Wilczyce/Tom IV/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Ząb za ząb, oko za oko.

Chcąc śledzić pana Hyacinthe’a w jego ucieczce, cudownej niemal, opuściliśmy naszego starego znajomego, Courtin’a, rozciągniętego na ziemi, ze skrępowanemi nogami i rękoma, śród głębokiej ciemności między dwoma ranionymi bandytami.
Odgłos ciężkiego oddechu Jakóba, jęki Józefa, przerażały go niemniej od ich gróźb: drżał, żeby który z nich nie przypomniał sobie jego obecności i nie pomjślał o wywarciu na nim zemsty ostatecznej, zabijając go, to też zatrzymywał dech w piersi, żeby nie zdradzić swego istnienia. Naraz dosłyszał odgłos drzwi wieży, które zaskrzypiały głośno, obracając się na zardzewiałych zawiasach; zwrócił oczy w stronę, z której odgłos ten dochodził, i ujrzał jakieś widmo w czarnym stroju, które zbliżało się blade, trzymając w jednej ręce płonącą pochodnię, a drugą wlokąc ciężką strzelbę; kolba uderzała z łoskotem o płyty kamienne.
Poprzez cienie śmierci, które zaczęły już przesłaniać mu oczy, Józef Picaut dostrzegł to zjawisko i krzyknął głosem zdławionym trwogą:
— Wdowa! wdowa!
Wdowa, Picaut — ona to bowiem była. istotnie — zbliżyła się powoli i, nie spoglądając nawet na Courtin’a, ani na Jakóba, który, przyciskał lewą ręką ranę w piersi i usiłował podnieść się na prawej — zatrzymała się przed szwagrem i spojrzała nań wzrokiem jeszcze pełnym groźby.
— Księdza! księdza! — zawołał Picaut, przerażony tem ponurem widmem, które budziło w nim uczucie dotąd mu nieznane, wyrzuty sumienia.
— Księdza! a po co ci ksiądz, nędzniku? czy przywróci życie bratu, którego zamordowałeś?
— Nie, nie — zawołał Picaut — nie, ja nie zamordowałem Pascala... przysięgam na wieczność, do której się zbliżam.
— Tyś go nie zamordował, ale nie przeszkodziłeś mordercom, jeżeli sam nie popchnąłeś ich do zbrodni. Nie dosyć na tem, strzeliłeś do mnie i, gdyby nie ręka zacnego człowieka, która odwróciła strzał, byłbyś w ciągu jednego wieczora dwukrotnym bratobójcą. Ale wiedz o tem że zemściłam się nie za tę krzywdę, którą mi chciałeś wyrządzić: to ręka Boga ugodziła w ciebie moją ręką, Kainie!
— Co! — krzyknęli jednocześnie Józef Picaut i Jakób — ten strzał...
— Ten strzał padł z mojej ręki, tak, Józefie, ty, taki odważny, taki dumny ze swej siły, ukorz się przed wyrokiem Opatrzności: giniesz, ugodzony ręką kobiety.
— Co mnie to obchodzi, czyja ręka cios wymierzyła! skoro od ciosu tego ginę, pochodzi od Boga. Błagam cię więc, kobieto, spraw, żebym mógł przebłagać Boga, którego obraziłem; przyprowadź mi księdza, zaklinam cię!
— A czy brat twój miał księdza w ostatniej godzinie? czy zostawiłeś mu tyle czasu, żeby mógł wznieść duszę do Boga, gdy padł pod ciosami twoich spólników? Nie, ząb za ząb, oko za oko! umieraj bez pomocy duchowej, jak umarł twój brat! i niechaj wszyscy rozbójnicy — dodała, zwracając się do Jakóba — którzy w imię jakiegokolwiek sztandaru szerzą zniszczenie w ojczyźnie i żałobę w rodzinach, zejdą w najgłębsze otchłanie piekielne.
