<<< Dane tekstu >>>
Autor William Morris
Tytuł Wieści z nikąd czyli Epoka spoczynku
Podtytuł Kilka rozdziałów utopijnego romansu
Wydawca Nakładem księgarni H. Altenberga
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Sp., Kraków
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Tytuł orygin. News from Nowhere (or An Epoch of Rest)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.

Powrót do Hammersmith.

Nie rzekłem nic, gdyż nie czułem się do tego skłonnym przez prostą grzeczność względem niego po tak długiem opowiadaniu; ale faktycznie byłbym wolał rozmawiać dalej ze staruszkiem, który byłby pojął nieco mój sposób patrzenia na życie, podczas gdy z młodszymi, pomimo ich uprzejmości, byłem rzeczywiście jak istota z innej planety. Ale pomimo to przyjąłem wyrok i uśmiechnąłem się do młodej pary, jak mogłem najuprzejmiej; Dick zaś odpowiedział na mój uśmiech, mówiąc:
— Cieszy mnie, gościu, że cię odzyskuję z powrotem i że widzę, iż razem z moim krewnym nie przegadaliście się na tamten świat; słuchając Walijczyków podejrzywałem, że niebawem ulotnisz się z pomiędzy nas i już zacząłem sobie wyobrażać mego pradziadka siedzącego w hali, wpatrzonego w próżnię i robiącego odkrycie, iż czas jakiś przemawiał do próżni.
Doznałem na te słowa jakiegoś niemiłego uczucia, ponieważ nagle obraz brudnych sporów, ohydna i nędzna tragedya życia, opuszczonego na chwilę, zjawiły się przed moim wzrokiem; i miałem niejako widzenie mych wszystkich pragnień w przeszłości, pragnień wypoczynku i spokoju, i obawiałem się myśli powrotu do niej. Ale staruszek zachichotał i rzekł:
— Nie obawiaj się, Dick. W każdym razie nie mówiłem do mary, ani też wyłącznie do tego naszego nowego przyjaciela. Kto wie, czy przez niego nie przemawiałem do wielu ludzi? Bo być może, iż nasz gość wróci kiedyś do ludu, który opuścił i zaniesie mu wiadomość o nas, co nie pozostanie dla nich bez rezultatu, a co za tem idzie i dla nas.
Dick patrzył ze zdumieniem i rzekł:
— Mój stary, nie całkiem pojmuję twą myśl. Mam nadzieję, iż nas gość nie opuści; czyż bowiem nie widzisz, że jest innym rodzajem człowieka, niż ci, do jakich przywykliśmy, wskutek czego zniewala nas do myślenia o wielu rzeczach; już teraz czuję, że łatwiej mi zrozumieć Dickensa wskutek poznania go.
— Tak — rzekła Klara — obok tego zdaje mi się, że za kilka miesięcy odmłodnieje u nas; ciekawa jestem widzieć, do czego on będzie podobny bez tych swoich zmarszczek na twarzy. Czy nie sądzicie, że po jakimś czasie pobytu wśród nas będzie wyglądał młodziej?
Staruszek potrząsnął głową i spojrzał na mnie poważnie, nie dał jej atoli żadnej odpowiedzi, wskutek czego milczeliśmy wszyscy przez kilka chwil. Klara odezwała się pierwsza:
— Krewniaku, to mi się nie podoba; coś mnie dręczy i zdaje mi się, jak gdyby coś niemiłego miało się przytrafić. Mówiłeś gościowi o minionej nędzy i przeżywałeś z nim minione nieszczęsne czasy, wskutek czego doznajemy wszyscy pragnienia czegoś, czego mieć nie możemy.
Staruszek uśmiechnął się do niej uprzejmie i rzekł:
— Ha, moje dziecko, jeżeli rzecz tak się ma, staraj się żyć teraźniejszością, a otrząśniesz się z tego wrażenia.
Potem zwrócił się do mnie i rzekł:
— Czy przypominasz sobie, gościu, coś podobnego z kraju, z którego przybywasz?
Teraz kochankowie odsunęli się na bok, rozmawiając ze sobą miłośnie i nie zwracając na nas uwagi i wtedy odezwałem się przyciszonym głosem:
— Oczywiście, gdym był szczęśliwem dzieckiem w słoneczny dzień świąteczny, i gdym posiadał to wszystko, o czem mogłem pomyśleć.
— Tak, tak — odparł. — Przypominasz pan sobie obecnie, żeś mi coś mówił o drugim wieku dziecinnym świata. Znajdziesz pan, że warto w nim żyć; poczujesz się pan szczęśliwym przez chwilę.
