Wielki świat małego miasteczka/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki świat małego miasteczka |
Podtytuł | Powiastka |
Wydawca | Th. Glücksberg |
Data wyd. | 1832 |
Druk | Th. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Chciałbym mieć rys pokoleń mojego imienia,
Niby drzewo wyrasta z rycerza ramienia.
Z tego pięknie wyrosło, różne mając związki,
Niechaj idą gałęzie, a z tychże gałązki.
Ulubioném zatrudnieniem pana Pretfica ojca Emilii, jest Heraldyka i genealogija. Podług niego niéma nauki, któraby tym dwóm wyrównać mogła, zachował bowiem dotąd całą dumę i próżność średnim wiekom właściwą.
Jednego razu zacny ten mąż, tak szczérze zaparłszy mnie w kącie, zaczął się rozwodzić nad wytłumaczeniem mi jenealogicznego swego drzewa, iż myślałem kapitulować przez bliskie okno; szczęściem, że przybycie kogoś trzeciego, mnie od niebezpiecznego skoku, a jego od dłuższych wywodów zabezpieczyło. Dziwnych mi był wówczas naplotł rzeczy, i niezrozumiałym jakimś sposobem, doszedłszy ze inną pono aż do Arki Noego, skonkludował wreszcie na tém, że w prostej linii od Jafeta, czy też Chama pochodzi. Dał mi potém spis długi wszystkich Pretficów, między którymi sławniejszych tylko tu wspomnę.
Zacny baron Goldbrot von Pretfic, był dla chwały swoich potomków na pielgrzymce w ziemi świętej. Żona zaś jego Minna i brat zostali panami dotychczasowymi zamku dziedzicznego ich w Szląsku, w księstwie Troppau, w okolicy Hildschin, nad zbiegiem Odry w Oppę. Po pięcio-letniej podróży, odebrano ważny list pargaminowy, ręką jego pisany, który przyniósł towarzysz podróży Otto Brunwer; w nim zaś czułe pożegnanie z Minną, rozwiązanie ją od ślubów i oznajmienie, iż z niebezpiecznej rany bliski jest śmierci. Otto dodawał, że go niedaleko grobu Zbawiciela sam pochował. Minna nie miała wówczas więcej nad lat dwadzieścia kilka, a widząc iż jej mąż zostawił zamek i obszerne włości, łatwo się pocieszyła. Zalotny Fryderyk Pretfic brat jej męża, w niebytności jego zajął trwożliwe serce Minny; ale więcej ze wstydu jak z niechęci, ociągała się jeszcze z oddaniem mu ręki. Nareście, było to w jesieni, sprowadzono z Hildschin księdza, sproszono sąsiadów i gości i ślub odbyto. Stary Otto Brunwer, stał nieruchomy u wejścia kaplicy i płakał, przypominając sobie ten sam obrzęd z nieboszczykiem odbyty. „Wśród wichru i niesłychanej burzy, uniosły ciężkie kolasy nowożeńców, długą sadzoną ulicą do zamku. Pozastawiano, mówi pamiętnik owoczesny, długie, srébrem okryte stoły, oświecono rzęsisto zamek, a huczna muzyka odezwała się wewnątrz. Burza jednak nie ustawała miotając silnie gałęźmi, ogołoconych drzew z liści. Brzęczały w oknach w ołów oprawne szyby, a ciężka brama ze szczękiem skrzypiała kołysana od wiatru, na ogromnych wrzeciądzach. Wśród zabaw i wesołości, zatrąbiono u wejścia, a most spuszczono natychmiast, i zmokły, przeziębły pielgrzym wszedł do biesiadników sali. Długa broda czarna, włos z którego spadały jeszcze krople wody, twarz opalona i suknie podarte oznaczały iż szedł z daleka. Konchy i tykwa u pasa, różaniec i kosztur na którym się wśpierał zwróciły uwagę biesiadników. Smutne wspomnienia zachmurzyły czoło pięknej Minny, a cudzoziemiec siadł milcząc u końca stołu. Podano puhar i spełniono wilkommen, a chociaż pielgrzym spełniał czaszę po czaszy, czoło się jednak jego nie wyjaśniało. Otto z wyraźną niespokojnością poglądał na niego, i śledził jego kroków, a gdy raz piérwszy otworzył usta, Brunwer stanął osłupiały, zbladł i wyszedł. Kiedy nakoniec spełniano zdrowie młodej pary, pielgrzym zawołał głośno: vergiess mein nicht![1] a omdlała Minna padła na ręce męża. Ze wszystkich stron ciekawe oczy zwróciły się na cudzoziemca, który w tej chwili obrócił się do pana młodego, i słów kilka na ucho mu powiedział. Poznano cudownie ocalonego Barona Goldbrot.“ Niewspominają wcale dawne pamiętniki jak się ten szczególny zakończył wypadek, w dalszych jednak ślady są pewne, iż Minna żyła długo i szczęśliwie z Fryderykiem Pretficem bratem pielgrzyma.
