Wiersze wybrane (Jan Bugaj)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wiersze wybrane | |
Wydawca | Wydawnictwo Biblioteki Rękopisów | |
Data wyd. | 1939/1942 | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
WIERSZE
WYBRANE
Biblioteki
rękopisów
LWÓW
1939
MAGIA
Dym układa się w gryfy, postaci i konie
nad rozlewanym ogniem, a on czesząc grzywy
żółtych płomieni, woła: — Przez gwiazdy zielone
zaklinam cię demonie, Aharbalu, przybądź.
Wtedy przez pustą ramę portretu wychodzi
duch ogromny szeleszcząc od niebieskich iskier
i staje u pułapu jak wstrzymany pocisk
naprężonych obłoków i unosi wszystkie
zebrane dymy w sobie. Wtedy on zbielały,
porywany przez ciszę, trojony przez cienie
— Aharbalu — zaklina — przez ten dym stężały;
— Aharbalu — zaklina — przynieś jej wspomnienie.
Więc w suchym trzasku iskier rośnie łuk różowy
piersi wygiętych twardo, ust rozwartych koncha,
podłużne liście powiek. Wtedy z jego głowy
odrzuconej w odległość wypływają oczy
jakby łzy, w których widać odwrócony obraz
coraz mniejszy; i płacze: — o siostro niedobra —
A już ona jak kamień rozpuszcza się w nocy.
LEGENDA
Wydęte karawelle o żaglach z czerwonych motyli
pachnące cynamonem, pieprzem i imbirem
upływają po morzach mosiężnych, a w tyle
delfiny ciągną jak antyczne liry.
Jacyż na rufach zdobywcy
odlani z płynnego złota,
w pieśniach wysmukłych jak skrzypce,
z puszystym wejrzeniem kota.
A zawsze tak samo daleko
dzwonią na widnokręgu
maleńkie archipelagi,
które dosięgnąć ręką.
Tam w wyspach małych jak uśmiech,
przez dżungle tygrysiej trawy
wędrują złote strusie
i szyldkretowe żyrafy.
W różowym hamaku wybrzeża
koń purpurowy gna,
a z dziupli zagląda w pejzaż
maleńki induski strach.
Kto ten krajobraz zbudował
na wiotkim cieniu zamyśleń,
nad trąbką wiatru wydymał
policzki wezbrane jak wiśnie?
Oto zwrotniki płonące
jak złoto — czerwone piekło.
Maleńkie archipelagi
zawsze tak samo daleko.
Strzelały race gwiazd
w przestrzeń wydętą i ślepą,
spadały księżyce napłask
do dna stopionego w srebro.
Śpiewały ryby skrzydlate
pieśni przejrzyste i szklane,
kiedy w wyblakłe rano
okręt upływał nad światem.
Oto legenda marzeń,
drżących ptaków ze snów.
Nocą to — tylko żeglarze
płyną na dziwny łów:
Patrzeć, patrzeć na niebo smutku,
nad ciemne drzewo historji —
tam białe trupy zdobywców,
herosów zastygłych w orion.
Tam tylko w hamaku plaży
dziewczynki z miedzi kołyszą
pieśni zgubionych żeglarzy
zarosłych czasem i ciszą.
BALLADA O RZECE.
Rzeka pachnie jak ryba,
ryba jest liściem deszczu
oderwanym od białej gałęzi szelestu,
od zbuntowanych okrętów chmur.
A wyginane rybitwy
złożone do wiotkiej modlitwy
ciągną niebem błyszczący jak brzeszczot,
omotujący ciasno sznur.
Rzeka się w niebie odbija,
Czy niebo rzekę wymija
tocząc kuliste chmury na drugi brzeg?
Brzeg odległy o bulgot.
Stoisz w słońcu wykuta,
wijesz z muszli zielonej
piosnkę na cztery nuty.
Stoisz w łusce i płoniesz
w ciszy martwej jak smutek
tylko bieli się po niej
piosnka na cztery nuty.
Dokąd idę? po płaskim lustrze
czy po niebie głową wdół?
Rozcinają się sny upalne
nożem fali ostro napół.
Dokąd idę? Czy brzeg się zbliżył,
czy opadłem w obłok wyżej,
czy w ślimaczy po oczach ciągnący się muł?
Stoisz w niebie, na brzegu, czy w lustrze?
Słońce zewsząd zapala się w łusce,
płynę w lejach — szklisty wodnik.
