<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Od dwudziestu czterech godzin ogarnął Bertę nie słychany niepokój; wyjawienia Józefa Picauft’a skierowały podejrzenia jej nietylko na samego Courtin’a — objęły one nawet Michała.
Wspomnienia wieczoru, który poprzedził dzień bitwy w Chêne, mężczyzna, który się ukazał w oknie pokoju Maryi, nie wyszły nigdy zupełnie z pamięci Berty; kiedy niekiedy przebiegały przez jej umysł, jak błyskawica, pozostawiając bruzdę bólu z trudnością pokrywanego, pomimo biernej postawy, jaką przybrała podczas rekonwalescencyi Michała. Ale, gdy dowiedziała się, że z polecenia Courtin’a, który nie mógł działać bez odpowiedniego rozkazu, statek odjechał; gdy zwłaszcza, powróciwszy z przerażeniem do Logerie, nie zastała tam już tego, do którego przybiegła na skrzydłach miłości, podejrzenia jej, z zazdrości wynikające, spotęgowały się jeszcze.
Ale przez chwilę zapomniała o wszystkiem, by spełnić obowiązek, jaki jej wskazała wdowa; wobec tego obowiązku powinny były ustąpić wszelkie względy, powinien był umilknąć nawet głos miłości. Berta pobiegła tedy, nie tracąc chwili czasu, do stajni, wybrała z dwóch koni tego, który wydał jej się najodpowiedniejszy do przebycia drogi w najkrótszym czasie, podała mu podwójną porcyę owsa, zarzuciła na grzbiet siodło i, trzymając cugle w ręku, czekała, by zwierzę skończyło jeść.
Gdy tak czekała, hałas dobrze znany w owych czasach zawieruchy, dobiegł jej uszu. Był to regularny odgłos kroków wojska w pochodzie. W chwilę później zapukano gwałtownie do drzwi zajazdu. Przez okienko oszklone, wychodzące na izbę piekarną, przylegającą do kuchni, młoda dziewczyna ujrzała żołnierzy, a po pierwszych słowach, jakie wypowiedzieli, zrozumiała, że przyszli żądać przewodnika. W tej chwili nic nie było obojętne Bercie, która drżeć musiała jednocześnie o ojca, o Michała i o Petit-Pierre’a. Nie chciała zatem odjechać, nie dowiedziawszy się dokładnie, czego chcieli ci ludzie; a pewna, że jej w stroju chłopskim, który zachowała, nikt nie pozna, przeszła ze stajni przez izbę piekarną do kuchni.
— Jakto! — mówił porucznik, dowodzący oddziałem, do matki Chompré — niema mężczyzny w tym domu? ani jednego?
— Nie, panie — odparła matka Maryanny. — córka moja jest wdową, a jedyny chłopiec stajenny, jakiego posiadamy, poszedł gdzieś, nie wiem nawet dokąd.
— A to właśnie waszą córkę radbym był zastać — odparł porucznik. — Gdyby tu była, posłużyłaby nam za przewodnika, jak owej pamiętnej nocy wyprawy na zamek Souday; albo, gdyby sama z nami iść nie mogła, dałaby nam kogo, a przewodnikowi z jej ręki możnaby ufać, gdy z tymi nikczemnymi chłopami, których zabieramy przemocą i którzy są nawpół szuanami, niema sposobu podróżować spokojnie.
— Gospodyni Picaut niema w domu; ale może będzie można ją zastąpić — rzekła Berta, zbliżając się odważnie. — Czy panowie idą daleko?
— Do licha! a to ci śliczna dziewczyna! — odezwał się młody oficer, podchodząc do niej. — Prowadź mnie, dokąd zechcesz, piękne dziecko, pójdę za tobą do piekła!
Berta spuściła oczy, kręcąc w palcach róg fartucha, niby naiwna chłopka.
— Jeśli to niedaleko stąd i jeśli gospodyni pozwoli, mogę panom towarzyszyć. Znam dosyć dobrze okolice.
— Zgoda! — rzekł porucznik.
— Ale pod jednym warunkiem — ciągnęła dalej Berta — że mnie ktoś odprowadzi z powrotem; bałabym się sama na drogach.
