Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Fouquet przebiegł prędko korytarz podziemny, wszedł i starannie zasunął lustro na właściwe miejsce.
Zaledwie znalazł się w gabinecie, posłyszał stukanie do drzwi, a jednocześnie głos dobrze znany wołał:
— Otwórz, szanowny panie, otwórz, proszę.
Fouquet szybkiem poruszeniem uporządkował wszystko, co mogło zdradzać jego wzruszenie i nieobecność; rozrzucił papiery na biurku, wziął pióro do ręki i, ażeby zyskać na czasie, zapytał przez zamknięte drzwi.
— Kto tam?...
— Jakto?... pan mój mnie nie poznaje?... — odpowiedziano.
— Tak, tak — mówił Fouquet do siebie — tak, mój przyjacielu, poznaję cię wyśmienicie.
Głośno zaś dodał;
— Czy to ty, Gourvillu?...
— Tak, ja, proszę pana.
Fouquet podniósł się, rzucił ostatnie spojrzenie na lustro, poszedł do drzwi, odsunął rygle i wpuścił Gourvilla.
— O!... panie, panie — rzekł tenże — skąd ta surowość?...
— Dlaczego?...
— Od kwadransu już błagam, abyś otworzył, a pan mi nawet nie odpowiadasz.
— Wiesz o tem, że nie chcę aby mnie odrywano od pracy, chociaż ty czasem nie podlegasz tej ogólnej zasadzie, kochany Gourvillu, ale życzeniem jest mojem, aby inni szanowali ten rozkaz.
— O, panie, dziś nicby mnie nie powstrzymało: rozkazy, drzwi, zamki i mury, wszystkobym był skruszył, obalił, rozbił...
— Chodzi więc o coś bardzo ważnego?... — zapytał Fouquet.
— O tak, przysięgam panu — rzekł Gourville.
— Cóż się stało tak nadzwyczajnego?... — ciągnął Fouquet wzruszony trochę pomieszaniem swego najbliższego powiernika.
— Panie, utworzono tajny sąd przysięgłych.
— Wiem o tem, lecz czy już sędziowie rozpoczęli czynności, Gourvillu?...
— Nietylko już działają, ale wydali nawet wyrok....
— Wyrok?... — rzekł minister, nie mogąc ukryć bladości i dreszczu. — Wyrok!... na kogo?...
— Na dwóch pańskich przyjaciół.
— Lyodot i d‘Emery skazani, wszak prawda?...
— Tak, proszę pana.
— Jakiż to wyrok?...
— Wyrok śmierci.
— Już wydany?... Mylisz się, Gourvillu, to niepodobieństwo.
— Oto kopja wyroku, który król ma dziś podpisać, jeżeli go dotychczas nie podpisał.
Fouquet porwał chciwie papier, przeczytał i oddał Gourvillowi.
— Król tego nie podpisze — powiedział.
Gourville potrząsnął głową.
— Panie łaskawy, Colbert to śmiały doradca... nie spuszczaj się na to...
— Znowu Colbert!... — zawołał Fouquet — od kilku dni nazwisko to ciągle obija się o uszy moje, i ty znów je powtarzasz?... Niech Colbert wystąpi, a zobaczymy; niech tylko głowę podniesie... zmiażdżę go bez litości; lecz pojmujesz, iż potrzebuję jakiegoś punktu, na którym byłbym w stanie wzrok zatrzymać, jakiejś powierzchni, abym nogę postawił i stratował..
— Cierpliwości, miłościwy panie, mówisz tak, bo nie wiesz jeszcze, do czego zdolnym jest Colbert.... Przypatrz mu się dobrze, staraj się go poznać; ten ponury rachmistrz, prowadzący dzieło swe w ukryciu, ukaże się jak meteor; nie spodziejesz się nawet, jak spadnie, zaćmi cię i zabije...
