<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy ponure zajścia, które opisaliśmy, rozgrywały się w domu, gdzie Jan Oullier pozostawił biednego Bonneville’a i jego towarzysza, w zamku margrabiego Souday’a panowała wszechwładna wrzawa, ruch i wesołość.
Stary szlachcie nie posiadał się z radości. Nareszcie nadeszła, chwila, z takiem upragnieniem oczekiwana! Jako strój wojenny wybrał najmniej zniszczony z garniturów myśliwskich, jaki zdołał znaleźć w swojej garderobie, i przepasany, jak szef dywizyi, białą szarfą, którą od dawna wyhaftowały mu córki w przewidywaniu tego powstania, — z sercem skrwawionem na piersi, z różańcem w butonierce, próbował ostrza szabli na wszystkich meblach, jakie mu wpadły pod rękę.
Nadto zaś zaprawiał głos do tonu komendy, ucząc sztuki wojskowej Michała, a nawet notaryusza Loriot’a, którego chciał koniecznie, wraz z młodym baronem, zaciągnąć w szeregi swoich rekrutów, ale który, jakkolwiek entuzyastyczny legitymista, nie uważał, iżby musiał te zapatrywania swoję objawiać w sposób nadmiernie legalny.
Berta, za przykładem ojca, przywdziała strój, jaki miała nosić podczas wyprawy. Składał się on z wciętego zielonego surducika aksamitnego, z białym żabotem, przybranego czarną jedwabną pasmanteryą i takiemiż potrzebami; szerokie szarawary z sukna popielatego, spadające na buty palone, dopełniały stroju. Szarfę przymocowała Berta wstążką czerwoną do lewej ręki, szarfa w pasie była bowiem oznaką dowództwa u Wandejczyków.
To ubranie uwydatniało smukłość i wytworność kibici Berty, a kapelusz popielaty pilśniowy z białemi piórami nadawał się znakomicie do męskiego charakteru jej oblicza. Była istotnie czarująca. Jakkolwiek, z powodu swych męskich obyczajów, Berta nie była zalotna, niemniej nie mogła, w nastroju, jaki zapanował w jej umyśle, a raczej w jej sercu, nie zauważyć z zadowoleniem, jak dalece ten strój podniósł jej zalety fizyczne; ponieważ zaś zdawało jej się, iż wywarła na Michale wrażenie głębokie, przeto stała się równie wesoła, jak margrabia Souday.
Michał istotnie z podziwem, którego ukryć nie usiłował wcale, przyglądał się Bercie w jej nowym stroju, ale źródłem tego podziwu, dodajmy, była myśl o wdzięku, jaki mieć będzie jego ukochana Marya, gdy przywdzieje ubranie podobne; nie wątpił bowiem, że siostry razem wyruszą na wyprawę i jednakowe przywdzieją stroje.
To też oczy jego łagodnie badały Maryę, jak gdyby chcąc zapytać, czy i ona nie wystroi się z kolei; ale Marya od rana dnia tego była taka chłodna, taka powściągliwa w postępowaniu z Michałem, od sceny w wieży unikała tak starannie wszelkiej z nim rozmowy, że wodzona nieśmiałość młodzieńca wzmogła się jeszcze i że nie odważył się na nic więcej, tylko na to spojrzenie błagalne, którego cel wyjaśniliśmy właśnie.
Berta tedy, nie Michał, nalegała na Maryę, żeby się przebrała. Marya nie odpowiedziała; jej smutek, jej oblicze melancholijne odcinały się od powszechnej wesołości. Niemniej stała się Bercie posłuszna i poszła do swego pokoju. Z bladym uśmiechem spojrzała na rozłożone na krześle ubranie, ale nie wyciągnęła po nie ręki: Usiadła na swojem łóżeczku z drzewa klonowego, a wielkie łzy zalśniły na jej rzęsach i stoczyły się po policzkach.
Marya, pobożna i naiwna, szczera była w porywie, który ją doprowadził do spełnienia ofiary przez miłość dla siostry; ale przeceniła swoje siły. Od pierwszej chwili zmagania się z sobą czuła, że maleje jej ufność w pomyślny wynik wysiłków. Od rana powtarzała, sobie nieustannie: „Nie powinnaś, nie możesz go kochać“ i od rana echo w jej sercu mówiło: „kochasz go!“ Z każdą chwila spostrzegała dowodniej, że w walce, jaką staczać będzie musiała z sobą, pozostanie opuszczona, odosobniona, mając za całe oparcie tylko własną wolę, i płakała zarówno z bólu, jak z obawy, zarówno z żalu, jak z trwogi. Miarą cierpienia obecnego mierzyła cierpienie, które ją czekało.