— Kobieto! zawołał Jakób — jakakolwiek jest jego zbrodnia, cokolwiek wam uczynił, nie należy mówić do niego w ten sposób. Przebaczcie mu raczej, aby i wam przebaczono.
— Mnie? — spytała wdowa — a któż może podnieść głos przeciw mnie?
— Ten, którego, niechcący wtrącacie do grobu; ten, którego ugodziła kula, przeznaczona przez was dla szwagra; ten, który do was mówi! ja, ja, w którego ugodziliście, choć zresztą nie mam do was o bo żalu; bo sprawa nasza przybiera taki obrót, że ludziom uczciwym nie pozostaje nic innego, tylko iść przekonać się, czy ścierka trójkolorowa, która jest tutaj, zdaje się, na porządku dziennym, tam, w górze również cieszy się.
Wdowa Picaut, słysząc to, wydała okrzyk przerażenia. Jak się czytelnicy domyślają, podsłuchawszy umowę dwóch spólników, czyhała na przybycie Courtin’a; gdy zaś ujrzała go wchodzącego do wieży, podążyła galeryą zewnętrzną na dawny taras zamku i stamtąd, przez otwór w podłodze, strzeliła do szwagra. Widzieliśmy, jak Jakób, chcąc ocalić Courtin’a, padł raniony kulą dla Józefa Picaut’a przeznaczoną. Ale, po pierw szem wzruszeniu słowami Jakóba wywołanem, Maryanna przypomniała sobie, z jakimi bandytami miała do czynienia.
— A jeśli to nawet jest prawda, jeśli moja kula ugodziła jednego, zamiast drugiego, czyż nie dosięgnęła was w chwili, gdy zamierzaliście popełnić nową zbrodnię? czy nie ocaliłam życia człowiekowi niewinnemu?
Ponury uśmiech wykrzywił blade usta Jakóba; zwrócił się w stronę Courtin’a, a ręka jego szukała za pasem kolby drugiego pistoletu.
— Tak, prawda — rzekł — jest tu człowiek niewinny, zapomniałem o nim... Otóż ja temu niewinnemu dam patent na męczennika; nie chcę umierać, nie ukończywszy swego dzieła.
— Nie splamicie krwią swojej ostatniej godziny, jak plamiliście nią całe swoje życie, Jakóbie! — zawołała wdowa, stając między Courtin’em a szuanem — ja do tego nie dopuszczę — i skierowała na Jakóba bagnet swojej strzelby.
— Niech i tak będzie — rzekł Jakób, zrezygnowany; — niebawem, jeśli Bóg użyczy mi jeszcze sił, powiem ja wam, kto są ci hultaje, których nazywacie niewinnymi; na razie daruję życie temu; ale wzamian i, żeby zasłużyć na rozgrzeszenie, jakie wam dałem przed chwilą, przebaczcie szwagrowi... Czy nie słyszycie, że oddech jego zamienia się już w chrapanie? za dziesięć minut może już być zapóźno.
— Nie, nie, nigdy! — odparła głucho wdowa.
Chrapliwy oddech Józefa Picaut’a stawał się coraz słabszy; dobywając resztek sił, błagał jeszcze bratową o przebaczenie.
— To Boga, nie mnie, błagać trzeba — rzekła Maryanna.
— Nie — odparł z wysiłkiem konający — nie, nieśmiem zwracać się do Boga, dopóki obarczony jestem waszem przekleństwem.
— A więc zwróć się do brata i proś, żeby ci przebaczył.
— Mój brat... — szepnął Józef głosem zaledwie dosłyszalnym i zamykając oczy, jak gdyby ukazało mu się straszne, krwią zbroczone widmo — mój brat! niebawem ujrzę go, stanę z nim oko w oko... O... już idzie... już jest... Bracie... bracie... dlaczego odwracasz głowę ode mnie? Na pamięć matki naszej zaklinam cię, pozwól mi ucałować swoje kolana... Bracie, przebacz!... Widzisz, już się nie odwracasz... przebaczyłeś!... Boże wielki, przyjmij duszę moją teraz... brat mi przebaczył!