Rzeka pachnie jak ryba,
w porcie prąd się urywa,
płynę wodą, piorunem, czy błyskiem pochodni
trup o oczach jak obłok zastygły.
Z PSEM
We dwu przyjacielu, przez las,
po jasnych pętlach dróg,
poprzez polany biegnące napłask,
we dwu przyjacielu, we dwu.
Masz twarz obrosłą, masz twarz jak ogień
jeleni natchnionych przez grom.
Pędzą przed nami zdumione drogi
z obłoków, z liści, z wszystkich stron.
Las to także jest dno
pod powierzchnią zamkniętą wiatru.
Bije burz magnetycznych batóg,
gdy w muzykę płyniemy i światło
jak dziecinny, grający bąk.
Gdzie ta droga przystaje? — powiedz.
Rwą drewniane koniki w śmierć,
biją mokre po deszczu ramiona świerkowe
w twoją wzniesioną jak trawa sierść,
w moją płonącą gwiazdami głowę
i w nasz nieludzki rytm jak wiersz.
We dwu przyjacielu, we dwu
w uroczysku brzęczących godzin
wytropimy zielony cud
drugich narodzin.
Przez ten płomień roztartych mchów,
poprzez kiście drgających nut
kwitnie zwierząt rogaty oset.
Coraz dalej przyjacielu, we dwu
zatrzymamy na krawędzi snu
drętwiejące nogi bose.
Powrócimy przyjacielu, we dwu
zamyśleni tak głęboko w smutek tamtych nut —
w ten najwyższy z zielonych tonów,
że spóźnimy się o wszystkie pory roku
na zmącony życia wodopój
jak na wieczerzę do domu.
PRZYPOWIEŚĆ
Pan Bóg uśmiechnął się i wtedy powstała ziemia
podobna do jabłka złotego i do zwierciadła przemian.
Po niej powoli się sączą zwierząt dojrzałe krople
wstępując z wód w powietrza, drgające srebrem, stopnie.
A śpiew najcichszego z ptaków zamienia się w miękki obłok
i wtedy powstają chmury do ziemi i gwiazd podobne.
Więc knieje do mórz przychodzą i kładą włosy na wodę
i wtedy fale się barwią na kolor dojrzałej jagody.
Światło przenika do ziemi, a ziemia blask przygarnia,
bory wrastają w powietrze, powietrze od lasów czarne.
Zwierzęta wnikają w korę, a kora porasta życie
i niewidzialne w przestrzeni wiruje ziemi odbicie.
Wtedy są wszystkie kolory, każdy od innych różny,
które są wszystkie te same pod szklaną kopułą próżni.
I zafrasował się Bóg, że sam swych dzieł nie ogarnie,
więc cisza złożyła się w fałdy, a światło stało się czarne
i z ciężkich kowadeł gór rosły łodygi ogniste,
a gromy w wysiłku kuły zmarszczone w groźnym namyśle,
aż się wykrzesał z kuźni pod niebo od huku białe
z chmur i ziemi ulany — człowiek ciemny i mały.
Teraz uśmiechnął się Bóg i we śnie znużony oniemiał
i do dziś błądzi wśród grozy człowiek ciemny jak ziemia.
MŁOT
Matce
Czuję Twój młot przejrzysty — Panie,
kiedy mnie kruszy z nocy w noc
i wiem: gdy skruszy — zmartwychwstanie
niebieski klon.
Jesteś jak mistrz — rzemieślnik, który
wykuwa tam, gdzie widzi formy
i zetnie tam, gdzie głaz oporny,
a żywy wzniesie wgórę.
I widzę kościół wszechstworzenia: —
gotycki łuk po łuku wznosisz
w powietrzu kując kształty przemian
i słup wielości.
Widzę dojrzałe już i pełne
ptaki i drzewa syte dłuta,
a ja — czy jestem w nieśmiertelność
ból i pokuta?
A ja, czy zawsze niedojrzały,
abym ja — ognia pełen dzban
tak pod twym młotem stał się trwały
jak zasklepienie niebem ran?
I pada młot Twój ostateczny,
aż ciało stanie ziemi-puch.
A ja — czym taki posąg-duch,
że mi przez ból — być posąg wieczny?
STAROŚĆ
Otom szary od pyłu tylu wieków,
a zawsze na osiodłanej chmurze.
To sny te miasta wołające: człowieku,
to rzeczywistość, kiedy oczy zmrużę.
Otom tak w drodze długiej zmalał,
że sam ledwo widzę swoją postać.
