Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Noc ta przeszła pełna udręczeń, wspólnych dla umierającego, jak i dla króla: umierający oczekiwał wyzwolenia, a król swobody. Ludwik nie kładł się wcale. W godzinę po opuszczeniu pokoju kardynała, dowiedział się, że dogorywający, odzyskawszy trochę sił, rozkazał, aby go ubrano, wyróżowano, uczesano, i objawił chęć przyjęcia ambasadorów.
Anna Austrjacka nie pozostała już więcej u kardynała, nie miała już po co. Wymówką jej nieobecności były względy, nakazane przez przyzwoitość. Zresztą i kardynał nie zapytał nawet o nią; rada, z jaką królowa wystąpiła do syna, ciążyła mu mocno na sercu. Około północy Mazarini, wyróżowany jeszcze, począł widocznie konać.
Król, zamknąwszy się w swoich apartamentach, co godzina wyprawiał adjutanta swego do Mazariniego, z rozkazem przynoszenia dokładnych o zdrowiu kardynała wiadomości. Po wieści o wystrojeniu, uróżowaniu i utrefieniu Mazariniego, oraz przyjęciu ambasadorów, nadeszła druga, iż zaczęto czytać nad kardynałem modlitwy przy konających. O pierwszej o północy Guenaud spróbował ostatniego środka, zwanego cudownym.
Mazarini, zażywszy owo lekarstwo, oddychał jeszcze około dziesięciu minut. Król, usłyszawszy o tem, uczuł zimny pot, występujący mu na czoło; miał już jakoby objawienie swobody; niewola więc wydała mu się bardziej ponurą i cięższą, niż kiedykolwiek, do zniesienia. Lecz następny biuletyn zmienił całkowicie postać rzeczy. Mazarini przestał już oddychać i nie był w stanie powtarzać modlitw, jakie odmawiał nad nim proboszcz od Świętego Mikołaja. Król począł niespokojnym krokiem mierzyć pokój, przeglądając papiery, dobyte ze szkatułki, klucza od której nikomu nie powierzał.
Adjutant powrócił po raz trzeci. Pan Mazarini począł majaczyć. Około drugiej nad ranem nie mógł już król oprzeć się znużeniu; przez całą dobę oka nie zmrużył. I wszechwładny w jego wieku sen ogarnął go i obezwładnił na całą godzinę.
Nie położył się jednak, spoczywał tylko, siedząc w fotelu. Około czwartej znów powrócił adjutant i zbudził śpiącego.
— A co tam?... — zapytał król.
— O!... drogi mój Najjaśniejszy panie, — odparł adjutant z wyrazem głębokiego politowania, złożywszy dłonie — otóż i umarł!..
Król zerwał się na równe nogi, jakby za naciśnięciem sprężyny.
— Umarł?... — wykrzyknął.
— Niestety!.. tak.
— Czy to zupełnie pewne?...
— Tak.
— Urzędowo stwierdzone?...
— Tak.
— I ogłoszone już?...
— Nie jeszcze.
— Lecz któż tobie powiedział, że kardynał umarł?...
— Pan Colbert.
— Pan Colbert?...
— Tak.
— A czy on sam pewien jest tego, co mówił?...
— Wychodził właśnie z pokoju, gdzie przez kilka minut trzymał lustro przy ustach kardynała.
Król wykrzyknął lekko:
— A gdzież jest ten pan Colbert?
— Tylko co wyszedł z pokoju Jego Eminencji.
— Dokąd?...
— Za mną.
— Więc on jest?...
— Tutaj Najjaśniejszy Panie, oczekuje przy drzwiach twoich, kiedy raczysz łaskawie go przyjąć.
Ludwik podbiegł ku drzwiom, otworzył je, i spostrzegł stojącego w oczekiwaniu Colberta. Dreszcz przejął króla na widok tego posągu, od stóp do głowy ubranego czarno. Colbert, skłoniwszy się głęboko, postąpił dwa kroki ku Jego królewskiej mości. Ludwik cofnął się do pokoju, dając znak Colbertowi, aby szedł za nim.
