<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W duszy Teci powstał bunt.
Był to rodzaj opadnięcia nagłego przewiązki, którą miłość założyła jéj na młode oczy.
Dziewczyna miała grunt silnie romantyczny, lękliwy i dziwaczny. Kochała Tadeusza sercem i wzrokiem. Lubiła harmonię jego urody, nie zdając sobie z tego sprawy. Pocałunki, któremi on ukradkowo obdarzył jéj szyję i usta, nie działały na jéj zmysły długo i tylko wywoływały w niéj nieprzyjemne zmieszanie, wrażenie raczéj przykre i trwożliwe. Powoli jednak, oswajając się z tą pieszczotą, Tecia zaczęła w niéj rozróżniać pewne wibracye nienormalne i przerażające.
Zastanowiła się nad tém zjawiskiem, i instynkt kobiecy odkrył przed nią szpetotę pocałunku bez przywiązania, jedynie dawanego i odbieranego dla wywołania summy pewnych wrażeń.
Tecia zrozumiała, iż Tadeusz nie kochał jéj nigdy, i bunt nagły powstał w jéj duszy, do téj chwili murzyńsko-niewolniczéj i zagarniętéj pod wyłączne panowanie brutalnego egoisty.
„Gdyby mnie kochał — myślała dziewczyna — nie całowałby mnie w ten sposób; pan Janczewski nie obchodzi się tak ze mną.”
Raz, schodząc z ciemnych wschodów, musiała być świadkiem, jak jeden z lokatorów drugiego piętra całował służącą, niosącą konewkę z wodą na górę. Przyciśnięta do ściany, ukryta w cieniu, Tecia widziała całą scenę, oświetloną słabo przez małe okienko, wykrojone w dachu i przepuszczające zaledwie blady strumień światła przez matowe szyby.
Ta jedna chwila posłużyła Teci do całéj seryi porównań. Tadeusz całował ją także „po kątach” w sekrecie, całował ją w szyję, w uszy, w oczy — tak jak ten „pan” całował służącą...
I duma kobieca obudziła się w niéj, spotęgowana uczuciem niesmaku. Zaczęła coraz więcéj analizować swój stosunek do Tadeusza, i porwał ją wstyd i zgroza. Śledziła teraz każdy czyn Wielohradzkiego, i milcząc, pochylona nad swą pracą, komentowała go z nieubłaganą surowością.
Całe lata serdecznéj męczarni, jaką przeszła, buntowały się w niéj teraz i odzywały głosami bolesnych wspomnień. Była to bowiem jedna z tych natur wyjątkowych, która urazy chowa w sobie, jak pszczoły miód, i na którą czas nie ma wcale kojącego wpływu.
Nagle, jak rzeka porywająca się ze swego łożyska, tak wystąpiło w niéj dokładne zrozumienie całéj sytuacyi. Wielohradzki téj pracowitéj mrówce, szanującéj ślepo porządek socyalny i rozdział pracy, wydał się próżniakiem i egoistą. Gdy szyła sukmanę na ów bal kostiumowy, z każdą blaszką nabraną na igłę brwi jéj ściągały się, usta zaciskały we wzgardliwém milczeniu. Gdy powróciła dnia tego do domu, znalazła pana Janczewskiego przesłuchującego Felka tabliczki mnożenia.
Od progu ogarnęła okiem stół, lampę i te dwie głowy, męską i dziecinną, zbliżone do siebie w jasnéj plamie światła.
Opodal babka robiła siatkę, przytwierdziwszy ją do krawędzi stołu. Na komodzie, odsuniętéj od ściany, błyszczał gorący samowar, czekały szklanki na tacy.
Tecia, jak do portu zbawienia, rzuciła się do téj atmosfery jakiegoś łagodnego dobrobytu i ciszy. Od tak dawna nie odczuwała, wchodząc na próg domu, téj rozkoszy powrotu i chęci odpoczynku wśród swoich. Cała jéj serdeczna istota rwała się zawsze do Wielohradzkich i przymus wchodził z nią zwykle w progi jéj domu. Teraz czuła się lżejszą i swobodniejszą. Zdawało się jéj, że stopy jéj są skute jeszcze jakimś niewidzialnym łańcuchem, lecz już cały tors i ramiona są wolne i zrywają się do lotu.