Tylko dudnią echa jaskiniowej chwały.
Śmierć mi wszystkie drogi zarosła.
I coraz mniejszy jestem — jak gwoździk,
ostatni gwoździk — mówią — do własnej trumny.
Trzeba aż tyle nocy płakać z głupoty
i teraz dopiero — mówią — rozumny?
KRZYŻ
Za tych — co batem ścięte liście,
za tych — co ptaki z wosku lane,
tych — co im krew znużeniem tryśnie
i tych — co wbici cieniem w ścianę
i za zwierzęta konające,
którym powoli oczy bledną —
— chciałbyś odrzucić Bogu — życie,
umrzeć raz drugi jak Zbawiciel.
Ale zawarty tobie upływ
krwi i związane ręce w supły,
bo ty nie twórczym niepokojem,
a tylko — że się patrzeć boisz.
Z SZOPKĄ
Górą białe konie przeszły,
trop dymiący w kłębach stanął.
W gwiazdach płonąc cicho trzeszczy
wigilijne siano.
Spoza gór, czy sponad ziemi
anioł biały? kruchy mróz?
starcy w niebo nachyleni?
Anioł biały szopkę niósł.
Zamknąć tak — to ironicznie —
w daszek gwiazdom pobielany
płomień wieków i człowieka
w tekturowe cztery ściany.
Zamknąć tak — to z odległości —
w dwie figurki — czarną, białą
rozdeptanych epok kości
i spalone żądzą ciało.
W naprężone kusze burz
anioł biały szopkę niósł.
A figurki w męce gasnąc
coraz słabły, zanikały
w napowietrzną gwiazdy jasność,
tekturowo — popielały.
Śmiał się anioł pół uśmiechem
z ich uporu, a nie grzechu,
że tak jedni, choć ich stu.
Anioł biały szopkę niósł.
Aż na grudzie stopą lekką,
stanął niby mgłą i skałą
i koślawe, głodem ścięte
ujrzał w grudę wbite — ciało,
żeber czarnych łuki spięte,
poskręcane rydle rąk,
brzuch jak bęben życia wzdęty,
brzuch zsiniały, brzuch jak tłok.
I zawrócił. W nieba plusk
poczerniałą szopkę niósł.
RYCERZ
W noc zjeżoną kwiatami martwego powietrza
nie nasłuchuj, nie jadą rycerze
w zbrojach blasku, w kaskach na wietrze
rozwiewających kity płomieni, a miecze
obronie słabych tylko w pochwach rdzawych,
albo zalane płaszczyznami śniegu,
albo jak gwiazdy pogubione w biegu.
Witaj, a nie płacz mi. Ja zawsze senny,
w nocy skrojony nakształt owych dawnych
idę w pochodach, w cieniach jak sam ciemnych
i nigdy znaleziony, nigdy wiarą sławny,
a tylko ręce wspieram o ten słup z przestrzeni.
Gram. Jestem rycerz — Boga zamyślenie.
Ach, lądy jak pióropusz dymu — ogień wzbija.
Mijam morza błyszczące jak świetliste ryby.
Gwiazdy spadają w ciszę, psy przed domem wyją
i złote deszcze iskier — jak żuki o szyby.
I czegóż ja dostanę, czegóż pragnę jeszcze
zamarzły w lodem martwą, niebieskawą przestrzeń?
A szukają i złota i chleba szukają,
choć jak krety korzeni, które w słońcu rosną
kwiatami, czy rudawą o zachodzie sosną.
I zawsze kopiąc tak — nad ziemię nie dostają,
i podkopując tak — są złej planety jękiem
pod tym pułapem, co jest światła dźwiękiem.
Ja wierząc tak w umarłych żywym obcowanie
i poznając — do krzywdy przykładam miecz rdzawy,
który jest krzywdzie miłość-rozpoznanie
i jest jak pod stopami szatana kłos trawy.
A choć znam płomień zaklęć jak piorun wśród ciszy
nie zawołam — w mórz szumie nikt go nie usłyszy.
I tak przez ciało czekam, choć ognia potopy
niby wojsk krwawych skrzydła ciągną czarnym stropem.
I jestem. Czym ja jestem? — wierzący przez małość
rycerz gór zapomnianych — w zmartwychwstałe ciało.
W ŻALU NAJCZYSTSZYM
O dziecko smutne, o ty zagubiony
w żalu najczystszym za wrót niedomknięciem,
którędyby duch przewiał natchnionym cyklonem
i wiarę święcił.
