<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Wielohradzki, wysiadłszy z dorożki, wbiegł na wschody, doznał wrażenia, jakby wlókł za sobą jakiś straszny ciężar moralny i fizyczny, odbierający mu władzę muskułów i myślenia.
Uczucie to nie opuszczało go ani na chwilę w czasie podróży, lecz tu — w téj wschodowéj klatce — spotęgowało się nagle i nabrało większéj wyrazistości i mocy.
Sądził, iż zastanie matkę na dworcu kolejowym; tymczasem szukał jéj napróżno. Musiał jechać do domu sam. Nadomiar złego nie miał na zapłacenie dorożki ani centa. Drogę z Krakowa do Lwowa przebył o głodzie, wypiwszy w Przemyślu tylko kawy za ostatnie trzydzieści centów, które mu pozostały w kieszeni.
Odrazu więc wpadł w całą nędzę prozy życiowéj.
Za nim stróż niósł kuferek, gdyż Wielohradzki, który często czyścił sobie sam buty, uznałby się znieważonym przez zaniesienie na górę tłomoczka. Stanąwszy przede drzwiami, z przyzwyczajenia klucza po kieszeniach szukał, lecz drzwi otworzyły się same, tak, jak to zwykle czyniła Wielohradzka, gdy ukryta w przedpokoju kroki syna poznawała niemal od pierwszego piętra.
Wielohradzki ujrzał jakąś postać kobiecą majaczącą w przedpokoju. Szybko poskoczył i rzucił się jéj na szyję, lecz natychmiast uczuł jakieś drobne ramiona, odpychające go z taką nerwową siłą, iż zatoczył się i oparł o ścianę.
Równocześnie posłyszał głos Teci, głos pokorny, matowy.
— Przepraszam pana!...
Zrozumiał, ze wziąwszy Tecię za matkę, rzucił się jéj na szyję. Ogarnęła go złość i wpadł nagle w swój dawny zły humor. Odebrał z rąk stróża walizkę, zaczął udawać, iż szuka po kieszeniach pieniędzy.
— Nie mam drobnych!... — wyrzekł wyniośle — jutro Mateuszowi zapłacę!
Mateusz skinął głową.
— A Einspänner?[1]
Wielohradzki doznał dziwnego uczucia. Chciał zwrócić się do Teci i zażądać od niéj guldena, lecz gniew i wstyd zatamował mu słowa. Postanowił czekać powrotu matki. Odwrócił się do stróża i rzucił z niechcenia:
Niech mu Mateusz powié, żeby zaczekał. Biorę go na godzinę!...
I porwawszy walizkę, wpadł do swego pokoju.
Tam — znalazł wszystko na swojem miejscu. Podłoga aż lśniła się od wosku. Kołdra opięta świeżém prześcieradłem czerwieniła się zdaleka. Na stole w szklanym wazoniku stał bukiet rozmaitych kwiatów. Obok niego buteleczka wody kolońskiéj, jeszcze nieodetkana, i nowy, imitujący szyldkret, grzebień.
Wielohradzki usiadł na łóżku i ze ściśniętém sercem patrzył dokoła. Ten pokoik mały, ciemny, ubogi, podobny do jakiegoś pretensyonalnego więzienia, sprawił na nim przygniatające wrażenie. Ów bukiecik, flaszeczka wody kolońskiéj, grzebień tani z celuloidu — te niespodzianki, prezenty, które na niego czekały, powiększyły jeszcze wrażenie nędzy i szarego niedostatku, w które wpadał.
W dodatku owo niespodziewane znalezienie się w objęciach Teci, jéj rozpaczliwe a tak dziwnie pogardliwe odepchnięcie przejmowało go szalonym niesmakiem.
Miał ochotę otworzyć drzwi i powiedziéć téj dziewczynie, iż była to jedynie pomyłka z jego strony, iż w ciemności wziął ją za matkę, któréj nieobecności nie umiał sobie wytłómaczyć; miał ochotę, a nie śmiał, czuł się jak sparaliżowany, związany wobec téj dziewczyny, któréj gniew, wzgardę, wstręt odczuwał doskonale, pomimo, iż minął ją, przebiegając przez pokój, nie spojrzawszy nawet w jéj stronę.
Ukrył więc głowę w dłonie, i tak siedział na łóżku, skurczony, zgarbiony, nie mając ani odwagi ani chęci obmyć się z kolejowéj sadzy i podróżnego pyłu.
