>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Wiernuś
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 49
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1931
Druk Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA.



ELWIRA KOROTYŃSKA.
WIERNUŚ.
POWIASTKA
z ilustracjami


WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE.
PRINTED IN POLAND
Druk. Sz. Sikora





Cienie nocy padły dawno na ziemię, cisza panowała wokoło, a księżyc swym bladym promieniem dotykał szczytu drzew, gdy szmer cichy dał znać o kimś, kto w noc głęboką i wietrzną wyjść w pole musiał.
Droga ku niezmierzonej przestrzeni biegła nędzna z sił opadająca psina.
Włos pokudłacony, krwawiące boki, wskazywały na długą męczącą drogę i okrutne prześladowania.
Od półtora roku odkąd żył na świecie pies ten, tak dziś nieszczęśliwy, miał swe posłanie i kąt ciepły i zawsze pożywienie i picie.
Słyszał tylko słowa dobre i pieszczotliwe i czuł miękką, głaszczącą go rękę...
Dziś jest opuszczony i samotny.
Dwór spalony, państwo uciekli, zapomniawszy go wziąć ze sobą, a może i wziąć nie chcieli, gdyż przeszkadzał by tylko...
Zawył żałośnie, widząc, że go zostawiono i postanowił wynaleźć swych ukochanych...
Biegnie już z tydzień i nigdzie ani śladu dobrej pani, nigdzie nie widać ani pana ani panienki.
Widzi tylko wszędzie grożące mu pięści, słyszy wymyślania i czuje ból od rzucanych nań kamieni.

Czasem psy rzucały się na niego i chciały, jako obcego zagryźć, ale pies litościwszy od człowieka, spojrzawszy na wynędzniałe stworzenie, ledwie trzymające się na nogach, odstępował od biedaka, przynosząc mu nawet nieraz jakiś ochłap.
Tak minął tydzień a on wciąż szukał swych państwa...
Wreszcie jednego dnia siły opuściły go zupełnie i biedny pies spadł przy krzaku i czekał końca.
Ale przeznaczonem mu było życie...
I oto gdy już zawyć nie był w stanie, gdy zagasłym wzrokiem widzieć nie mógł nikogo, czyiś głos zdziwiony i zarazem radosny zawołał.
— Wiernuś!
Co to? głos dobrze mu znany, głos ukochany drogi...
Ale cóż kiedy ruszyć się nie może.
Ciche tylko skomlenie dało znać temu kto go poznał i po imieniu zawołał, że pies żyje.
— Ignacy! patrzcieno Ignacy! Wiernuś nasz leży ledwie żywy! Jakto dobrze, że zeszedłem z bryczki, a to skończyłby tutaj z głodu i wyczerpania, bo widocznie nas szuka od czasu, jakeśmy wyjechali...
Zabierzemy go do bryczki, a przedtem dajcie wody z manierki i kawałek wędliny, pies nie jadł nic pewnie podczas włóczęgi.
— Wiernuś! kochany Wiernuś! mówił doń poczciwy furman, wlewając weń wodę, sam bowiem nie mógł otworzyć paszczy, przyszedłeś z powrotem! biedak!
Wiernuś, po wypiciu kilku łyków wody, otworzył oczy i całą mocą uniusł się na łapy, aby liznąć pana i dobrego swego przyjaciela, furmana.
Wkrótce zjadłszy kawałek mięsa, potrafił nawet zaszczekać z radości i usadowił się z panem na bryczce, przyglądając się swemu wybawcy, jakby jeszcze nie dowierzając, że naprawdę to jego kochany pan i że on go odszukał.
Zmożony ruchem i najedzony, usnął.
Zbudził go okrzyk radosny i dwie, znane mu dobrze, miękkie jak puch rączki porwały go z bryczki.
— Ach! ty mój dobry wierny, przyjacielu, prawdziwyś Wiernuś!
Tyle się napłakałam za tobą, tyle narozpaczałam!
I oto jesteś znów z nami!
Wiernuś nie wiedział, w którą stronę język obracać do lizania rąk swych przyjaciół, bo zewsząd otaczały go miłe, dobre twarze ludzi, których znał od urodzenia i którzy witali go teraz i głaskali naprzemiany.
Machnął więc najpierw językiem po twarzyczce Maryni, potem pokolei wszystkich obdarzał swą psią pieszczotą.
Wskoczył więc na ganek i z całej siły na zakończenie zaszczekał...
Zdarzyło się raz, że pani Lisieckiej doktór kazał pojechać w góry, aby nadwątlone przejściami zdrowie podkrzepić.
A że pan Lisiecki obawiał się puszczać żonę w tak daleką podróż, postanowił odwieźć ją i umieściwszy w jednym z pensjonatów powrócić na wieś.
Wiernuś był bardzo niespokojny, widząc przygotowania do podróży.
— Czy aby go wezmą? — myślał.
A może znów go zostawią i opuszczą?
Oho! nie da się on teraz zostawić!
Nauczyło go doświadczenie...
Pan Lisiecki rozumiał swego psa, wiedział, że wyczuwa biedaczek ich wyjazd i postanowił wyjechać tak, żeby psa przy wyjeździe nie było.
Ale jakież było jego zdziwienie, kiedy nazajutrz w wagonie ujrzał pod ławką coś białego, kudłatego, kryjącego się przed jego wzrokiem.
— Co to? czy go oczy mylą?
Zosiu! — zawołał do żony — jakiś pies leży w naszym przedziale... Czyżby nasz?
Zajrzał i okrzyk zdziwienia wydarł mu się z piersi.