Ty gdzie odjeżdżasz, coś aniołów widział
w ludziach znużonych, co szli nad strumieniem
i już odbicia ich ujrzałeś światłem,
gdy były cieniem.
Gdzie chciałeś wyczuć pod dłonią kształt lawy,
któraby w gemmy zastygała zwycięstw?
czy gdzie się bunt nie z ognia, a z małości stawał
i z pieśni — wyciem?
Czy gdzie się wolność stawała skuwaniem
w imię powstałych, którzy kładli nowe
kajdany, a znużeni nad wiarą czuwaniem
spadli jak głowy.
Czyś ty nie widział, że w słabości wokół
nikt nie dopatrzył do końca przeznaczeń
i że zamały, by stanąć na cokół,
wojownik płacze?
A wiesz, że mędrców i magów spełnienia
to niebo było czynione przez człeka,
by trwał dla celu, szedł jak idzie — cieniem,
czekał jak czeka.
I wiesz co miłość, jeśli tylko sobie?
Co znaczy przemoc, jeśli tylko zemstą,
za krzywdy, których nie wydrze i spowiedź,
aż staną klęską.
O dziecko smutne, ty niedopełnione
człowiekiem jakby niespełnione życiem.
Cóż to rzeźbienie jeśli tylko w marmur,
marmuru ryciem?
Cóż ty pod snami jak pod palcem czułym
znajdziesz, gdyś człowiek przez ciało i ruchy,
kiedy cię smutkiem w kamieniu wykuły
najczystsze duchy.
Nie płacz i pojmij prawo, które mija,
i pojmij sen, a tając pojmowanie uczyń
żywy grom w głazie jak ręka niczyja
co żyjąc uczy.
HISTORIA
Arkebuzy dymiące jeszcze widzę,
jakby to wczoraj u głowic lont spłonął
i kanonier jeszcze rękę trzymał,
gdzie dziś wyrasta liść zielony.
W błękicie powietrza jeszcze te miejsca puste,
gdzie brak dłoni i rapierów śpiewu,
gdzie teraz dzbany wrzące jak usta
pełne, kipiące od gniewu.
Ach pułki kolorowe, kity u czaka,
pożegnania wiotkie jak motyl świtu
i rzęs trzepot, śpiew ptaka,
pożegnalnego ptaka w ogrodzie.
Nie to że marzyć, bo marzyć krew
to krew ta sama z pod kit, czy hełmu.
Czas tylko tak warczy jak lew
przeciągając obłoków wełną.
Płacz matko, kochanko przebacz,
bo nie anioł, nie anioł prowadzi.
Wy te same drżące u nieba,
wy te same róże sadzić jak głos
na grobach przyjdziecie i dłonią
odgarniecie wspomnienia i liście jak włos
siwiejący na płytach płaskich.
Idą, idą pochody, dokąd idą,
które prowadzi jak wygnańców łaski
ląd krążący po niebie. A może
niebo po lądzie dmące piaskiem
tak kształt ich zasypuje. Jak noże
giną w chleb pogrążone — tak oni
zwolna spływają, piach ich pokrywa.
Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni.
WIZERUNEK
Stać nieruchomy u gruzów,
tak usta zaciskać skrzepłe
i oczu otworzyć, ni zamknąć,
gdy szyby drgające ciepła
płyną mijając czas.
Stać jak pomnik, jak lew,
który w kamieniu zamknięty
ramiona przybite snem
na niebie prostuje napróżno.
I pył osiada zwolna
jak futro szare powietrza
nawet powiekom nakłada
kaptury czarnych kwiatów.
Stoisz u okna. Za oknem
armaty dudniąc jadą
i w śmierci otwartym okiem
mierzysz jak będą głębokie
otchłanie wdół.
Jak sięgnąć — step wypalony.
Trawy sczerniałe mówią
o tych pochodach i mówią,
że w tryskającym powietrzu
jest wypukłość i głębia
i lot przywiązany gołębia
i wolny jaskółek lot.
Wiesz, że cię tak postawiono,
aby już szły bez końca
przez ciebie czarne pochody
spalonych jak węgiel ciał.
I wiesz i po głosie umiesz
twarze spalone zrozumieć
choć ani ust, ani oczu,
ni ciała spocznienia nocą,
ani rozprysły dom.
Takim różańcem, gdzie głowy
są paciorkami modlitw,
a krzyżem — krzyże nad grobem
głazem, czekaniem się modlisz
nad dniem nieostatnim snu.