Z zamyślenia tego wyrwało go wejście matki. Wielohradzka wbiegła w kapeluszu, kolecie i rękawiczkach. Porwała go w swe objęcia i witała ze łzami w oczach; poczém szybko mówić zaczęła. Spóźniła się na pociąg... szła bowiem piechotą... nie lubiąc tramwajów.
Wielohradzki całował jéj ręce, ciągle zamyślony, znużony, z ustami zaciętemi w niewytłómaczoném milczeniu.
Lecz Wielohradzka gorączkowo go pytać zaczęła:
— I cóż? i cóż?..
On powolnym ruchem wskazał na drzwi, po za któremi była Tecia.
— Quand nous serons seuls!... — wyrzekł w formie odpowiedzi.
— Ona zaraz wyjdzie... — odparła matka.
Nagle rozległ się dzwonek.
Wielohradzka zbliżyła się do drzwi.
— Kto tam? Zobacz, Teciu, kto dzwoni.
Rozległ się głos Mateusza.
— Einspänner pyta, czy ma czekać dłużéj?
Na Wielohradzkiego uderzyły płomienie. Po raz pierwszy uczuł się skrępowanym, sięgając do kieszeni matczynéj. Stracił przyzwyczajenie ciągłego proszenia się o pieniądze potrzebne na uprzyjemnienie egzystencyi.
Wolał zastawić się kłamstwem.
— Mateczko!... nie mam drobnych.. niech mateczka zapłaci dorożkarzowi...
Wielohradzka zafrasowała się widocznie.
— Dawno czeka?
— Nie wiem... może pół godziny, może trzy kwadranse...
Wielohradzka zaczęła szybko mrugać oczami.
— Daj to, co masz!... Tecia rozmieni.
Wtedy zdjęła go jakaś rozpaczliwa energia. Zwrócił się ku matce, pobladły cały i zmęczony zdenerwowaniem, które go od chwili wstąpienia na próg domu dławiło.
— Je n’ai rien! — wykrztusił prawie tragicznym głosem.
Wielohradzka wysunęła się za drzwi i przymknęła je.
Tadeusz słyszał dokładnie, jak kazała zejść stróżowi i powiedziéć dorożkarzowi, aby jeszcze zaczekał chwilkę. Poczém szeptała coś z Tecią, i dziewczyna wybiegła szybko, mówiąc półgłosem:
— Wezmę od babki.
Wielohradzki zrozumiał, że i matka nie miała ani centa i że pożyczone przez Tecię pieniądze zapłacą jego dorożkę. Ten fakt zwiększył jego rozdrażnienie. Postanowił natychmiast poprosić matkę, aby nigdy od Teci, ani jéj rodziny, nie przyjmowała żadnéj pieniężnéj przysługi.
Lecz Wielohradzka weszła, i Tadeusz nie powiedział ani słowa. Zaczął tylko porządkować drobiazgi na półkach i układać książki. Z kieszeni palta wyjął dużą książkę w żółtéj oprawie i położył ją na wierzchu. Było to Salammbô Flaubert’a, które Tadeusz kupił na jednéj z kolejowych stacyj, skracając czytaniem nudy podróży.
Tymczasem Wielohradzka, trochę zaniepokojona zachowaniem się Tadeusza, stała w milczeniu koło stołu i układała kwiaty w bukiecie. Twarz jéj wydawała się bardzo bladą, a pasma włosów, zakrywających dawną modą uszy, jeszcze więcéj zbielały.
Ubrana była, jak zawsze, starannie, nawet elegancko.
Tylko rękawiczki, które miała jeszcze na ręku, były bardzo zniszczone i miały palce zasmarowane atramentem.
Wreszcie widząc, iż syn nie zdejmuje nawet palta i coraz więcéj zacina usta, które już teraz wązką linijką znaczyły się wśród twarzy, odezwała się sama jakimś niepewnym, nieśmiałym głosem:
— Czy panie Dobrojowskie pozostały w Concarneau?
Tadeusz poskoczył ku niéj i porwał ją za rękę.
— Mamciu złota!... — zaczął gorączkowo — ja mamcię błagam, niech mama mnie o nic dziś nie pyta... Jestem znużony, rozdrażniony, zdenerwowany... enfin, que sais-je!...
Wielohradzka protestowała.
— Chciałam się tylko dowiedziéć...
— Jutro... mamcia dowie się o wszystkiém... sam powiem! Dziś nie mogę!... nie mogę!...
Zęby mu dzwoniły, oczy miał łez pełne, zdawało się, że wloką go na średniowieczne tortury.
Wielohradzka przeraziła się jego zdenerwowaniem.