— Niech mnie Bóg uchowa, żebym miał ten obowiązek pozostawić innemu, śliczne dziewczę! — rzekł oficer — choćby mi przyszło opłacić tę uprzejmość epoletami. Słuchaj, znasz ty Banloeuvre?
Na dźwięk nazwy tego folwarku, który należał do Michała, a w którym mieszkała przez dni kilka z margrabią i Petit-Pierre’m, Berta drgnęła gwałtownie, zimny pot wystąpił na jej czoło; serce jej zabiło, jak młotem; ale pokonała wzruszenie.
— Banloeuvre? — powtórzyła. — Nie, to nie nasze. Czy to wioska, czy zamek?
— To folwark.
— Folwark? A do kogo ten folwark należy?
— Zapewne do jakiego pana z waszych okolic.
— A po co panowie tam idą? bo przecież, jeśli panów zaprowadzę, albo każę zaprowadzić do Banloeuvre, muszę wiedzieć, co panowie będą tam robili.
— Idziemy — wtrącił podporucznik, chcąc się popisać dowcipem — zanurzyć białego w kąpieli ołowianej, żeby się zrobił błękitny.
— Ach! — odezwała się Berta, nie mogąc powstrzymać okrzyku zgrozy.
— Do licha! co ci się stało? — spytał porucznik. — Gdybym ci był powiedział nazwisko tego, którego mamy zaaresztować, pomyślałbym, że jesteś w nim rozkochana.
— Ja! — rzekła Berta, wzywając na pomoc całą energię swojego charakteru, by ukryć trwogę, która ściskała jej serce — ja, zakochana w dziedzicu?
— Widziano już królów, poślubiających pasterki — odparł podporucznik, widocznie żartobliwie usposobiony.
Porucznik zaś tymczasem pochylił się, z zamiarem pocałowania młodej dziewczyny w szyję. Berta, która nie spodziewała się takiej zaczepki miłosnej, uczuła oddech młodzieńca na swojej twarzy i podniosła głowę, ponsowa, jak kwiat granatu; nozdrza jej drżały z gniewu, oczy iskrzyły się oburzeniem.
— Oho! — odezwał się porucznik — cóż to, piękne dziewczę, taki gniew za niewinny pocałunek?
— Dlaczego nie? A więc pan mniema, że dlatego, iż jestem ubogą wiejską dziewczyną, można mnie lżyć bezkarnie?
— „Lżyć bezkarnie!“ Hm! jak to gada! — wtrącił podporucznik — i niech mi jeszcze kto powie, że jesteśmy w kraju dzikich!
— Czy wiesz, dziewczyno, że mam ochotę kazać cię zaaresztować, jako podejrzaną, i puścić dopiero wtedy, kiedy zapłacisz okup, jaki wyznaczę za twoją wolność.
— A cóż będzie tym okupem?
— Pocałunek, którego mi odmawiasz.
— A gdybym ja tak — rzekła Berta, siląc się na ton żartobliwy i na uśmiech — zażądała wzamian, żeby mi pan powiedział nazwisko tego, którego pan ma zaaresztować?
— Kto wie, czybym nie powiedział, bo nie widzę, dlaczego nie miałabyś wiedzieć tego nazwiska. Zresztą twoje oczy wywołują zamęt w mojej głowie i jeżeli chcesz wiedzieć koniecznie, jeżeli twoja ciekawość równa się mojej słabości, powiem ci to nazwisko, dla ciebie zdradziłbym ojczyznę; ale daj całusa, ja tego całusa mieć muszę!
Obawy Berty były takie silne, taka była przekonana, że to Michałowi grozi niebezpieczeństwo, iż zapomniała o wszelkiej ostrożności i z porywczością swego charakteru, nie zastanawiając się nad przypuszczeniami, jakie jej naleganie mogłoby zrodzić w umyśle porucznika, podała mu policzek.
Oficer złożył na nim dwa głośne pocałunki.
— Piękne za nadobne — rzekł, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu: — ten, którego mamy zaaresztować, nazywa się pan de Vince.