I Józef opadł ciężko na ziemię, z której uniósł się ostatecznym wysiłkiem, by wyciągnąć ręce do widma brata.
Przez ten czas z oblicza Maryanny ustępował stopniowo mściwy wyraz nienawiści, na rzęsach jej łza zawisła, a gdy nareszcie, przy blasku pochodni ujrzała oblicze konającego opromienione jakąś nieziemską światłością, padła na kolana i, ściskając dłoń szwagra, rzekła:
— Wierzę ci, wierzę ci, Józefie. Bóg rozszerza wzrok konającego i rozchyla przed nim głębie swego nieba. Skoro Paskal ci przebaczył, i ja ci przebaczam; jak on zapomniał, i ja zapominam, tak, zapominam o wszystkiem, a pamiętać będę tylko o tem, że byłeś jego bratem. Bracie Paskala, umieraj w spokoju!
— Dziękuję, dziękuję — wyszeptał Józef; głos jego stawał się coraz bardziej świszczący, na usta zaczynała wybiegać różowawa piana — dziękuję!... Ale moja żona? moje malcy?
— Twoja żona jest moją siostrą, a twoje dzieci, są mojemi dziećmi — odparła wdowa uroczystym głosem. — Umieraj w spokoju, Józefie!
Szuan podniósł rękę do czoła, jak gdyby chciał zrobić znak krzyża świętego; usta jego wyszeptały jeszcze kilka słów zupełnie niedosłyszalnych, poczem oczy jego rozwarły się szeroko, wyciągnął ręce, a z piersi uleciało głębokie westchnienie. Było to westchnienie ostatnie.
Amen! — odezwał się Jakób.
Wdowa uklękła i zaczęła się modlić, zdumiona, że oczy jej mają tyle łez dla tego, przez którego już łez tyle wylała. Zapanowała długa cisza. Cisza ta wszakże zaciężyła widocznie Jakóbowi, nagle bowiem zawołał:
— Do kroćset! niktby się nie domyślił, że istnieje tu jeszcze jeden żywy chrześcijanin! Mówię jeden, bo Judaszów za chrześcijan nie uważam.
Wdowa drgnęła: przy umarłym zapomniała o konającym.\
— Powrócę do domu i postaram się o ratunek dla was — rzekła.
— Ratunek? Do licha! ni©e odważcie się! wyleczyliby mnie tylko po to, żebym się dostał na gilotynę... dziękuję, wolę śmierć żołnierza. Zresztą czuję, że moje rachunki skończone, nic mi nie pomoże; tyle takich dziur sam zrobiłem, że się na tem znam! za dwie, najdalej za trzy godziny pójdę tam, skąd się już nie wraca. Ale posłuchajcie mnie.
— Mówcie.
— Ten człowiek, którego tu widzicie — ciągnął dalej, popychając Courtin’a nogą, jak nieczyste zwierzę — ten człowiek za kilka złotych monet sprzedał głowę, która powinna była być dla wszystkich święta i nietykalna; nietylko dlatego, że jest z tych, które są przeznaczone do noszenia korony, ale i dlatego, że z tą głową łączy się serce szlachetne, dobre i wspaniałomyślne.
— Ta głowa znalazła schronienie pod moim dachem.
— Tak, ocaliliście ją już raz i to sprawiło, że urośliście w moich oczach, to mnie skłoniło, żeby się do was zwrócić z prośbą.
— Mówcie, co mam uczynić?
— Zbliżcie się i nastawcie ucha; tylko wy możecie słyszeć to, co mam do powiedzenia.
Wdowa przeszła na stronę przeciwległą tej, gdzie leżał Courtin, i pochyliła się nad rannym.
— Trzeba — rzekł po cichu — trzeba uprzedzić człowieka, który jest u was.
— Kogo? — spytała wdowa z najwyższem zdumieniem.
— Tego, którego ukrywacie w swojej oborze, tego, do którego co noc śpieszycie z pomocą i pociechą.