— Dobrze!... dobrze!... — wyrzekła uspokajająco. — Powiesz, kiedy chcesz i co zechcesz... Teraz umyj się, przebierz i odpocznij. Przyniosę ci gorącéj wody, doléj trochę gliceryny, bo inaczéj ta sadza kolejowa zniszczy ci cerę na kilka tygodni.
I stając już u drzwi dodała:
— Do herbaty przygotowałam ci świeże masło, twarożek i trochę kiszki pasztetowéj... Czy dobrze?
Do ust Tadeusza nabiegła ślina.
— Och!... ja nic jeść nie będę! — mruknął, zdejmując palto.
Niemniéj przeto, tak, jak zresztą zawsze, do stołu usiadł i zjadł pół bochenka chleba, maselniczkę masła i ćwierć funta kiszki pasztetowéj. Dopiero, gdy zabrał się do twaroga, spostrzegł, że matka pije czystą herbatę.
— A mamcia? — zapytał, odzyskując razem z napełnionym żołądkiem przebłyski lepszego usposobienia.
Wielohradzka zawahała się chwilę.
— Ja?... Nie zważaj na mnie... ja suszę!...
Tadeusz zadziwił się niemało.
— Dlaczego? wszak to dziś środa?
— Właśnie na twoją intencyę... do świętego Józefa...
I pochylając się ku synowi, z niezrównanym, niemal dziewczęcym wdziękiem, dodała:
— Patrona małżeństw szczęśliwych!...
Tadeusz brwi ściągnął, miał ochotę wstać od stołu, uciec do swego pokoju i zamknąć się na klucz. Ta alluzya do małżeństwa z Muszką sprawiła mu ból niemal fizyczny. Lecz zastanowił się i z chmurną miną sięgnął po salatareczkę, w któréj bielił się twaróg. Poczém zabrał się do drugiéj połowy chleba i wyskrobał pustą już maselniczkę. Lecz gdy najedzony do sytości znalazł się w swoim pokoju i, szybko rozebrawszy się, wlazł pod kołdrę, porwał go straszny żal, smutek, tęsknota za tą przejrzystą przestrzenią, gdzie opalowe morze pod turkusową kopulą oświecone było złotą lampą słoneczną, drgającą brylantowemi blaski, za temi wąwozami pełnemi srebra, zieleni, purpury kwiatów i szmaragdu bluszczów, za tą wyśnioną, elegancką postacią Muszki — za jéj rękami (muszlami różowemi), za jéj oczami (gwiazdami szafiru), za jéj ustami (odblaskiem jutrzenki). Zaczął nadawać jéj w myśli najsłodsze i najpieszczotliwsze nazwy, podniecał się wspomnieniem jéj ukośnych spojrzeń, słów niedomówionych. I znów zdawała mu się niedościgłą, daleką, tak, jak wówczas w Paprotce, gdy niosąc nad czołem złote słońce, stanęła na wyżynie, mając u stóp swoich orszak gwiazd i ciał ludzkich, z których żadne nie mogło doścignąć jéj w doskonałości barwy i linii.
Pomimo ciemności, Tadeusz nerwami czuł, widział nędzne mebelki, zapełniające jego pokoik — stół okryty skromną serwetą, półeczki z książkami, drugi stół z miską, dzbankiem i flakonikami, stanowiący cabinet de toilette nędzarza. Zwłaszcza owo okno, umieszczone na górze, okratowane, zasłonięte białą firaneczką, wkręcało mu się w mózg, jak prawdziwe okno celi więziennéj, przysłonięte cieniem „kosza”.
Ta uparta wizya okiennego otworu, która, jak zwierzę czuwające, dyszała życiem w ciemności i zdawała się kratami swojemi i szmatką firanki drwić ironicznie z sytuacyi Tadeusza, mieszała się nieustannie w jego myślach ze świeżemi wspomnieniami miłości, dobrobytu, niezmierzonéj przestrzeni, które żyły jeszcze w głębi jego umysłu.
Ogarnęła nim gorączka. Podniósł się i usiadł na łóżku, oddychając ciężko. Krople potu wystąpiły mu na czoło. Zdawało mu się, że te wszystkie sprzęty, nędzne i ubogie, to mieszkanie niemal pod strychem, te książki, skupowane za składane przez matkę centy, ta maszyna do szycia, która odpoczywała teraz, jak koń w deptaku spracowany — zdawało mu się, iż te rzeczy nieruchome i nieżyjące utaiły tylko swoje życie i wszystkie w tajemnicy żyją i pracują na jego zgubę. Uwięziły go pomiędzy sobą, jak stado małp złośliwych i nędznych, i codzień szydzą z jego niedołęstwa, ubóstwa i niemożności pozbycia się ich widoku.