— O! Gourville, tego już zanadto, — odparł Fouquet z uśmiechem; — pozwól, mój przyjacielu, że tak łatwo się nie przerażę. Pan Colbert meteorem!... on, on, pokaż mi dowody, a nie gołe słowa... Cóż on takiego zrobił?...
— Rozkazał katowi paryskiemu przygotować dwie szubienice — odparł Gourville spokojnie.
Fouquet podniósł głowę, oczy mu zabłysły.
— Czy pewnym jesteś tego, co mówisz?... — wykrzyknął.
— Oto dowód, proszę pana.
Gourville podał ministrowi rozkaz, który odpisał dla niego jeden z sekretarzy ratuszowych, oddany Fouquetowi.
— Tak, to prawda, — mruczał minister, — rusztowanie wznosi się... lecz król nie podpisał, Gourvillu... król nie podpisze...
— Będę wiedział niebawem, — rzekł Gourville.
— Jakim sposobem?...
— Jeżeli król podpisał, dziś wieczorem przyślą szubienicę do ratusza, aby do jutra ustawić...
— Ależ nie, nie, — zawołał raz jeszcze Fouquet — mylisz się i mnie w błąd wprowadzasz; przedwczoraj rano był u mnie Lyodot; przed trzema dniami biedny d‘Emerys przysłał właśnie transport wina syrakuskiego.
— Czegóż to dowodzi?... — odpowiedział Gourville — chyba tego, że nowy sąd zebrał się potajemnie, rozbierał motywy w nieobecności oskarżonych i że cała procedura była gotowa, gdy ich aresztowano.
— Więc zaaresztowani?...
— A jakże....
— Gdzie?... kiedy?... jak ich aresztowano?...
— Lyodota wczoraj przed świtem; d‘Emerysa onegdaj wieczorem, gdy powracał od swojej kochanki; nikt uwagi nie zwrócił na ich zniknięcie, lecz naraz Colbert zdjął maskę i kazał rozgłosić całą sprawę. Trąbią teraz o tem po wszystkich ulicach Paryża i doprawdy, łaskawy panie, ty jeden nie wiesz o tem zdarzeniu...
Fouquet zaczął chodzić po pokoju, z coraz bardziej wzrastającym niepokojem.
— Cóż postanowisz, panie mój?... — zapytał Gourville.
— Gdyby tak było, udam się do króla!... — zawołał Fouquet. — Jadąc do Luwru wstąpię najpierw do ratusza. Jeśli wyrok podpisany, no, to zobaczymy!...
— Jedźmy!... — dodał — każ otworzyć, Gourvillu.
— Ostrożnie, panie, — rzekł tenże, — pan opat Fouquet jest za drzwiami.
— A!.. mój brat?... — odparł Fouquet zgryźliwie, — to on się tam znajduje?... musi wiedzieć coś złego i rad jest, jak zawsze, że może mi to oznajmić?... Do djabła, jeżeli mój brat przyszedł, interesy moje źle idą, Gourvillu; czemużeś wpierw nie powiedział?... Byłbym się dał łatwiej przekonać.
— Obmawiasz go, panie łaskawy — rzekł Gourville, Śmiejąc się; — wcale nie w złych zamiarach przybywa.
— Teraz stajesz w jego obronie, — oburzył się Fouquet — to człowiek bez serca, bez zdrowego rozumu, pożeracz mojego majątku.
— Wie, żeś pan bogaty.
— Pragnie mnie zrujnować.
— Nie... pragnie tylko czerpać z pańskiego worka, ot i wszystko.
— Dosyć, dosyć!... sto tysięcy dukatów w przeciągu dwóch lat!... Do licha!... to z mojej kieszeni, Gourvillu, a ja znam swoje rachunki.
Gourville uśmiechnął się chytrze.
— Tak, chcesz powiedzieć, że to król płaci — rzekł minister; — a!... Gourvillu, nie pora na złośliwe żarty.
— Panie mój, nie gniewaj się...