Nie podobała mi się jego, niemal niczem nie złagodzona groźba, i zacząłem przypominać sobie, jak się to stało, żem się dostał pomiędzy tych osobliwych ludzi, gdy staruszek zawołał wesołym głosem:
— Teraz, moje dzieci, zabierajcie sobie gościa i bawcie się z nim; waszem zadaniem jest, aby nabrał wdzięku i spokoju umysłu; nie był on wcale tak szczęśliwym, jak my. Bywaj mi zdrów, gościu! — mówiąc to, uścisnął mnie serdecznie za rękę.
— Do widzenia — rzekłem ze swej strony — a dziękuję bardzo za wszystko, coś mi pan powiedział. Odwiedzę pana znowu, jak tylko powrócę do Londynu. Czy mi wolno?
— Zapewne — odparł — przyjdź pan koniecznie, jeżeli będziesz mógł.
— Nie stanie się to prędko — zauważył Dick swym wesołym głosem; — bo gdy sianokos nastanie w górze rzeki, to jestem za tem, aby go obwieść po kraju w czasie pomiędzy sianokosem a zbiorem pszenicy, aby zobaczył, jak nasi przyjaciele żyją na północy. W czasie zaś żniwa pszenicy będziemy pono mieć sporo roboty — tym razem w Wiltshire; on zahartuje się nieco życiem na otwartem powietrzu, a ja stężeję jak rzemień.
— Ale zabierzesz i mnie ze sobą, Ryszardzie, nieprawdaż? — spytała Klara, kładąc mu na ramieniu swą piękną dłoń.
— Jakżeżby nie! — odparł Ryszard ze śmiechem. — Już my się o to postaramy, żebyś się kładła co dzień spać porządnie znużona; a jak ci będzie do twarzy z opaloną szyją i z takiemiż ramionami w sukni jak śnieg białej? pozbędziesz się ty, moja droga, różnych dziwnych kaprysów. Jestem pewien, że osiągniemy to wszystko w ciągu tygodnia sianokosu.
Dziewczę zarumieniło się ładnie i to nie ze wstydu, ale z radości; staruszek zaś roześmiał się i rzekł:
— Widzę, gościu, że będzie ci tak wygodnie, jak tylko tego potrzeba; gdyż niema obawy, aby tych dwoje zachowywało się względem ciebie zbyt natrętnie; zajmą się oni tak sobą nawzajem, że jestem pewny, pozostawią cię sporo w zupełnym spokoju, co bądź jak bądź jest dla gościa najrzetelniejszą uprzejmością. Nie potrzebujesz się pan również obawiać, abyś był o jednego za wiele: te ptaszki lubią właśnie mieć wygodnego przyjaciela, do którego mogliby się zwracać, aby wylewy miłości łagodzić przyjaźnią. Zresztą Ryszard a jeszcze bardziej Klara lubią czasami małą pogawędkę; a wiadomo panu, że kochankowie nie mówią, chyba w potrzebie, zresztą zaś szczebioczą. Bądź zdrów, gościu; obyś był szczęśliwy.
Klara podeszła do starego Hammonda, objęła go ramionami za szyję i ucałowawszy serdecznie rzekła:
— Jesteś kochanym staruszkiem i możesz sobie żartować ze mnie ile ci się podoba; niezadługo zobaczymy się znowu; tymczasem bądź pewny, że postaramy się, aby nasz gość był szczęśliwym; jakkolwiek jest nieco prawdy w tem, co powiedziałeś.
Pożegnałem się znowu, poczem opuściliśmy halę, weszliśmy w podsienia, a potem na ulicę, gdzie już siwek czekał na nas w zaprzęgu. Zaopiekowano się nim dobrze, bo jakieś małe, zapewnię siedmioletnie chłopię, trzymało je za lejce i patrzyło mu uroczyście w oczy; na grzbiecie siedziało czternastoletnie dziewczątko, trzymające przed sobą trzyletnią siostrzyczkę, podczas gdy poza nią uczepiła się dziewczyna może o rok od chłopca starsza. Cała trójka była częściowo zajęta jedzeniem czereśni, a częściowo głaskaniem i biciem piąstkami siwka, który uprzejmie przyjmował ich karesy, ale zaczął strzydz uszami na widok Ryszarda. Dziewczynki zlazły spokojnie, a podchodząc do Klary, zaczęły znowu łasić się do niej. Wsiedliśmy do wózka, Dick pociągnął za lejce i ruszyliśmy w drogę, a siwek kłusował sobie wesoło wśród pięknych drzew londyńskich ulic, napełniając chłodne powietrze wieczorne przepyszną wonią; słońce miało się właśnie ku zachodowi.