— Ale kto wam powiedział?...
— Cóż to! czy przypuszczacie, że ukryje się cokolwiek przed Jakóbem, wodzem królików?
— Ależ on zaledwie może się utrzymać na nogach i to jeszcze, gdy się oprze o ścianę.
— Bądźcie spokojni, znajdzie on siły; bo to mężczyzna, człowiek taki, jakiego już po nas nie będzie — rzekł Wandejczyk z dziką dumą — a jeśli on sam nie będzie mógł pójść, znajdzie sposób, żeby poszli inni. Powiedzcie mu tylko, żeby uprzedził w Nantes i to natychmiast, nie tracąc minuty, sekundy jednej, żeby uprzedził wie kogo... Tamten jest w drodze, gdy my tu gawędzimy. Ach! gdyby ten wasz Józef był powiedział wcześniej, o co chodzi... Jestem pewien, że wiedział, co te dwa łotry knują; ale chciał najpierw nasycić swoją zemstę, myślał, że będzie żył... Chłop strzela a Pan Bóg kule nosi...
— Stanie się, jakoście rzekli, Jakóbie — odparła Maryanna — ale ja was tu nie zostawię. Mamy tu w wieży jeden pokoik, który ocalał; tam was przeniosę i tam będziecie mogli przyjąć księdza.
— Jak chcecie, matko; ale przedewszystkiem zechciejcie się upewnić, czy ten hultaj jest należycie związany. Sama myśl, że mógłby się stąd wydostać, zanim nastąpi rozprawa, jaka go tu czeka, zatrułaby mi moje ostatnie chwile.
Wdowa pochyliła głowę nad Courtin’em. Postronki tak mocno ściskały ręce wójta z Logerie, że wpijały mu się w ciało, obrzękłe już dokoła, zaczerwienione i sine. Twarz dzierżawcy zaś, wykrzywiona wyrazem najwyższej trwogi, bledsza była od oblicza Jakóba.
— Nie, nie może się ruszyć — rzekła Maryanna — zresztą zamknę te drzwi na klucz.
— Dobrze: zresztą to nie potrwa długo; pójdziecie zaraz, nieprawda, matko?
— Bądźcie spokojni. Ale przedewszystkiem przeniosę was do wieży, gdzie będzie mógł przyjść i spowiednik i lekarz. Obaj będą milczeli, zapewniam was.
— A no, niech i tak będzie.
Wdowa podniosła Wandejczyka z ziemi i, ująwszy go w silne ramiona, powlokła do pokoiku i ułożyła na znajdującym się tam tapczanie. W pokoiku tym nocowali niekiedy wieśniacy, a między nimi i jej ojciec, do których należały ogrody, otaczające zapadłe zamczysko.
Jakób gorącemi słowami naglił wdowę, by się śpieszyła, tak, że zamknęła, jeszcze tylko na klucz podziemie, w którem znajdował się Courtin, przeszła przez ogród i niebawem stanęła w zajeździe. Maryanna zastała starą matkę przerażoną strzałami, których odgłos dobiegł do niej; nieobecność córki podwoiła, trwogę staruszki, obawiała się bowiem, żeby Maryanna, nie padła ofiarą jakiej zasadzki szwagra. Wdowa, nie mówiąc matce słowa o tem, co zaszło, zapowiedziała jej, żeby nie dopuszczała nikogo do ruin i, zarzuciwszy pelerynę na ramiona, zabierała się do wyjścia.
W chwili, gdy kładła dłoń na klamce, odezwało się lekkie pukanie do drzwi. Maryanna zwróciła się do matki, mówiąc:
— Matko, jeśli jaki obcy zechce spędzić noc w zajeździe, powiedzcie, że nie mamy już miejsca. Nikt nie powinien wrchodzić tutaj tej nocy: ręka Boga zawisła nad domem.
Pukanie odezwało się ponownie.
— Kto tam? — spytała wdowa, otwierając drzwi, ale zagradzając wejście swoją postacią.