Colbert przestąpił próg, Ludwik odprawił adjutanta, który wychodząc drzwi za sobą zamknął; Colbert z miną pełną skromności pozostał przy nich.
— Jaką wieść mi przynosisz?... — odezwał się Ludwik, mocno pomieszany, czując się jakoby schwytanym na gorącym uczynku i nie będąc w możności ukryć całkowicie głębi swoich myśli.
— Że pan kardynał przeniósł się do wieczności, Najjaśniejszy panie, i że przynoszę ci ostatnie jego pożegnanie.
Król zamyślił się chwilę. W ciągu tego czasu bacznie przypatrywał się Colbertowi; widocznem było, iż przyszła mu na pamięć ostatnia myśl kardynała.
— Więc to pan jesteś panem Colbert?... — zapytał.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Wierny sługa Jego Eminencji, jak mi to sam mówił?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Powiernik niektórych jego tajemnic?...
— Wszystkich.
— Przyjaciele i słudzy nieboszczyka kardynała drogimi dla mnie pozostaną, postaram się więc, abyś pan był pomieszczony w moich biurach.
Colbert się skłonił.
— Pan jesteś biegłym w sprawach finansowych, jak mi się zdaje?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Pan kardynał powierzał ci zarząd swojego domu?...
— Czynił mi ten zaszczyt, Najjaśniejszy Panie.
— Dla mnie nic nigdy nie spełniałeś osobiście, jak sądzę?...
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie; ja to miałem szczęście podać panu kardynałowi projekt oszczędności, która trzysta tysięcy franków rocznie przysparza do szkatuły Waszej Królewskiej Mości.
— Jakaż to oszczędność, mój panie?... — zapytał Ludwik XIV-ty.
— Wasza Królewska Mość wie, iż stu szwajcarów ma koronki srebrne po obu stronach wstęgi, jaką noszą?...
— Tak.
— Otóż, Najjaśniejszy Panie, ja podałem projekt, aby koronki te wyrabiano z fałszywego srebra; tego nie znać wcale, a sto tysięcy talarów stanowi wyżywienie całego pułku w ciągu jednego półrocza, lub cenę dziesięciu tysięcy dobrych muszkietów, albo wartość statku o dziesięciu działach, gotowego niezwłocznie wypłynąć na morze.
— To prawda — rzekł Ludwik XIV-ty, coraz baczniej przypatrując się tej osobistości — na honor, to bardzo właściwa oszczędność; zwłaszcza, iż śmiesznem jest nawet, aby te same koronki nosili żołnierze, co panowie.
— Szczęśliwym się czuje, otrzymując uznanie Waszej królewskiej mości.
— Czy ten jeden urząd przy panu kardynale piastowałeś?... — zapytał król.
— Mnie to zlecił Jego Eminencja, przejrzenie rachunków głównego nadzoru finansów, Najjaśniejszy Panie.
— A!... — wykrzyknął Ludwik XIV-ty; miał już zamiar odprawić Colberta, ale słowa te powstrzymały go — a!... to ty byłeś przez Jego Eminencje wyznaczony do kontrolowania pana Fouquet. I cóż było wynikiem tej kontroli?...
— Wiadomość, że jest deficyt, Najjaśniejszy Panie; lecz jeżeli Wasza Królewska Mość raczy mi pozwolić...
— Mów, panie Colbert.
— Winienem dać Waszej Królewskiej Mości niektóre objaśnienia.
— Zbyteczne, mój panie; kontrolowałeś rachunki, przedstaw mi ich wykaz.
— To będzie łatwe, Najjaśniejszy Panie.... Wszędzie pustki, nigdzie pieniędzy.
— Zastanów się, mój panie; ostro napadasz na rząd pana Fouqueta, który, jak mi mówiono, jest człowiekiem bardzo zdolnym.
Colbert sponsowiał i pobladł następnie, czuł bowiem, iż wchodzi w zapasy z człowiekiem, którego władza równoważyła prawie władzę tego, co przed chwilą wyzionął ducha.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, to bardzo zdolny człowiek — powtórzył z ukłonem.