Minęło mniej więcej pół godziny, jak siedziała tak smutna, zamyślona, skupiona w sobie, gdy w progu drzwi, które zostawiła uchylone, usłyszała głos Jana Oullier’a, który zapytał:
— Co ci się to stało, droga panno Maryo?
Marya drgnęła, jak ze snu zbudzona, i z głębokiem zakłopotaniem odparła, siląc się na uśmiech.
— Mnie? Nic mi się nie stało, mój dobry Janie, przysięgam ci.
Ale Jan przypatrywał jej się bacznie przez chwilę, poczem zbliżył się do niej, potrząsając głową i, patrząc jej prosto w oczy, zapytał tonem łagodnej wymówki:
— Dlaczego tak mówisz, Marynko? Wątpisz więc o mojej przyjaźni?
— Ja? ja? — zawołała Marya.
— Tak, wątpisz o niej widocznie, skoro mniemasz, że ją oszukasz. — Marya wyciągnęła doń rękę, a on pochwycił dłoń delikatną w swoje szorstkie palce. — Powiedz mi, co cię dręczy, Marynko — prosił z niewypowiedzianą tkliwością — jeśli jest na to jakie lekarstwo, ja je znajdę; jeśli niema, moje stare oczy płakać będą razem z twojemi.
Marya wiedziała, jak trudno jej będzie oszukać jasnowidzącą troskliwość starego sługi; wahała się, rumieniec wystąpił na jej lica, ale, nie mogąc się zdecydować na wyznanie przyczyny swoich łez, usiłowała je usprawiedliwić.
— Płaczę, mój biedny Janie — odparła — bo myślę, że ta wojna opłacona będzie może życiem wszystkich tych, których kocham.
Niestety! od ubiegłego wieczora biedna Marya nauczyła się kłamać. Ale Jan Oullier nie złapał się na tę odpowiedź i, potrząsając łagodnie głową, rzekł:
— Nie, Marynko, nie to jest przyczyną łez twoich.
— A więc co? — spytała, Marya.
— Chcesz zatem, żebym ja ci wyjaśnił przyczynę twoich łez? Chcesz?
— Tak, jeśli możesz!
A więc twoje łzy, ciężko to powiedzieć, ale, myślę, że to poprostu ten nieznośny, mały pian Michel je wywołuje.
Twarz Maryi stała się biała, jak firanki, które ją okalały; cała krew spłynęła jej do serca.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Janie? — wyjąkała.
— Chcę powiedzieć, że tak dobrze jak ja i ty, panienko moja, widzisz, co się dzieje, i że, podobnie jak ja, nie jesteś z tego zadowolona; tylko, ponieważ ja jestem mężczyzna, więc się wściekam, a ponieważ ty jesteś młodą dziewczyną, więc płaczesz.
Marya nie mogła powstrzymać łkania, czując, jak palec Jana Oullier’a jątrzy jej ranę.
— Doprawdy, nie rozumiem ciebie, Janie, zapewniam cię.
— O! przeciwnie, rozumiesz mnie bardzo dobrze, Marynko. Tak, widziałaś, jak ja widziałem, co się dzieje... A któżby tego nie widział, mój Boże? Trzebaby chybia być ślepym, bo ona się z tem nie kryje.
— Ale o kimże ty mówisz, Janie? Czy nie widzisz, że umieram z trwogi?
— A o kimże mam mówić, jeśli nie o pannie Bercie?
— O mojej siostrze?
— Tak, o siostrze panienki, która paraduje z tym żółtodziobem; która go pociągnie za sobą do naszego obozu; która tymczasem, jakby go przyszyła do swojej spódnicy, z obawy, żeby się od niej oddalił, i pokazuje go wszystkim, niby zdobycz, nie troszcząc się o komentarze domowników i przyjaciół pana margrabiego, nie licząc już tego złośliwego notaryusza, pana Loriot’a, który siedzi tutaj, przygląda się temu wszystkiemu swemi oczkami i ma taką minę, jak gdyby już temperował pióro, żeby nabazgrać intercyzę ślubną.
— Ale, przypuściwszy, że tak jest — spytała Marya, której bladość ustąpiła miejsca ciemnemu rumieńcowi, i której serce biło tak, że omal nie pękło cóż w tem widzisz złego?
— Jakto! co złego? Cała krew wzburzyła się we mnie, gdy przed chwilą ujrzałem pannę de Souday... Ech! niech mi panienka o tem nie mówi!