— Idź, odpraw opata; nie mam teraz ani grosza.
Gourville podszedł do drzwi.
— Cały miesiąc nie był u mnie — ciągnął Fouquet — dlaczegóż nie przeciągnął swej nieobecności do dwóch miesięcy?...
— Bo żałuje, że spędza życie w złem towarzystwie — rzekł Gourville, — chce pokazać, że przekłada pana nad swoje łotrowskie otoczenie.
— Dziękuję za takie wyróżnienie, zostałeś dziś adwokatem opata Fouqueta, Gourvillu... dziwnie to wygląda.
— Przecież każda rzecz, jak i każdy człowiek, ma swoją dobrą stronę, stronę użyteczną, panie łaskawy...
— Zatem i zbóje na żołdzie opata, których obdarza i poi, mogą być użyteczni?... proszę, dowiedź mi tego...
— Przy zdarzonej sposobności, proszę pana, bardzoby dobrze było mieć tych bandytów pod ręką.
— Więc radzisz pogodzić się z opatem?... — rzekł Fouquet z ironją.
— Radzę panu nie kłócić się ze stoma lub więcej hultajami, którzy, gdy połączą rapiry, utworzyć mogą łańcuch stalowy, zdolny opasać jakie trzy tysiące ludzi.
Fouquet spojrzał bystro na Gourvilla, a potem poszedł do drzwi:
— Rozumiem... Prosić opata Fouquet, — rzekł do lokaja... Masz rację, Gourvillu.
W dziesięć minut opat ukazał się na progu, z niskim ukłonem.
— Był to człowiek prawie czterdziesto-pięcioletni, w połowie duchowny, w połowie wojskowy: szermierz przebrany za księdza: nie miał szpady przy boku, lecz czuć było pistolety w kieszeni pod sutanną.
Fouquet powitał go, nie jak minister, lecz jak starszy brat.
— Czem mogę ci służyć?... — zapytał opata.
— O!... jakim tonem przemawiasz, mój bracie.
— Mówię, jak człowiek, któremu się śpieszy.
Opat spojrzał złośliwie na Gourvila, a niespokojnie na Fouqueta, i powiedział:
— Musze dziś wieczorem zapłacić panu de Bregi trzysta pistolów... dług karciany... dług święty.
— A potem?... — rzekł Fouquet odważnie, gdyż rozumiał, że dla takiej bagateli opatby go nie fatygował.
— Tysiąc mojemu rzeźnikowi, który nie chce mi już mięsa dostarczać.
— Co dalej?...
— Tysiąc dwieście krawcowi!... — ciągnął opat — ten łotr przeklęty zabrał mi siedem ubrań dla służby, przez co liberja moja nie w komplecie, a moja pani mówi już o zastąpieniu mnie poborcą podatków.
— Cóż jeszcze?... — rzekł Fouquet.
— Uważasz pan zapewne — rzekł opat pokornie — że nic nie żądałem dla siebie.
— To bardzo delikatnie — odparł Fouquet — to też, jak widzisz, oczekuję...
— I nic nie żądam, o!... nic a nic... nie dlatego, ażebym nie potrzebował... zaręczam panu.
Minister myślał przez chwilę.
— Tysiąc dwieście pistolów krawcowi — powiedział — to bardzo wiele...
— Utrzymuję stu ludzi!... — rzekł opat z dumą — sadzę, że to kosztuje.
— Na co aż stu ludzi?... — powiedział Fouquet — czyż jesteś Richelieum albo Mazarinim, żeby się taka strażą otaczać?... Do czego ci służą ci ludzie, powiedz mi otwarcie?...
— Pan pytasz o to?... — rzekł opat; — a!... jak możesz podobne zapytania dawać, dlaczego trzymam stu ludzi?... A!...
— Ależ tak, jeszcze raz pytam, do czego ci taka zgraja, odpowiedz?...