Szybko zajęła się herbatą i uśmiechem powitała nieśmiały ukłon pana Janczewskiego. Twarz mechanika rozjaśniła się nagle i głos jego pytający „na wyrywki” Felka „dziewięć razy siedem” zabrzmiał tryumfalnie. Tecia w téj chwili powróciła do dawnéj swéj roli „słonecznego promienia”, rozjaśniającego życie kochających ją istot.
Było jéj tak, jakby wyswobodziła się z piwnicy i wydostała w ciepłe i jasne przestworze. I tylko boleśnie raniło ją wspomnienie śpiącéj Wielohradzkiéj, która runęła na posłanie wyczerpana, z oczyma łez pełnemi. Uraza jéj i niechęć do Tadeusza wzrastała w niéj z niepojętą szybkością.
Usiadła przy stole, naprzeciw pana Janczewskiego i, pijąc herbatę spokojnie, przypatrywała się twarzy narzeczonego. Znalazła, że miał śliczne oczy i zęby, i śmiech jego, nieśmiały a szczery, kilkakrotnie pobudził ją do śmiechu. Gdy wyciągnął rękę, sięgając do koszyka z bułkami, ręka ta nagle zaczerwieniła się brutalną plamą w świetle lampy. Lecz po raz pierwszy czerwoność i szorstkość skóry nie raziły oczu Teci. Dziewczyna w téj chwili myślała, iż pan Janczewski przyrzekł zająć się wychowaniem Felka. Chłopiec siedział przysunięty do swego przyszłego szwagra, którego nad życie pokochał. I przez umysł Teci przebiegła myśl, iż zbrodnią z jéj strony byłoby rozrywać ten węzeł, to koło, które się zamknęło po za nią i które było środowiskiem i podstawą życia i bytu jéj całéj rodziny. Po raz pierwszy czyn ten wydał się jéj rzeczą złą i karygodną. Po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się uważnie, odrzucając od siebie zaślepienie i gorączkę miłosną. Gdy po herbacie zmywała w kuchence szklanki i talerze, pierś jéj wezbrała nagłym płaczem i tęsknotą. Lecz nie był to płacz bolesny i przykry. Przeciwnie, łzy te przyniosły jéj ulgę i pewne uspokojenie. Oparła się o ścianę, tuż pod małą lampką, która płonęła wysoko, uczepiona na gwoździku. Słabe światełko oblewało delikatnie całą postać dziewczyny, otulonéj w miękką, białą chustkę włóczkową.
Kształtna jéj głowa i twarzyczka blada wysuwała się z téj śnieżnéj draperyi, mistycznie wdzięczna i ładna. Z oczu jéj płynęły ciągle łzy i drżały na rzęsach, na policzkach, na wargach ust pobladłych.
W téj chwili Tecia żegnała swą miłość miłości, kochanie kochania, i przestępowała próg rzeczywistego istnienia.
W godzinę późniéj Felek w długiéj białéj koszulce klęczał w swém zbyt krótkiém łóżeczku i odmawiał wieczorne pacierze. Z po za szczebli łóżka wysuwała się jego delikatna sylwetka, podobna do białego kwiatu o złotéj koronie jasno-płowych włosów.
Chłopiec złożył ręce i dobitnie, wyraźnie mówił naiwną modlitwę dziecięcą:
Aniele Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój,
Tak we dnie, jak i w nocy
Bądź mi zawsze ku pomocy!
Tecia stała obok łóżka, smutna i zgnębiona. Przyszła na nią reakcya a zarazem myśl, iż związała się lekkomyślnie z Tadeuszem i że obecnie nie należy do siebie; że pocałunki otrzymane, schadzki na przechadzce są to ważne zobowiązania, których rozrywać się nie godzi.
— Dobry Boże! — mówił tymczasem Felek, podciągając noskiem — daj zdrowie babci, Teci, wszystkim krewnym i wszystkim potrzebującym!...
Uderzył się trzykrotnie w piersi.
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!...
Przeżegnał się i wyciągnął ku siostrze ramiona.
— Dobranoc... pani Janczewska! — wyrzekł z nieśmiałym uśmiechem.