Wszelkie zaś o Baronie Goldbrot von Pretfic poszukiwania w archiwum szanownego ojca Emilii były bezskuteczne, przeto też i czytelnikom nic zaspakajającego powiedzieć nie mogę.
Około roku 1513, jedna gałęź tej familii przeniosła się do Polski i osiadła w Kaliskiém, a druga pozostała w Szląsku. Petrycy Piotr Pretfic był młódszym synem Minny i Fryderyka, ten to stał się stawnym fabrykantem sukna i wełnianych wyrobów, i z tém w wielkich nadziejach przybył do Polski. Starszy brat jego, wyrzekł go się zupełnie, krewni nawet gardzili nim za to, iż poniewiera po fabrykach sławne imie Pretficów. Ale Petrycy tak silne miał przywiązanie do piéniędzy, iż wcale uważać nie myślał na to, co ludzie gadali. Osiadł u nas, zaczął nanowo zbierać grosze, kupił pusty zamek, wyporządził go, porzucił fabryki, zaczął dawać uczty, przebrał się po polsku, dodał jedno c do swego nazwiska, kupił urząd i napisał do brata, że jeśli mu więcej zechce prawić niedorzeczności, uda się sam do niego, aby go rozumu nauczyć.
Brat Baron daleki był od tego, owszem w bardzo grzecznym liście winszował mu urzędu i zamku, prosząc aby go raczył kiedykolwiek odwiedzić. Nie wiemy wcale czy dopełnił Pan Petrycy tej prośby, to tylko wyczytuję w starym pargaminie, iż syn jego odziedziczył razem dwa zamki — w Szląsku jeden, a drugi koło Kalisza.
Prawnuk pana Petrycego był przeznaczony na chwałę całej rodziny i Samuel, to było jego imie, od młodych lat okazał wiele odwagi, którą nawet czasem do zuchwalstwa posuwał; lecz zaledwie dorosł lat męzkich, zebrał równych sobie mężnych kilkuset żołnierzy i przez lat kilka bronił z wielką korzyścią granic polskich od Tatarów.
Było to w samych początkach panowania Zygmunta III. Na turniejach i w boju nikt Samuelowi nie dotrzymał, a towarzystwo jego, młodzieży większą częścią we Włoszech wykształconej, bardzo było straszném. Już w tych czasach zbytek i miękkość wkradały się do nas, a duch wojenny ożywiał tych tylko, których podróże po obcych krajach nie popsuły. Mężny ten rycerz, do tego stopnia był Tatarów postrachem, iż ogromną cenę położono na jego głowę, a to mu więcej jeszcze dumy dodawało. Przekupiony nareszcie sługa od nieprzyjacioł skrócił mężne jego życie, sam jeszcze od ręki umierającego pana poległszy. Sława Samuela do dzisiejszych nawet doszła czasów, w tém prostego ludu przysłowiu:
Za czasów pana Pretfica
Spała od Tatar granica.
Niedawnymi czasy namienił nawet o nim jeden z lepszych historycznych pisarzy, ale krócej niżeli się było można spodziewać.