— Niewdzięczny!... — ciągnął opat, rozczulając się coraz bardziej.
— Wytłomacz się, opacie.
— Ależ, panie ministrze skarbu, ja dla siebie, osobiście, miałbym dosyć jednego służącego, a nawet i bez tegobym się obszedł; ale pan, pan, który masz tylu wrogów... stu ludzi nie wystarcza mi na twoją obronę. Co znaczy ta setka!... trzebaby mieć z dziesięć tysięcy. Trzymam tę hołotę dlatego jedynie, ażeby w miejscach publicznych, na zebraniach, nikt nie ośmielił się przeciw tobie głosu podnosić. Bez tego, mój panie, obrzucanoby cię przekleństwami, na zębach rozniesiono; nie wytrwałbyś ani tygodnia, o tak, nawet siedmiu dni, czy rozumiesz pan?...
— Nie wiedziałem, panie opacie, że mam w tobie tak dzielnego sprzymierzeńca.
— Wątpisz może?... — zawołał opat. — Posłuchaj zatem, co się przytrafiło. Nie dawniej, jak wczoraj, na ulicy Hochette, jakiś jegomość targował kurczę.
— W czemże to mogło mi zaszkodzić?...
— Poczekaj, zaraz się dowiesz. Kupujący nie chciał dać osiemnaście sousów, mówiąc, że nie może płacić tak drogo za skórę kurczęcia, z którego wszystka tłustość zabrał dla siebie pan Fouquet.
— Cóż dalej?
— Żart ten rozśmieszył publiczność — ciągnął opat — bawiono się twoim kosztem... to śmierci się równa, do wszystkich djabłów!... tłum rósł co chwila. Żartowniś dodał te słowa: „Dajcie mi kurczę, wykarmione przez pana Colberta, a z ochotą zapłacę, co zażądacie“; pospólstwo klaskać zaczęło. Skandal okropny!... pojmujesz pan; skandal, który zmusił brata do zakrycia twarzy.
Fouquet poczerwieniał.
— I zakryłeś twarz?... — zapytał.
— Nie, gdyż, na szczęście, miałem pod ręką jednego z moich ludzi, świeży nabytek, prosto z prowincji, niejakiego Mennevilla, którego szczególnie lubię. Wyskoczył naprzód, i rzekł do żartownisia: „Kroćset djabłów, panie dowcipny, wypłazować warto twego Colberta!...“ — „Wygarbować skórę twemu Fouquetowi!...“ — odparł zaczepiony. — Poczem złapali się za łby przed sklepem rzeźnika, otoczeni murem ciekawych na ulicy a najmniej pięciuset wyglądającymi z okien.
— Jakże się skończyło?... — rzekł Fouquet.
— Oto mój Menneville nadział wesołego obywatela na szpadę, ku wielkiemu przerażeniu otaczających, i rzekł do rzeźnika: „Zabierz tego indyka, mój przyjacielu, tłuściejszy on od twego kurczęcia“. Widzisz teraz — kończył opat triumfująco — na co wydaję moje dochody; podtrzymuję honor rodziny, mój panie...
Fouquet spuścił głowę.
— A stu takich zuchów posiadam — dodał opat.
— Dobrze — rzekł Fouquet — oddaj listę twoich długów Gourvillowi, a sam zostań na wieczór u mnie.
— Czy będzie kolacja?
— Będzie.
— Ale kasa już zamknięta?....
— Gourville ją otworzy, bądź spokojny, wielebny opacie.
Opat się skłonił.
— Jesteśmy zatem przyjaciółmi?... — powiedział.
— Tak, serdecznymi. Chodź, Gourvillu.
— Wychodzisz, panie ministrze?... Nie usiądziesz z nami do stołu?...
— Za godzinę powrócę, przyrzekam ci, panie opacie.
A potem szepnął do Gourvilla.
— Niech zaprzęgną moje konie angielskie, pojedziemy do ratusza.