— Patrz! patrz! to Wiernuś! A ty kundlu nieznośny! — wołał wyciągając za łeb bojącego się wyleźć psa. — I co my teraz z tobą poczniemy? Przecież nie dadzą nam cię dowieść do Szwajcarji.

A Wiernuś stał ze spuszczonym łbem i wstydził się spojrzeć na pana.
— Wstyd ci, to połowę twej winy maże, ale co my z tobą zrobimy?
— A może puszczą? — odezwała się wzruszona pani Lisiecka, — zresztą, zapłacimy za niego, jak za pasażera.
— Płaci się mniej niż za dorosłego pasażera, ale nie wiem, czy pozwolą go nam zabrać. Zresztą zobaczymy...
Wiernuś zrozumiał... Pisk radosny rozległ się donośnie, potem rozpoczęły się skoki, powitania, lizanie rąk i twarzy państwa Lisieckich.
Nakarmiono go, kazano leżeć spokojnie i wszystko poszło jaknajlepiej.
Konduktor wziął za bilet tego osobliwego pasażera i widząc potulne i spokojne stworzenie, bynajmniej nie sprzeciwiał się pozostawieniu go w wagonie.
Tak dotarli do Szwajcarji państwo i pies.
Znalazłszy wygodne dla żony pomieszczenie, pan Lisiecki postanowił, jako wyborny turysta górski, pójść w góry aby nasyciwszy się widokiem cudnych krajobrazów orzeźwiony czystem powietrzem górskiem, powrócić do pracy gospodarczej.
— No, Wiernuś! — mówił pewnego wieczora pan Lisiecki — wyruszamy jutro w góry...
— Hau! hau! hau! — radośnie zaszczekał Wiernuś — bądź spokojny, nie zawiodę twego zaufania, ani na krok cię nie odstąpię...
— Aby ci się tylko nie zdarzyło jakie nieszczęście! — zauważyła pani Lisiecka. — Tyle wypadków!
Błagam cię, bądź ostrożny...
— Wiernuś ze mną, czegoż więc się obawiasz, droga moja? Nie da mi on zginąć a i ślad stracić do pensjonatu. Powrócimy jutro wieczorem. Teraz prześpię się trochę, gdyż o świcie wyjść trzeba, aby przed nocą być z powrotem.
Jak tylko świtać poczęło, zerwał się, wypił przygotowane śniadanie, dał i Wiernusiowi coś do zjedzenia i ubrawszy się w kostjum turysty i wziąwszy laskę do podpierania się na szczytach gór, wyszedł rozweselony i szczęśliwy.
Pogoda była prześliczna. Niebo aż połyskiwało od złotych promieni słońca, zapowiadało się na bardzo piękny dzień.
Pan Lisiecki szedł z Wiernusiem i zatapiał się w cudach przyrody.
— Ach! jak tu pięknie! — zawołał pan Lisiecki z zachwytem — chodźmy Wiernuś!
Ale Wiernuś złapał swego pana za ubranie i ani na krok dalej nie chciał puścić...
— Co ci to? co się stało? jużeś zmęczony? A, pfe? taki młody i taki bez sił i chęci! Puśćże!
Ale pies zachodził mu drogę, skamłał, piszczał, wreszcie szarpnął zębem swego pana.