— Owszem, owszem, przeciwnie, mówmy o tem — nalegała Marya. — Cóż robiła przed chwilą Berta, mój poczciwy Janie?
I młoda dziewczyna spojrzeniem pochłaniała wyrazy starego gajowego.
— A więc panna Berta de Souday zawiązywała białą szarfę na ręku pana Michel’a. Barwy, które nosił Charette na ręku syna człowieka, który...! Ach! panno Marynko, gotówbym jeszcze powiedzieć więcej, niżbym chciał!... Ale ja pogadam z panną Bertą!
— Janie, przyjacielu, strzeż się!
— Czego —mam się strzedz?
— Żeby nie sprawić przykrości Bercie. Bo, widzisz, ona go kocha — rzekła Marya głosem zaledwie dosłyszalnym.
— A! więc panienka przyznaje, że ona go kocha? — zawołał Jan Oullier.
— Muszę — odparła Marya.
— Kochać lalkę, którą przewróci jedno dobre tchnienie... i to ona, panna Berta! myśleć o zamianie sweg nazwiska, jednego z najstarszych w kraju, jednego z tych, które stanowią naszą chwalę na nazwisko zdrajcy, nikczemnika!
Serce Maryi ścisnęło się boleśnie.
— Janie — rzekła — posuwasz się za daleko! Janie, nie mów tego, błagam cię!
— O! tak; ale to się nie stanie — ciągnął dalej Jan, nie słuchając młodej dziewczyny i chodząc wzdłuż i wszerz po pokoju nie, to się nie stanie! Jeśli nikt nie dba o wasz honor, to ja powinienem nad nim czuwać i, gdyby okazała się potrzeba, raczej, niż widzieć w ten sposób splamioną chwałę domu, któremu służę, jabym go...
I Jan Oullier dokończył zdania ruchem groźnym, nie dopuszczającym żadnej wątpliwości.
— Nie, Janie, nie, ty tego nie uczynisz! — krzyknęła Mary a tonem rozdzierającym — błagam cię o to na kolanach.
I Uklękła przed nim, ale Wandejczyk podniósł ją i cofnął się, przerażony.
— I ty także, Marynko — zawołał — ty także go k...?
Ale młoda dziewczyna nie pozwoliła mu dokończyć.
— Pomyśl, Janie, pomyśl — rzekła — jak bardzo zmartwiłbyś tem moją biedną Bertę!
Jan Oullier spoglądał na nią ze zdumieniem, niebardzo zachwiany w podejrzeniach, jakie był powziął; naraz dobiegł go głos Berty, która rozkazywała Michałowi, żeby czekał na nią w ogrodzie i nie oddalał się. Niebawem młoda dziewczyna otworzyła drzwi i weszła do pokoju.
— Co — rzekła — tak to jesteś gotowa? Poczem, przyglądając się Maryi z większą uwagą, i, spostrzegając jej wzburzenie, dodała:
— Co ci jest? Wyglądasz, jak gdybyś płakała! A ty, Janie Oullier, masz strasznie nadąsaną minę. Hola! co się tu dzieje?
— Co się dzieje, panno Berto? A no, zaraz pani powiem — odparł Wandejczyk.
— Nie, nie — zawołała Marya — nie, ja cię błagam, Janie! milcz! milcz!
— Przerażacie mnie oboje tym wstępem! Jan przypatruje mi się z taką inkwizytorską miną, jak gdyby ukrywał przede mną oskarżenie o ciężką zbrodnię. No, dalej, mów, Janie; jestem dzisiaj pobłażliwie usposobiona, będę dobra; tak się cieszę, że urzeczywistnia się najgorętsze moje pragnienie, że dzielić będę z wami najpiękniejszy przywilej mężczyzny: pójdę na wojnę!
— Panno Berto, niech pani będzie szczera, czy istotnie to cieszy panią tak bardzo? — spytał Wandejczyk.
— Aha! już wiem! — odparła młoda dziewczyna szczerze, przystępując do kwestyi — pan generał major Oullier chce mnie złajać za to, że wdarłam się w jego atrybucye. — Poczem, zwracając się do siostry, dodała:
— Założę się, Maryo, że tu chodzi o mojego biednego Michała?
— Właśnie — odpowiedział Jan Oullier, nie zostawiając młodej dziewczynie czasu na odpowiedź.
— Ale cóż ty możesz mieć przeciw temu, Janie? Mój ojciec jest szczęśliwy, że ma jednego żołnierza więcej i nie widzę w tem grzechu, który zasługiwałby na takie zmarszczone brwi, jak twoje.