Berta stanęła w progu.
— Daliście mi znać dzisiaj rano — odparła młoda dziewczyna — że macie mi oznajmić ważną nowinę.
— A! prawda — odparła wdowa — zapomniałam.
— Wielki Boże! — zawołała Berta, spostrzegłszy na krzyżówce Maryanny wielkie plamy krwi — czyżby stało się co komukolwiek z moich? Maryi! ojcu! Michałowi?
To ostatnie przypuszczenie tak silnie wstrząsnęło sercem młodej dziewczyny, że musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść.
— Niech się pani uspokoi — odparła Picaut’owa — nie o nieszczęściu chciałam panią zawiadomić; przeciwnie, jeden z naszych dawnych przyjaciół, którego uważaliście za straconego, którego opłakiwaliście, żyje i chce was widzieć.
— Jan Oullier! — zawołała Berta, odgadując odrazu, o kogo chodzi — Jan Oullier! to o nim mówicie, nieprawda? Żyje? Niechże Bogu będą dzięki! jakże mój ojciec będzie szczęśliwy! Zaprowadźcie mnie do niego, natychmiast, błagam was, zaklinam!
— Taki był mój zamiar dzisiaj rano; ale od rana tyle zaszło wypadków... a pani ma obowiązek pilniejszy.
— Obowiązek? — spytała Berta zdumiona — jaki?
— Musi pani niezwłocznie udać się do Nantes; wątpię bowiem, czy siły pozwolą biednemu Janowi, który jest bardzo wyczerpany, spełnić to, czego zażądał od niego Jakób.
— A po co mam iść do Nantes?
— Powiedzieć temu, czy tej, którą nazywacie Petit-Pierre’m, że tajemnica jej schronienia została sprzedana i kupiona; żeby co prędzej opuściła to schronienie. Każde inne będzie pewniejsze, niż to, w którem znajduje się teraz. Zdrada jest już blizka; dałby Bóg, żeby pani przybyła jeszcze w porę!
— Zdradzona! — zawołała Berta — zdradzona! i przez kogo?
— Przez tego, który już raz nasłał do mnie żołnierzy, żeby ją schwytać, przez Courtin’a, dzierżawcę Logerie.
— Courtin! Widzieliście Courtin’a?
— Tak — odparła lakonicznie Maryanna.
— Ach! — zawołała Berta, składając dłonie — czy nie mogłabym się z nim zobaczyć?
— Panno Berto, panno Berto — rzekła wdowa, unikając odpowiedzi na pytanie — ja, którą stronnicy tej kobiety uczynili wdową mówię pani, żebyś się śpieszyła! a pani, która się chlubi, że należy do grona jej wiernych, waha się iść!
— Nie, nie; macie słuszność — odparła Berta — nie waham się, już idę! — i młoda dziewczyna zabierała się do odejścia.
— Pani nie może iść do Nantes piechotą, nie przybędzie pani na czas. — W stajni stoją dwa konie, niech pani wybierze, którego pani zechce, i niech pani każe, żeby go chłopiec stajenny osiodłał.
—Osiodłam go sama. Ale co będzie mogła uczynić dla was, biedna wdowo, ta, którą ocalacie po raz drugi?
— Niech jej pani powie, żeby pamiętała o tem, co jej powiedziałam w mojej chacie, przy tem łóżku, na którem spoczywali dwaj mężczyźni, zabici dla niej; niech jej pani powie, że to zbrodnia wnosi niesnaski i wznieca wojnę w kraju, gdzie nawet jej wrogowie bronią jej przeciw zdradzie. A teraz w drogę, panno Berto, niech panią Pan Bóg prowadzi!
Po tych słowach, wdowa wybiegła z domu i poszła najpierw do proboszcza w Saint-Philbert, którego poprosiła, żeby się udał do wieży zamczyska; następnie zaś, przyśpieszając kroku, skierowała się przez pola do swojej chaty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.