Nie mogliśmy jechać cały czas inaczej, jak wolno, bo mnóstwo ludzi wyruszyło z domów dla użycia wieczornego chłodu; masa ludzi zniewoliła mnie do zwrócenia uwagi na to, jak wyglądają; muszę wyznać, że gust mój, wykształcony w ponurej szarocie dziewiętnastego wieku, był nieco skłonny do potępienia wesołości i barwności ubiorów; ośmieliłem się nawet zrobić w tym kierunku jakąś uwagę pod adresem Klary. Zdziwiło ją to nieco, a nawet zlekka oburzyło; więc rzekła:
— O cóż właściwie chodzi? Wszakże nie spełniają żadnej brudnej roboty, a tylko zabawiają się w piękny wieczór, więc nic im ubrań nie powala. Czyż nie robi to ładnego widoku? Przecież w tem niema nic krzyczącego.
I to było niezawodnie prawdą, ponieważ mnóstwo ludzi było ubranych w kolory dosyć spokojne, jakkolwiek piękne, a harmonia barw była doskonała i rozkoszna.
Powiedziałem więc:
— Tak jest rzeczywiście; ale jakimże sposobem każdego stać na tak kosztowne stroje? Patrzcie! tam idzie mężczyzna w średnim wieku odziany w spokojny szary kostium, ale stąd mogę rozpoznać, że zrobiony jest z bardzo delikatnej materyi wełnianej, pokrytej wełnianym haftem.
Na to odparła Klara:
— Mógłby nosić wytarte suknie, gdyby mu się tak podobało, — to znaczy, gdyby nie sądził, że czyniąc to, obrażałby uczucia swych bliźnich.
— A powiedz mi, proszę — odezwałem się, w jaki sposób stać ich na to?
Powiedziawszy te słowa, spostrzegłem, żem popełnił swój dawny błąd; Ryszard trząsł się ze śmiechu, ale nie mówił ani słowa, jeno zostawił mnie na łaskę Klary, która rzekła:
— Nie wiem, o co panu chodzi. Możemy oczywiście pozwolić sobie na to, inaczej bowiem nie czynilibyśmy tego. Przyszłoby nam bardzo łatwo powiedzieć sobie, że użyjemy swej pracy wyłącznie na to, aby nasze suknie były wygodne; ale nie mamy zgoła potrzeby ograniczać się do tego. Dlaczego bierzesz nam to pan za złe? Czy zdaje się panu, że odmawiamy sobie pokarmu na to, aby sobie sprawiać ładne ubrania? albo czy może uważasz pan za złą rzecz dążność do tego, aby nasze ubrania były równie piękne jak nasze ciała? wszakże futro jelenia lub wydry były ładne od samego początku ich istnienia? O co właściwie chodzi?
Uchyliłem się przed burzą i wybąkałem jakąś wymówkę. Muszę atoli zauważyć, że powinienem był wiedzieć, iż ludzie tak bardzo zamiłowani w architekturze nie będą zacofani w ozdabianiu siebie samych; a to tem bardziej, że kształty ich odzieży niezależnie od koloru były zarówno piękne jak i rozumne — pokrywały bowiem ciało bez karykaturowania go.
Klara wnet uśmierzyła się; gdyśmy się zbliżali do poprzednio wymienionego lasu, rzekła do Ryszarda.
— Wiesz co, Dick? Skoro starszy Hammond widział już gościa w jego osobliwym kostiumie, to sądzę, że powinniśmy znaleźć dla niego coś przyzwoitego na jutrzejszą podróż, zwłaszcza, że jeżeli tego nie uczynimy, to będziemy musieli odpowiadać na mnóstwo pytań odnośnie do ubrania oraz jego pochodzenia. Zresztą — dodała chytrze — gdy włoży na się ładne suknie, nie będzie tak skorym do ganienia nas za nasze dzieciństwo i marnowanie czasu na to, aby czynić na siebie wzajemnie miłe wrażenie.

— Dobrze, Klaro — odparł Dick — otrzyma to wszystko, co ty — co tylko zechce mieć. Wyszukam cośkolwiek dla niego wprzód jeszcze nim się jutro rano ubierze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Morris i tłumacza: Wojciech Szukiewicz.