Przez umysł jego, jak przez mgłę, przesunął się tryumfalny okrzyk Muszki:
— Vive l’avenir.
Mignął biały płat jéj beretu, zaświeciły szafiry oczu...
Chciał odegnać dręczące go mary tém magiczném zaklęciem, lecz napróżno. Groza jego i strach wobec téj armii niby uśpionéj, a przecież tak potężnéj, wzrosły. Szybko ukrył głowę pod poduszkę i naciągnął kołdrę — bał się, jak małe dziecko wieczorami przez niańkę straszone.
I wtłoczywszy rękę w usta, zaczął łkać cicho, ale boleśnie, zanosząc się, jak kobieta schorowana i życiem zmęczona.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Lecz gdy wstał nazajutrz, obudzony turkotem maszyny, poczuł sic dziwnie rzeźkim, żwawym i pełnym fantazyi. Ubrał się szybko i uśmiechnięty wszedł do pokoju, w którym matka, odziana w pikowy szlafrok, ustawiała właśnie na tacy przybory do jego śniadania.
Widząc wchodzącego syna, zdziwiła się niezmiernie.
— Jakto? już wstałeś?... a, mój Boże!... pewnie maszyna nie dała ci spać...
Lecz Tecia, nie podnosząc głowy, odparła:
— Proszę pani... jeżeli mamy odnieść tę bluzkę o jedenastéj, to jakże było czekać!
Lecz Wielohradzki po dawnemu do lustra podszedł.
— Nic nie szkodzi, matusiu!... nic nie szkodzi. Wyspałem się doskonale. Teraz proszę o kawę i salzsztangę... Idę do biura!
Przyglądał się sobie z zadowoleniem. Był bardzo blady i miał błękitne pod oczyma smugi. Ale to tylko dodawało mu wdzięku. Obejrzał zęby i rozszerzał usta, wykrzywiając je w dziwacznym uśmiechu, tuż przed taflą lustrzaną.
Wielohradzka, uradowana zmianą jego usposobienia, nalewała mu kawę.
— Wypijesz tutaj, czy w swoim pokoju?
— Nie, tutaj, razem z paniami!
— Maszyna turkoce, rozboli cię głowa...
— Och! niema obawy.
— Pyszności!... a co za kożuszek!... tylko u nas w kraju umieją przyrządzać kawę.
Pił powoli, smakując, wyskrobując garnuszek.
Wielohradzka patrzała na niego z po za swych binokli, z serdeczném uradowaniem.
— Smakuje ci?... — zapytała.
— Bardzo!..
Usiłował nie spojrzéć na Tecię, lecz dziewczyna, powstawszy od maszyny, zbliżyła się ku Wielohradzkiéj.
— Proszę pani — spytała — co zrobimy u szyi? kołnierz marynarski? czy plisowaną falbanę, czy stojący zwykły kołnierzyk?
Była tak blizko Tadeusza, iż ten mimowoli oczy podniósł i spojrzał na nią przelotnie. Zdziwił się wielką zmianą, jaka w niéj zaszła.
Była teraz jeszcze więcéj „dziewczynką” niż kiedykolwiek, tak bardzo schudła, zbladła i zmizerniała. Ubranie jéj składało się z szaréj płóciennéj sukienki i białego fartuszka. Włosy, z powodu ciągłego bólu głowy, czesała teraz gładko i spinała w węzeł, niemal na samym karku. Nadawało to jéj cechę szlachetniejszą, odsłaniając bardzo kształtną i małą głowę.
Miała zupełnie wygląd pensyonarki.
Wielohradzka zwróciła się ku synowi.
— Powinszuj Teci — wyrzekła. — Tydzień temu odbyły się jéj zaręczyny z panem Janczewskim.
Tadeusz chwilkę zawahał się.
Był tak wielkim egoistą, iż te zaręczyny, których pragnął i które uwalniały go od Teci, zadrasnęły go lekko. Szybko jednak opamiętał się i z wielką dystynkcyą i kurtuazyą powstał i skłonił się przed panną Pikniewiczówną, trzymając w ręce łyżeczkę pełną kożuchów.
— Serdecznie się cieszę!... winszuję!... szczęścia życzę!...
Tecia nie skinęła nawet głową, tylko odebrawszy z rąk Wielohradzkiéj bluzkę, powróciła do maszyny i, usiadłszy, ową sławną „Silencieuse” z hukiem i turkotem stebnować zaczęła.
Tadeusz tymczasem zawijał w papier cukier i rogalik i, włożywszy na głowę kapelusz, do lustra raz jeszcze podszedł.