Po takich przodkach, nieodrodni poszli następcy, wszyscy bowiem byli mężni do butelki i półmiska; wybornie spali, jedli i kłócili się, a w tych zatrudnieniach podali swoje imie aż do naszych czasów. Teraz zaś niech mi czytelnik pozwoli przenieść się do Szląska, i opowiedzieć ważny w dziejach domu Pretficów wypadek, który wkrótce po urodzeniu dziś szczęśliwie żyjącego tej familii potomka, nastąpił.
„Pan Gottlieb Epigmeusz Artur Pretfic, mówi jeden pisarz współczesny, którego dzieła do nas nie doszły, urodził się w rodzinnym swym zamku w Szląsku, roku 1778, dnia 24 marca, to jest w sam dzień świętego Epigmeusza. Dostojny ociec jego tak był ucieszony urodzeniem potomka płci męzkiej iż, w zapale nieumiarkowanej radości, nieuważając na stan interessów zaprosił całe sąsiedztwo na suty bal i chrzciny. W ówczas to zaszła pamiętna nazawsze epoka, gdy potomek jakiś sławnych grafów Gaschin von Hildschin, raczył łaskawie zaszczycić swoją bytnością pana Pretfica.
Dnia 1 kwietnia wspomnionego roku krzątania i zachód około domu, oznajmiły iż się zbliżył czas na wielką ucztę przeznaczony. Świeciły się świeżo-pobielone wydatniejsze części starego zamku, dziedziniec wysypano piaskiem, drzwi ogromne stały otworem dla gości, odnowiono herb familijny nad bramą, i most nawet, lękając się ciężaru spodziewanych pojazdów naprawiono.
Około godziny piérwszej z południa, ukazał się w oddaleniu, wśród ulicy, ciężki pojazd grafa ciągniony od sześciu niezgrabnych koni, na którego bokach połyskiwały herby. Trzech lokajów stało w tyle w galonowym ubiorze; a sam wysłał naprzód człowieka z oznajmieniem że już jedzie, zalecając woźnicy, aby jechał powoli, póki gospodarz nie wyjdzie na spotkanie. Ukazał się wreszcie Pretfic, w nowych sukniach z harcapem, wypudrowaną głową, z błyszczącymi u trzewików sprzączkami i kapeluszem pod pachą, przemyślając nad zgrabnym komplementem u powitania; gdy niespodziana okoliczność odmieniła wczesne układy etykiety.
Przez całą drogę graf spierał się z żoną, kto z nich miał wprzódy wysiąść z pojazdu; jejmość jako z familii książęcej wzywała mitry na swoją pomoc, graf jako małżonek i pan orderowy nie chciał jej także przodku ustąpić. Pomimo żwawej kłótni jegomość chociaż zawsze bardzo dla żony uległy, nie mógł przenieść na sobie, aby tak jawny dać dowód słabości swego umysłu. Oboje swoich pretensij ustąpić nie chcieli, i już miano się wracać żeby kłótni uniknąć; gdy myśl wyborna przyszła do głowy grafa: — Stój! zawołał na sługę jadącego przodem, stój furmanie! sprobujem mościa dobrodziejko, rzekł potém do żony, czy oboje razem wysiąść nie potrafim. — Wybornie mój mężu! rzekła dumna pani, śliczna myśl! sprobujem. Zaledwie to wyrzekła, odbyło natychmiast próbę, a chociaż w niej graf dla niemałej objętości swej małżonki miał nieco ściśnięte boki, utrzymywał jednak zgodnie z żoną, iż tak było najlepiej. W tymto zamiarze wjeżdżano już na dziedziniec, imość poprawiała chustkę, graf zdmuchiwał pył z sukni, gdy wtém, dziwném losu zrządzeniem, oś ugięta ciężarem księstwa i grafostwa, przez naturalną dążność do środka ziemi, ugięła się z ostatniém wysileniem i — pękła; a pojazd runął razem z drogim swym ciężarem. Siedzący w środku nie wiele ucierpieli, ale trzej lokaje, których wywrót ten porozrzucał o kilka sążni od pojazdu, zapomniawszy nawet o przytomności państwa wołali: Tausend Teufel! Pestilenz! Seperement! z okropnym wrzaskiem. Piérwszém poruszeniem przytomnych, było udanie się do karety, w której nowe klątwy graf sam rzucał: nie uważał on iż krew płynęła mu z twarzy, ale widział że postradał gwiazdę w tym nieładzie. Nalegają ażeby wysiadł. — Bez butówbym wyskoczył ztąd dawno, bez koszuli nawet, ale bez gwiazdy nie mogę! Jejmość mniej dbała o honory, a więcej o dogodzenie miłości własnej i postawienie na swoim, wyskoczyła ze zwalisk landary i będąc już za pojazdem zawołała na grafa: — Takiż mości panie, ja wprzódy wysiadłam!