Berta cofnęła się i spojrzała na oficera. Przeczucie mówiło jej, że zadrwił z niej i że ją oszukał.
— A teraz w drogę! — zawołał porucznik — zażądam od wójta przewodnika, którego nie znaleźliśmy tutaj. Ale, jakikolwiek będzie ten przewodnik — dodał, zwracając się do Berty — żaden nie przypadnie mi tak do gustu, jak ty, piękne dziecko! — I westchnął z udanym żalem. Wreszcie zwrócił się do żołnierzy i powtórzył: — Dalej, w drogę!
Podporucznik oraz kilku żołnierzy, którzy weszli wraz z oficerem, opuścili kuchnię i powrócili do szeregów, oficer zaś zażądał zapałki do cygara. Berta daremnie szukała zapałek pod okapem komina. Wobec tego, oficer wyjął z kieszeni papier i zapalił go przy lampie; Berta, która śledziła wszystkie jego ruchy, rzuciła spojrzenie na ten papier, który skręcał się w płomieniu, i w żółciejących załamach przeczytała wyraźnie imię Michała.
— Wiedziałam, że skłamał — pomyślała — tak, tak, idą zaaresztować Michała!
Oficer rzucił papier nawpół zwęglony na ziemię, a Berta postawiła na nim stopę, takie zdradzając wzruszenie, że porucznik zdołał z tego skorzystać, by ją pocałować powtórnie. Poczem, gdy zwróciła się ku niemu, rzekł, kładąc palec na ustach:
— Psst! pani nie jest chłopką. Proszę się mieć na baczności, o ile pani musi się ukrywać; jeśli pani bowiem zagra rolę swoją z tymi, którzy jej szukają, tak źle, jak ze mną, który nie ma polecenia szukać pani, będzie źle!
I po tych słowach wyszedł spiesznie, a Berta, nie czekając nawet, żeby drzwi za nim się zamknęły, pochwyciła szczątki papieru. Była to denuncyacya, jaką Courtin posłał do Nantes przez chłopa, a którą ten, chcąc skrócić sobie drogę, wręczył pierwszemu oddziałowi żołnierzy, jaki spotkał na drodze. Na zwęglonym papierze pozostało jeszcze dosyć pisma dzierżawcy, by objaśnić Bertę o przeznaczeniu wojska, które maszerowało do Banloeuvre.
W głowie młodej dziewczyny powstał zamęt: jeśli żołnierze wykonają wyrok, wydany na młodzieńca — a żart podporucznika mógł takie przypuszczenie obudzić — za dwie godzin Michał żyć nie będzie. I stanął przed oczyma Berty krwią zbroczony, z piersią przestrzeloną. Szał ją ogarnął.
— Gdzie jest Jan Oullier? — zawołała, zwracając się do matki Chompré.
— Jan Oullier? — spytała staruszka, patrząc na nią ze zdumieniem. — Alboż to Jan Oullier nie umarł?
— Ale gdzie poszła wasza córka?
— Czy ja tam wiem? nie mówi mi nigdy dokąd idzie, jak wychodzi; jest już dosyć stara, żeby być panią swoich czynów.
Berta pomyślała o chacie wdowy Picaut; ale do chaty tej była godzina drogi, a przez tę godzinę nastąpić mogła śmierć Michała.
— Jak córka wasza powróci — odezwała się do matki Maryanny — powiedzcie jej, że nie mogłam pojechać zaraz tam, gdzie ona wie, ale że będę tam przed świtem.
Poczem Berta pobiegła do stajni, wskoczyła na konia., wyjechała z domu i zacięła zwierzę silnie prętem, który trzymała w dłoni, tak, że popędziło biegiem, mogącym wyprzedzić żołnierzy o jakie pół godziny.
Gdy Berta przejeżdżała przez rynek w Saint-Philbert, dobiegł ją z prawej strony, w kierunku mostu, odgłos kroków maszerującego oddziału wojska. Rozejrzała się, skręciła w uliczkę boczną, minęła domy, przepłynęła na koniu przez Boulogne i wjechała na gościniec nieco powyżej lasu Machecoul.