I wtedy zieleń poczyna
w małych pręcikach traw.
Widzisz jak mrówcze ziarna
sypią grobowiec, czy dom.
O! wtedy jesteś znów człowiek
po śmierć zaprzedany snom,
po śmierć pod kopułą powiek
wznoszący na gruzach dom.
OJCZYZNA
O miasta wdole tam, gdzie pułap dymu leży,
o rzeki wdole tam, o wsi jak białe stogi,
gdzie maszyn ruch i gdzie ociera złote rogi
w odbiciu szybkich rzek zielony jeleń chmur.
Obłoki górą płyną, obłoki są jednakie
jak ścigający korab, albo odbicie fal,
które mijają sen i są jak ludziom ptaki
nad ogień i nad stal.
I w moim kraju one jak indziej niosą szept
i w moim kraju one jakby przez obcą dłoń
niesione tworzą obraz, który samotny rzeźbiarz
układa mimo huku, albo pogłosu trąb.
A wdole jest Ojczyzna — to co się nie nazywa,
to co jest przypomnieniem najdalszych, cichych lat,
i to co w oku łza, przez którą widać świat
i to co w sercu sen i nawałnice rąk.
O dajcie, dajcie ręce — niech w drżeniu poznam sen
co wzrastał i aniołem pozostał pod powieką.
Ojczyzna moja tam, tam jest i tak daleka
jak jest podana dłoń człowieka dla człowieka.
Ojczyzna moja tam, gdzie zboża niosą wiatr,
i gdzie zielony krąg zamyka pierścień Tatr,
i gdzie jak posąg złoty morze wygina łuk
i człowiek, gdy z człowieka przemawia żywy Bóg.
Ojczyzna moja tam jak łańcuch martwych ciał
i leży na niej głaz, z pod niego zieleń tryska.
O ziemio, tyś jest obraz ciosany z krwawych skał,
ty jesteś duchom grób i duchom jak kołyska.
Kto ciałem, temu kat obcina głowy taran,
kto duchem, temu kat nie zetnie głów płomienia,
bo gdzie się kończy zbrodnia, tam się zaczyna kara
i tam zaczyna niebo, gdzie się kończy ziemia.
∗
∗ ∗ |
Nie wstydź się tych przelotów
pełnych płomieni białych,
tych dźwięków a niestałych
takich jak w burzy złoto.
One na drzew dotyku,
co stropu sięgać zda się,
są w cichym majestacie
Bogu — muzyką.
I obleczone w pióra,
czy w przezroczysty niebyt
każde są drogą w chmurach,
albo po niebie,
nazywaniem snów wrzących,
napełnieniem pachnącym
i krwią w powszednim chlebie.
Nie wstydź się cnoty. Ona
choć jej nadali ciało
zbrodni — toć jej zamało
czeka nienapełniona
jak dzban — to kształt jej nadaj
niech będzie czynom — waga.
Nie wstydź się wiary w sobie;
ona nie snów głupotą,
ale jak we krwi złoto
i krzew na grobie
wzrasta na tym co płyta,
co gniecie — nierozbita.
Wie wstydź się miłowania,
tworzenia, dorastania;
w żelaznej żądzy twojej
ona jest płomień nieba,
co sztabę tak rozgrzewa,
że kując niepokojem
przemienisz w wieżę pragnień,
do której czyn się nagnie.
Otoś mały, a taki
sam sobie jesteś rodzic,
że z głazu nawet — ptakiem
i anioł nawet w głodzie.
Jeno lotom nie wzbraniaj,
ogniom jeno daj imie —
czas cię wtedy nie minie
możności przerastania,
naczynie miłowania,
tonie w Bogu stawania,
człowieku.
U NIEBIOS ROZKWITAJĄCYCH
Młody dąb jak woda wgórę
tryska. Ptaków jasne koła.