Obraz który tu naprędce skréśliłem, godny jest zapewne bieglejszej ręki, bo nosi na sobie cechę nie tylko śmieszności, ale razem jest piętném charakteru osób, które go składają. Graf więcej cenił gwiazdę jak ranę, grafina przypomina mi znowu upor właściwy wielu charakterom kobiécym, a oboje razem doskonale malują pychę, która tak długo nadymała próżnych baronów i książąt niemieckich.“
Natém kończy opowiadanie spółczesny pisarz, którego dzieło jak już mówiłem, do naszego czasu nie doszły. Pan Gottlieb, którego urodzenie tak znamienitym wypadkiem oznaczone było, niepospolite też miał w życiu przypadki.
Sprzedał on zadłużony majątek i zamek, wzdychając jednak, iż się musi rozstać z przodków swoich siedzibą. Jadący do Włoch oddalony jego krewny wziął go za towarzysza podróży. Nie mógł dosyć oddziwić się szczątkom dawnego Rzymu Pan Gottlieb, powiadają nawet, iż wszedłszy piérwszy raz do Watykanu, z wlepionymi oczyma i otwartemi ustami, przetrwał godzin kilka, dopóki wypływająca z olbrzymiej świątyni ciżba gwałtem go nazad nie pociągnęła. W czasie pobytu swego w Rzymie został ojciec Emilii autorem dwóch pism: Rozprawy o Heraldyce i Historyi orderu złotej ostrogi. Ostatnie z nich dedykował Papieżowi i otrzymał z wielką swego kuzyna zazdrością ozdobę, o której pisał.
W miarę jak się bardziej Gottliebowi szczęściło, kuzyn kwaśniał i przykrzej z nim się obchodził; aż nakoniec jednego ranku wyniósł się z Rzymu, zostawując bez pomocy opuszczonego Pretfica.
Z tłómoczkiem na plecach, i kijem w ręku, z ponuremi myślami, z kilką exemplarzami swojego dziełka, minął podróżny wycieńczone Włochy, burzliwy Paryż, udał się do Wiednia, a ztamtąd do krewnych swoich do Polski.
Jednego dnia pobytu jego w Krakowie, siedział smutny w ciemnej kawiarni, i czytał z nudy starą gazetę, którą podjął był z ziemi. Nagle podniósł głowę z zadziwieniem, przetarł oczy, uśmiéchnął się, szybko porwał kij, wytarty kapelusz, i nazajutrz zaraz udał się w drogę. Wiadomość o śmierci ostatniego krewnego i o spadku, nie wielkim wprawdzie, ale dla niego dostatecznym, dodawała mu sił nowych w podróży, a mnóstwo herbów, ukazujących się na opuszczonych naszych zamkach, mile go w drodze bawiło. Za piérwszém zgłoszeniem się i dowodami, odebrał majątek nieznanego krewnego, pół tuzina obrazów swych przodków i ogromne drzewo genealogiczne, które się stało odtąd nieporównanym jego skarbem. Długo się wahał w wyborze przyszłej małżonki, aż nareście, uboga jedna Baronówna została uznana, godną dzielenia jego losu.