Zatrwożył się przez chwilę podróżny, ale włożywszy laskę wgłąb śniegu, nie natrafił na próżnię.

Odsunął więc psa na bok i śmiało wszedł w gęstwinę drzew...
Wycie przerażające rozdarło powietrze, a jednocześnie trzask gałęzi, krzyk rozpaczliwy i drzewo złamane ciężarem podróżnego wniosło w głąb pana Lisieckiego.
Biały kobierzec przykrył nieszczęsnego a wysiłki psa rozkopać śnieg i wydobyć z pod niego swego najukochańszego pana, nie zdały się na nic.
Biedna psina miotała się nadaremnie i bez żadnego skutku.
Coś jakby dzwonienie, szmer jakiś, czujne jego złapało ucho.
Może tu gdzieś w pobliżu są ludzie?
Może kto pomoże mu wyratować?
Puścił się Wiernuś, ile mu sił starczyło, węsząc, piszcząc i chwilami przeraźliwie wyjąc.
Wycie jego w tej pustce, tej śnieżnej przestrzeni, rozlegało się donośnie i drżało na falach czystego, górskiego powietrza, jak dzwon pogrzebowy lub zawodzenie płaczek.
Biegł i biegł bez odpocznienia, a wciąż kierując się w tą stronę, skąd słyszał przed chwilą jakby szmer dzwonka.
— Ach! — w psiej piersi zadrżało serce z radości...
Widzi zdala jakiś dom duży z cegieł cały, śliczny domek z wieżyczką i krzyż na szczycie błyszczący.
— Tam muszą być ludzie! — pomyślał i pędem puścił się ku furcie.
Furta była zamknięta! Ani jednego żywego stworzenia, ani nikogo, ktoby mógł go tam wpuścić!
Wtedy z całej mocy, z całej rozpaczy, zawył tak straszliwie, że naokół rozległo się echo tego psiego płaczu i usłyszeli mieszkańcy.
Ktoś biegł, ktoś nawoływał, ktoś drzwi z klucza otwierał... A więc nie zginie pan jego najdroższy!..
Dwie postacie w kapturkach zakonnych, z żerdziami i motyką w ręku, podbiegają do psa, pytają, znać, że przywykli do podobnych odwiedzin i próśb takich o ratunek.
— Widocznie panu jego zdarzyło się jakieś nieszczęście, zasypała go pewnie lawina, patrzcie, bracie, jak on wskazuje w tę stronę, gdzie wczoraj zasypało na całe metry...
Bracie Antoni i wy Tomaszu, a szybko.
Niech jeden z was weźmie wzmacniającego napoju i lekarstwa, może jeszcze wyratujemy.
Byli to zakonnicy, którzy zamieszkali w górach, aby ratować zabłąkanych lub zasypanych śniegiem podróżnych.
Wiernuś doprowadził do miejsca, w którem stało się nieszczęście i wyjąc żałośnie, począł śnieg rozgrzebywać.
Wkrótce pod oskardami i łopatami zaczęło się ukazywać złamane drzewo, z którem wpadł w lawinę pan Lisiecki.
Wyczuł Wiernuś pod śniegiem swego ukochanego pana i łapami zesztywniałemi od mrozu i wysiłku pomagał coraz gorliwiej ratownikom.
Cóż za radość! cóż za szczęście!
Z pod śniegu ukazywać się poczęła ręka jedna, potem druga, wreszcie droga, ukochana głowa najlepszego z panów!
Pies nie wiedział, co robić z wielkiej radości!
Piszczał, skakał, fikał koziołki, twarz i ręce pana Lisieckiego obsypywał psiemi pocałunkami, wreszcie widząc, że nie porusza się, szarpać za ubranie począł.
Dzięki napojowi mocnemu z ziół i likieru, pan Lisiecki przyszedł do przytomności, i władzy w zlodowaciałych członkach.
Pierwsze wdzięczne spojrzenie skierował na poczciwego psa, a pierwsze jego zdanie było. — Odpłaciłeś mi wierny przyjacielu za życie — życiem.
A Wiernuś zrozumiał jaką jest ważną w tej chwili osobą i przytulił się do swego pana z ufnością.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.