Dotykalna dłoń anioła
dzieli chmurę.
ziemię jeszcze raz obejmie,
czas jak obraz z nieba zdejmie
Dzbany mleka — ciała żywe
jakże krzepko łączy w owoc
strop wysoki ponad głową,
chóry lasów tkliwe.
oczy z ognia i rozumne
i jak pług — dzieląca ręka;
W blasku cały postawiony
nim rozróżnisz blask wszechrzeczy
z mdłego ciała cię uleczy
nienawistny, przesądzony.
słup żelaza — to nie znaczy
przejść jak po szkle — po rozpaczy,
ale dom unosić wgórę —
mrówczy dom i ludzki kościół,
nazwać wreszcie czas miłością,
dosiąść chmurę.
kiedy trud największy wzniesiesz,
gdy choć jedno drzewo w lesie
Jakąż w ptaków czas na gody
szatę włożyć? może z gwiazdy?
jakiż uśmiech a przyjazny?
czapkę chyba z drzew i wody?
u tych niebios pełnych liści,
u tych świateł — w nienawiści
A my tacy we krwi cali,
wciąż bez wstydu — boskie dzieci.
O! niech anioł nie uleci
nimśmy jeszcze tacy mali.
∗
∗ ∗ |
Ty jesteś moje imię i w kształcie i w przyczynie
i moje dłuto lotne.
Ja jestem, zanim minie wiek, na koniu bezczynie,
ptaków i chmur zielonych złotnik.
Ty jesteś we mnie jaskier w chmurze rzeźbiony blaskiem
nad czyn samotny.
Ja z ciebie ulew piaskiem, runo burz co nie gaśnie
każdym życiem i śmiercią stokrotny.
Ty jesteś marmur żywy, przez który kształt mi przybył,
kształt w wichurze o świcie widziany,
który o mleczne szyby buchnął płomieniem grzywy
i zastygł w dłoni jak z gwiazdy odlany.
I jesteś mi imię ruchów i poczynaniem słuchu,
który pojmie muzykę i sposób,
który z lądu posuchy wzejdzie żywicą-duchem
w łodygę głosu.
PROMIENIE
Powietrze aniołów pełne,
a ich przejrzysty trzepot
jest jak natchnione ciepło
nad ognia złotą wełną.
Dziewczynko, która fruwasz
na ptaki rozmnożona —
biały pył, jasny potok?
promień ścieżek jak złoto?
na skrzydłach? na ramionach?
Kim mi jesteś? kim jesteś?
Obłok snu purpurowy.
Cień przenika powietrze,
idzie ziemią i przeczy
puszystej rzeźbie głowy.
Smutek to, czy czekanie?
Pośród organów blasku
jak dymu smukłe laski,
lub słupy srebrnych puchów —
— bąki grających duchów.
Ileż muzyki ciepłej.
Kim mi jesteś, kim jesteś? —
— utrwalony powietrzem
ptaku białego pyłu.
Kim mi jesteś, czym jesteś —
pół ptak, a pół miłość.
PRAGNIENIA
Codzień kochając cię płaczę,
tęsknię za tobą patrząc,
oczy mi popieleją
wiedzą, że nie zobaczą.
A z ciebie gorycz płynie
jak w niebo dym spokojny.
Dzień jak liść kruchy się zwinie
i ptak co w śpiew nie zbrojny.
Przysiadają na mnie modlitwy
przelotne, ach przelotne.
Elementarne bitwy
trwożne, samotne.
Uczę się ciała napamięć
i umiem. Widać dusza
jest jeszcze, która kłamie
i we mnie śmierć porusza.
Po snów kipieli ciemnej
szukam cię, tak się spalam,
ręce mi nadaremne
jak ptak co gniazdo kala.
I możeby w milczeniu,
i w cierpieniu by może,
cóż, kiedy nocy grożę,
niedowidzeniu.
I takim ci ja hardy
jak ręce co rycerzom
przypinają kokardy,
w których siłę nie wierzą.
I takim ci ja mocarz,
że kiedy słów nie trzeba
nie umiem stworzyć nieba
miłością w oczach.
WYROKI
Nic gruzy. Dwułodygą wyrośniem,
dwugłosem zielonym światła,
podobni chmurom i sośnie,
kwiatom płynącym na tratwach,
gdy rzeka wilgocią śliska
jest tonem świata — kołyska.
Nic ciemność. Przez nią przepłyniem,
a ręce na niej — promień
w błogosławionym czynie,
w żyjącym gromie,
bo i z krzemienia się śpiewa
wieczność rosnąca drzewa.
Nic gruzy. Ale ująć
powietrze: tam formy rosną
z guseł i zaklęć kołując
coraz to bliższe — mocno
w ręce spadają nieznane,
czasem niedokonane.
I tak się trzeba im zaprzeć
w ziemię i wiatr, w świtlistość,
by deszczem pocisków lecąc
opadły w dłonie — czysto.
A w ich ulewie rosnąć
ptakiem, człowiekiem i sosną.