Jedyną słabością pana Gottieba Pretfica, jest wielka duma i przywiązanie do próżnych tytułów i pochodzenia. Jego podpis, nawet na listach i kwitkach, przedłuża się zawsze na kilka wierszy, a zwykle wymienia w ten sposób swoje tytuły i dostojeństwa:
Żona jego niéma wcale tej dumy, jakąby ją, podług wszelkiego podobieństwa, obcowanie z heraldykiem natchnąć mogło. Wszelkie przymioty duszy i serca, mogące zdobić kobiétę, w najwyższym posiada stopniu; daleka od tej draźliwości charakteru, którą wymawiają wielu osobom, posiada tę drogą cierpliwość i łagodność, która więcej obcującym z nią jak jej samej przyjemności przynosi. Emilja wszystkie matczyne posiada przymioty, a przy nich jeszcze lekki obłoczek melancholii i romantyczności, których czytanie książek w tym rodzaju jej nadało. Miłość jednakże równająca ludzi, nie zagładziła ze wszystkiém w jej umyśle uczuć dumy i przywiązania do marnych tytułów, które się kiedy niekiedy w jej charakterze przebija. Ja biédny, który zamyślam prosić o jej rękę, oddawna już pracuję nad swojém drzewem genealogiczném, które ma zastąpić podarunki ślubne. Nadzieje moje są niemałe, bo się szczycę wielką poufałością Gottlieba, względami jego żony i nadzieją przyszłych uczuć córki.
Dom państwa Pretficów słoi na małym, kasztanami osadzonym dziedzińcu. Na piérwszy rzut oka, łatwo poznać charakter jego mieszkańców; po wysypanych uliczkach żwirem, po czysto wytartych oknach, zamiecionym dziedzińcu i zgrabionych trawnikach. W płotach ani jednego nie brak kołka, pod drzewem zżółkłego nie znajdziesz listka, fórtka i brama są zawsze zamknięte, a przy nich widać sarnią łapkę i dzwonek, na którego odgłos otwierają wejście. Słudzy znają zwykle po samym sposobie dzwonienia, kto przychodzi; pan Pretfic bowiem szarpie gwałtownie raz tylko, kobiéty dzwonią powoli a długo, Bomba czasem kwadrans cały bezustannie szturmuje, a ja raz tylko mocno znać o sobie daję.
Wstąpiwszy za próg domowy, dziwić się trzeba nadzwyczajnemu porządkowi, który tu panuje: każda rzecz ma dla siebie przeznaczone miejsce, żaden gwóźdź napróżno w ścianie nie siedzi, a na sprzętach najbystrzejsze oko pyłku nie dostrzeże. Kanapy okryte są dréliszkowymi pokrowcami, a nad niemi tu i ówdzie widzisz różnej wielkości obrazy samego pana Gottlieba, na których nigdzie nie brak orderu Papieskiego w całej okazałości. Kanarki odzywają się w klatkach, a młynek blaszany w oknie warczy nieustannie. Jednostajność i cichość są cechą właściwą mieszkaniu i mieszkańcom.
Co do obchodzenia się w towarzystwie, pan Gottlieb okazuje wiele wesołości i zdrowego rozsądku, a czasem, co się jednak rzadko zdarza, iskierka dowcipu błysnąć może, wśród ciągłych rospraw heraldycznych. Umiejętność języków ogranicza się u niego, trochą łaciny herbowej, dobrym niemczyzny zapasem i szczątkami zepsutego włoskiego języka. Anachronizmy i różnego rodzaju błędy, niemal codzień wymykają mu się, a on przy nich silnie i nieodstępnie obstaje. Półtory blisko godziny spiérał się raz z organistą, tonem wyniosłej dumy, że Ormianie i Arianie są unum et idem; drukowane nawet dowody, przekonać go nie mogły, i wychodząc nawet z towarzystwa, przez cały ciąg podróży do domu — powtarzał, iż Ormianie i Arianie są unum et idem.