— Lecz, jeżeli pan Fouquet jest zdolnym człowiekiem, a pomimo to brak pieniędzy, czyjaż w tem wina?...
— Nie obwiniam nikogo, Najjaśniejszy Panie, tylko mówię, jak jest.
— To dobrze; zrób rachunki i przedstaw mi je. Mówisz, że jest deficyt?... Deficyt może być przemijającym; przychodzi kredyt i kapitały wracają.
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Na rok bieżący może, rozumiem... ale na rok przyszły?...
— Najjaśniejszy Panie, rok przyszły tak samo jest zjedzony ze szczętem jak i bieżący.
— To rok po przyszłym będzie inny.
— Będzie taki sam, jak przyszły.
— Co ty mi prawisz, panie Colbert?...
— Mówię, że cztery lata naprzód już są obdłużone.
— Więc pożyczkę zaciągnięto.
— Nie jednę, lecz trzy, Najjaśniejszy Panie.
— To składać będziemy pieniądze z podatków.
— Niema sposobu, Najjaśniejszy Panie, i tak już naród jest ograbiony bez żadnej korzyści dla Waszej Królewskiej Mości.
Król się obruszył.
— Wytłomacz się jaśniej, panie Colbert.
— Niech Wasza Królewska Mość jasno wyraża myśl swoją i wypowie mi, czego sobie życzy, abym mu wytłumaczył.
— Masz słuszność; jasność przedewszystkiem, wszak prawda?.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jasność. Bóg jest Bogiem, bo stworzył światło.
— A zatem!... gdybym dziś naprzykład, skoro pan kardynał umarł, a ja zostałem królem, gdybym dziś chciał mieć pieniądze?...
— Nie dostałbyś ich. Najjaśniejszy Panie.
— A to szczególne, jakto, mój naczelny nadzorca nie znalazłby dla mnie pieniędzy?...
Colbert potrząsnął przecząco wielką swoją głową.
— Cóż znowu?... — odezwał się król — czyż dochody państwowe są zadłużane do tego stopnia, że przestały już być dochodami?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, do tego stopnia.
Król ściągnął brwi.
— Kiedy tak — rzekł — zwołam wszystkich posiadających przekazy na skarb, ażeby uzyskać od nich ustępstwa, nabędę przekazy tanim kosztem.
— Niepodobna, bo przekazy zostały zamienione na bilety bankowe, a dla dogodności obiegu i ułatwienia tranzakcyj, tak są rozdrobnione, iż niepodobna już dziś ich wydostać odrazu.
Ludwik, nader wzburzony, przechadzał się wzdłuż i wszerz, z brwiami mocno ściągniętemi.
— Lecz gdyby tak było, jak mówisz, panie Colbert — rzekł, nagle się przed nim zatrzymując, — to byłbym zrujnowany, zanim zacznę panować?...
— Tak jest, wistocie, Najjaśniejszy Panie — odparł niewzruszony zestawiacz cyfr.
— Jednakże pieniądze gdzieś są, mój panie?..
— Są, Najjaśniejszy Panie, a nawet na początek przynoszę Waszej Królewskiej Mości spis kapitałów, o których pan kardynał Mazarini nie chciał czynić wzmianki w swoim testamencie, ani w żadnym innym akcie, lecz mnie jednemu je powierzył.
— Tobie?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, z poleceniem, aby doręczyć je Waszej Królewskiej Mości.
— Jakto!... oprócz czterdziestu miljonów, w testamencie zawartych?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Pan Mazarini miał inne jeszcze kapitały?...
Colbert skłonił się na znak potwierdzenia.
— Ależ to otchłań, nie człowiek!... — mruknął król. — Pan Mazarini z jednej, pan Fouquet z drugiej strony; na dwóch więcej może niż sto miljonów; nie dziwie się wcale, że moje skrzynie świeca pustkami.
Colbert czekał nieruchomy.
— A czy warta zachodu suma, którą mi przynosisz?... — zagadnął król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jest dość okrągła.
