosobieniem mądrości; nie mówię już o najwyższej szlachetności; to, coś teraz uczynił, przenosi wszystko, co najszlachetniejsi ludzie w starożytności i współcześni nam spełnić byliby w stanie.
Król obojętnie wysłuchał tych pochwał.
— A zatem — rzekł — na podziękowaniu się ograniczasz, panie kardynale; a twoje doświadczenie, więcej jeszcze znane, niż moja mądrość i szlachetność, czyż ci nie nastręcza przyjacielskiej przestrogi, coby mi na przyszłość posłużyć mogła?
Mazarini zamyślił się chwilę.
— Wiele dobrego zrobiłeś dla mnie, czyli dla moich, Najjaśniejszy Panie.
— Nie mówmy o tem — przerwał mu król.
— Otóż!... — dalej prowadził Mazarini — wzamian za te czterdzieści miljonów, których tak po królewsku się zrzekasz, pragnę coś pozostawić Waszej wysokości.
Ludwik XIV-ty niecierpliwym ruchem okazał, że wszystkie te pochlebstwa przykrość mu sprawiają.
— Pragnę udzielić ci jednej rady; tak, rady, która więcej daleko warta, aniżeli czterdzieści miljonów.
— Panie kardynale!... — przerwał mu Ludwik XIV-ty.
— Najjaśniejszy Panie, posłuchaj tej rady.
— Słucham.
— Zbliż się, Najjaśniejszy Panie, gdyż coraz słabszym się czuje... Bliżej, bliżej, Najjaśniejszy Panie.
Król pochylił się nad łóżkiem umierającego.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Mazarini tak cicho, że słowa oddechem samym prawie, jak przestroga z grobu pochodząca, doszły do uszu króla — Najjaśniejszy Panie!... nie miej nigdy... pierwszego ministra!...
Ludwik XIV-ty wyprostował się pełen zdziwienia. Rada była spowiedzią. W istocie, ta szczera spowiedź Mazariniego stała się skarbem oczywistym.
Przekaz kardynalski, pozostawiony młodemu królowi, z pięciu wyrazów się składał; lecz były one warte według słów Mazariniego, czterdzieści miljonów.
Ludwik XIV-ty był jak odurzony przez chwilę. Mazarini zaś miał taką minę, jakgdyby powiedział rzecz najprostszą w świecie.
— A teraz, pominąwszy twoją rodzinę, czy masz jeszcze kogo do polecenia mi, panie Mazarini?
Ktoś cichutko przesunął paznogciami wzdłuż firanek, dzielących łoże kardynała od ściany.
Mazarini zrozumiał ten znak.
— Tak! mam!... — żywo zawołał — tak, Najjaśniejszy Panie; jest to pan Colbert, mój intendent. O! wypróbuj go — dodał dobitnie Mazarini — wszystko się tak stało, jak on mi przepowiedział; ma on pewny rzut oka i nie pomylił się nigdy, ani na rzeczach, ani na ludziach, co jest jeszcze więcej zadziwiające. Dużo ci zawdzięczam, Najjaśniejszy Panie, lecz, dając ci Colberta, uiszczam się z długu.
— Zgoda — rzekł niedbale Ludwik XIV-ty, gdyż, jak powiedział Mazarini, nazwiska tego nie słyszał nigdy i zapał kardynała brał za majaczenie umierającego.
Głowa kardynała opadła na poduszki.
— Teraz już, żegnaj, Najjaśniejszy Panie... żegnaj — wyszeptał Mazarini... — Znużony jestem, a ciężka droga czeka mnie jeszcze, nim przed obliczem nowego Pana mojego stanę... Żegnaj, Najjaśniejszy Panie!
Młody król poczuł łzy w oczach. Pochylił się nad umierającym, trupem już prawie, a potem szybko się oddalił.