— Pan margrabia może sobie mieć takie zdanie, ale my mamy inne.
— A czy można je wiedzieć?
— Każdy powinien pozostać w swoim obozie.
— A więc?
— A więc...
— Co? Dokończże.
— A więc pan Michel nie jest na, miejscu w naszym.
— Dlaczego? Czyż pan Michel nie jest rojalistą? zdaje mi się jednakże, iż od dwóch dni daje dosyć dowodów swej prawo wierności.
— Zapewne; ale, trudno, panno Berto, my, chłopi, mamy zwyczaj mówić: „Jaki ojciec, taki syn“ i dlatego nie wierzymy w rojalizm pana Michel’a.
— Dobrze! on was do uwierzenia zmusi.
— Może być; ale tymczasem...
Wandę jeżyk zmarszczył czoło.
— Tymczasem?... — powtórzyła Berta.
— Tymczasem ciężko, będzie takim starym żołnierzom, jak ja, iść w szeregu z człowiekiem, którego nie szanujemy.
— A cóż macie mu do zarzucenia? — spytała Berta tonem, który zaczynał przybierać lekki odcień goryczy.
— Wszystko.
— Wszystko nie znaczy nic, trzeba wymienić szczegółowo.
— A więc jego ojca, jego urodzenie...
— Jego ojciec! jego urodzenie! Zawsze to samo głupstwo. Wiedź-że zatem, Janie Oullier — rzekła Berta, marszcząc brwi z kolei — że właśnie z racyi jego ojca i jego urodzenia interesuję się tym młodzieńcem.
— Jakto?
— Tak; serce moje oburzone jest na niesprawiedliwe wyrzuty, którymi zarówno u nas, jak i u naszych sąsiadów, obarczają tego nieszczęśliwego młodzieńca; nie mogę już słuchać tego wyrzucania mu urodzenia, którego nie wybierał, tego ojca, którego nie znał, błędów, których nie popełnił i których może nie popełnił też jego ojciec: to wszystko oburza mnie, Janie; to wszystko przejmuje mnie odrazą; to wszystko wreszcie podsuwa mi myśl, że czynem prawdziwie szlachetnym byłoby zachęcić go, dopomódz mu do naprawienia, jeśli coś naprawy wymaga, przeszłości, do wykazania takiej odwagi i takiego poświęcenia, by żadne oszczerstwo nie śmiało już imać się jego nazwiska.
— Mniejsza o to! — odparł Jan Oullier — będzie miał dużo do roboty, zanim ja kiedykolwiek szanować będę to nazwisko.
— Będzie jednak trzeba, żebyś je szanował Janie, — rzekła Berta tonem stanowczym — gdy to nazwisko stanie się, jak mam nadzieję, i mojem; bo oznajmiam ci śmiało i szczerze, jak mówię wszystko, co myślę, Janie, że ja go kocham!
— Nie, nie, błagam, niech panienka tak nie mówi, panno Berto! Jestem tylko ubogim chłopem; ale niegdyś... dałyście mi prawo nazywać was mojemi dziećmi i kochałem was, i kocham obie, jak nigdy ojciec nie kochał własnych córek... a więc starzec, który czuwał nad twojem dzieciństwem, który trzymał cię, maleńką, na kolanach, który co wieczór usypiał cię, kołysząc, ten starzec rzuca się do twoich stóp i mówi: Nie kochaj tego człowieka, panno. Berto!
— A to dlaczego? — spytała zniecierpliwiona.
— Dlatego, mówię ci to z głębi serca, z głębi duszy i sumienia, że związek między tobą a nim, panno Berto, jest rzeczą złą, potworną, niemożliwą!
— Pod wpływem przywiązania do nas przesadzasz wszystko, mój biedny Janie. Pan Michel mnie kocha, jak sądzę; ja kocham jego... tego jestem pewna... i, jeśli dopełni odważnie swojej rehabilitacyi, będę szczęśliwa, gdy zostanę jego żoną.
— W takim razie — rzekł Jan Oullier tonem najgłębszego zniechęcenia — trzeba, będzie na stare lata szukać innego pana, innego dachu nad głową.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że Jan Oullier, jakkolwiek ubogi, nie będzie nigdy mógł zamieszkać pod jednym dachem z synem renegata albo zdrajcy!
— Milcz, Janie Oullier! — zawołała Berta — milcz! bo i ja mogłabym rozedrzeć twoje serce.
— Janie! mój dobry Janie! — szepnęła Marya.