— Ileż wynosi?...
— Trzynaście miljonów liwrów.
— Trzynaście miljonów!... — wykrzyknął, drżąc z radości Ludwik — trzynaście miljonów, mówisz, panie Colbert?...
— Tak powiedziałem, trzynaście miljonów, Najjaśniejszy Panie.
— O których nikt nie wie?...
— O których nikt nie wie.
— I one znajdują się w twojem ręku?...
— W mojem ręku, Najjaśniejszy panie.
— I ja je mogę dostać?...
— W przeciągu dwóch godzin.
— A gdzież one są?...
— W piwnicy domu, który pan kardynał posiadał w mieście, a który raczył mi zapisać w testamencie.
— Znasz więc testament kardynała?...
— Posiadam duplikat z własnoręcznym jego podpisem.
— Duplikat?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, oto jest.
Colbert jak najspokojniej dobył akt z kieszeni i pokazał go królowi.
Król odczytał odnośny ustęp, co do darowizny owego domu.
— Ale — rzekł — tu tylko o domu jest mowa, a nigdzie niema wzmianki o pieniądzach.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ona w sumieniu mojem się znajduje.
— I do ciebie się z tem zwrócił pan Mazarini?...
— Czemużby nie, Najjaśniejszy Panie?...
— On, człowiek tak nieufny?...
— Względem mnie takim nie był, jak Wasza Królewska Mość widzi.
Ludwik z podziwem zatrzymał swój wzrok na tej pospolitej, lecz pełnej wyrazu głowie.
— Jesteś uczciwym człowiekiem, panie Colbert — rzekł.
— Nie jest to cnotą, lecz obowiązkiem, Najjaśniejszy Panie.
— Lecz — dodał Ludwik XIV-ty — czy te pieniądze nie należą do jego rodziny?...
— Gdyby do niej należały, byłyby objęte testamentem kardynała, tak jak i reszta majątku. Gdyby te pieniądze należały do rodziny, w takim razie ja, który redagowałem akt darowizny, sporządzony na korzyść Waszej Królewskiej Mości, byłbym dodał sumę trzynastu miljonów do ofiarowanych ci, Najjaśniejszy Panie, czterdziestu miljonów.
— Jakto, to ty, panie Colbert, redagowałeś akt darowizny!...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Więc kardynał cię kochał?... — naiwnie dodał król.
— Zaręczyłem tylko Jego Eminencji, że Wasza Królewska Mość darowizny nie przyjmie — ciągnął dalej Colbert, spokojnie, nieledwie uroczyście.
Ludwik powiódł ręką po czole.
— O!... zbyt młodym się czuję, aby rozkazywać ludziom — szepnął do siebie.
Colbert czekał końca tego wewnętrznego monologu.
Ludwik podniósł nareszcie głowę.
— O której godzinie mam przysłać Waszej Królewskiej Mości pieniądze?... — zapytał.
— Dziś, o jedenastej w nocy. Żądam, aby nikt o tem nie wiedział, iż je posiadam.
Colbert pozostawił te słowa bez odpowiedzi, jak gdyby nawet mowy o tem nie było.
— Czy suma ta jest w sztabach, czy też w złotej monecie?...
— W monecie złotej, Najjaśniejszy Panie.
— Dobrze.
— Dokąd mam je przysłać?...
— Do Luwru. Dziękuję ci, panie Colbert.
Colbert ukłonił się i wyszedł.
— Trzynaście miljonów!... — zawołał Ludwik XIV-ty, gdy sam już pozostał — to chyba sen!...
I wsparł głowę na dłoniach, jak gdyby spał w istocie.
Lecz podniósł czoło po chwili, odgarnął piękne włosy i, otworzywszy gwałtownie okno, skąpał je w chłodnem powietrzu poranka, przesyconem ostrym zapachem drzew i łagodną wonią kwiatów. Pełna blasków zorza poranna wschodziła na widnokręgu, a pierwsze promienie słońca koroną ognistą otoczyły czoło młodego króla.