— Nie, nie — odparł stary gajowy — trzeba, żeby pani znała wszystkie piękne czyny, jakimi zaznaczyło się nazwisko, na które pani tak pilno zamienić swoje.
— Nie dodawaj ani słowa, Janie Oullier — rzekła Berta, prawie groźna. — Widzisz, w tej chwili mogę ci to powiedzieć, często badałam serce swoje, by się przekonać, kogo woli, ojca, czy ciebie; ale jeszcze jedna obelga,... jeszcze jedna obelga przeciw Michałowi, a będziesz dla mnie już tylko...
— Lokajem? — przerwał Jan Oullier. — Tak; ale lokaj, który pozostał uczciwy i przez całe życie spełniał swoje obowiązki lokaja, nie zdradzając nikogo, taki lokaj ma jeszcze prawo zawołać: Hańba synowi tego, który sprzedał Charette’a, jak Judasz sprzedał Chrystusa za garść srebrników!
— A cóż mnie obchodzi to, co zaszło przed laty trzydziestu sześciu, to jest na osiemnaście lat przed mojem urodzeniem? Znam tego, który żyje, nie zaś tego, który umarł; syna, nie ojca. Kocham go, słyszysz, Janie? tak, jak ty sam nauczyłeś mnie kochać i nienawidzieć. Jeśli ojciec jego dopuścił się tego czynu, czemu wierzyć nie chcę, okryjemy taką chwałą nazwisko Michała, nazwisko zdrajcy i wyklętego, że wszyscy będą musieli głowę schylić, gdy przejdzie ten, który je nosić będzie, i ty mi dopomożesz, tak, dopomożesz mi, Janie; bo, powtarzam ci, ja go kocham i nic, nic, oprócz śmierci, nie zdoła stłumić źródła tkliwości, jaką mam dla niego w sercu.
Z ust Maryi wybiegł jęk, ale, jakkolwiek cicha była ta skarga, niemniej usłyszał ją Jan Oullier i zwrócił się ku młodej dziewczynie. Poczem, jakby zmiażdżony między skargą jednej a wybuchem drugiej, padł na krzesło i ukrył twarz w dłonie. Stary Wandejczyk płakał. Berta zrozumiała, co się działo w tem sercu, takiem oddanem. Podeszła do wiernego sługi i uklękła przed nim.
— Wiesz teraz — rzekła — jaką jest siła mego uczucia dla tego młodzieńca, skoro omal, pod jego wpływem, nie zapomniałam o swojem szczerem i głębiokiem przywiązaniu do ciebie.
Jan Oullier potrząsnął smutnie głową.
— Pojmuję twoją antypatyę, rozumiem twoją odrazę — ciągnęła dalej Berta — i byłam na to przygotowana; ale cierpliwości, mój stary przyjacielu, cierpliwości i rezygnacyi! Bóg tylko mógłby zabrać z serca mojego to, co w nie złożył, a On tego nie uczyni, byłaby to bowiem moja śmierć. Pozwól, żebyśmy ci mogli dowieść, że pod wpływem przesądów stajesz się niesprawiedliwy i że ten, którego wybrałam, jest mnie godny.
W tej chwili rozległ się głos margrabiego. Wzywał Jana Oullier’a tonem, który oznajmiał, że stało się coś nowego i poważnego. Jan Oullier wstał i postąpił ku drzwiom.
— I cóż — spytała Berta, zatrzymując go — odchodzisz i nie odpowiadasz mi?
— Pan margrabia mnie wzywa, panno Berto — odparł Wandejczyk tonem lodowatym.
— Panno Berto! — zawołała młoda dziewczyna — panno! A więc nie ustępujesz na moje prośby? Zapamiętaj sobie zatem dobrze, że zabraniam, słyszysz? zabraniam, żeby jakakolwiek obelga spotkała pana Michel’a; że chcę, żeby jego życie było dla ciebie święte; że, gdyby mu się co stało za twoją sprawą, ja go pomszczę nie na tobie, ale na sobie; a wiesz dobrze, Janie, że mam zwyczaj robić tak, jak mówię.
Jan Oullier spojrzał na Bertę, i, biorąc ją za rękę:
— Byłoby to może jeszcze lepiej — rzekł — niż zostać żoną tego człowieka.
A ponieważ margrabia ponawiał wołanie, przeto Jan Oullier wybiegł z pokoju, zostawiając Bertę oszołomioną jego oporem, a Maryę pognębioną przez trwogę, jaką w niej wzbudzała gwałtowność miłości Berty.