Spodziewał się, że Tecia, jak zwykle, rozgniewa się za ten żart i połaje go.
Lecz wbrew jego oczekiwaniu Tecia uśmiechnęła się i przytuliła brata do piersi.
— Dobranoc, szwagierku pana Janczewskiego!... — wyrzekła prawie wesoło.
W téj chwili postanowiła rozmówić się nazajutrz z Tadeuszem i bądźcobądź zakończyć tę dziwną a męczącą sytuacyę, w jakiéj od tak dawna znajdowała się prawie bezwłasnowolnie.
Gdy Tadeusz powrócił z biura, nie zastał w domu Wielohradzkiéj. Wyszła jeszcze w południe i poleciła Teci podać obiad, skoro Tadeusz nadejdzie. Od progu Tadeusz nerwami przeczuł usposobienie Teci i postanowił unikać nietylko rozmowy, ale nawet wzroku dziewczyny. Od rana bowiem żył w jakiejś fatalnéj atmosferze nadczułości, a dłoń Maleniowéj, ciepłą i wonną, czuł bezustannie na swéj twarzy. Zazdrośnie i łakomie chciał jaknajdłużéj przechować to wrażenie i w biurze zasłaniał ciągle twarz i oczy, nie chcąc nawet zbyt brutalną smugą światła spłoszyć zmysłowego zjawiska. Palce giętkie i długie Muszki dokładnie rysowały się na jego policzku. Dłoń atlasowa usta cisnęła. Za ręką tą szło wspomnienie ramienia, owych nagich ramion Salammbô, wysuwających się z fałd tiuniki czarnéj, tkanéj purpurowém kwieciem. Ramię to wywoływało cały poemat ciała i było gońcem jego rozkosznéj piękności.
Z zaciśniętemi usty, przybierając minę roztargnionego i zajętego ważnemi sprawami, zasiadł Tadeusz do stołu i zanurzył łyżkę w talerzu krupniku, który przed nim postawiła Tecia. Z całéj postaci dziewczyny, owiniętéj w biel chustki włóczkowéj, dojrzał tylko rękę spracowaną i czerwoną, znaczącą się wyraźnie na brzegu talerza. Miał ochotę przesunąć serwetkę po krążku porcelany, aby zmazać to dotknięcie i uczynić je nieistniejącém. Lecz obecność Teci onieśmieliła go. Czuł, iż dziewczyna dominuje nad nim w téj chwili i ma w sobie stokroć więcéj równowagi fizycznéj i moralnéj niż on. Próbował więc przełknąć łyżkę zupy, lecz gardło ścisnęło mu się nagłym żalem. Coś rwało się w nim na strzępy i paraliżowało nawet zwyczajne odruchy.
Tecia nie odeszła od stołu i stała teraz blizko Tadeusza, o kilka zaledwie kroków, otulona tak szczelnie wełną chustki, iż całe jéj ciało, biedne i strawione anemią, rysowało się dokładnie w téj cienkiéj i śnieżnéj powłoce.
Kilkakrotnie przymknęła i otworzyła powieki, przełknęła ślinę i nagle nizkim, sztucznym głosem spytała, przerywając co chwila rozpoczęte zdanie:
— Proszę pana... co téż... co téż z nami będzie?
Tadeusz podniósł głowę i pomimowoli spojrzał w twarz dziewczyny.
Twarz ta była sino-blada.
Ciemne podkówki podkrążały oczy. Usta zdawały się być zapadłe i obramowane błękitnawą linią.
Wzrok Tadeusza był błędny i głupi.
Z wąsów ociekał mu krupnik, oczy miał bielmem zmysłowém wciąż zasnute.
Tecia patrzyła nań surowo, ostro, z pod brwi ściągniętych.
— Bo, proszę pana... — zaczęła znowu — ja nareszcie chciałabym, aby te kłamstwa i udawania raz się już skończyły. Mnie to bardzo przykro okłamywać babkę, i mamę pana, i pana Janczewskiego. Trzeba, ażeby pan nareszcie się zdecydował i powiedział słowo babci, to jest... żeby się pan wreszcie oświadczył. Niech już nas uważają za narzeczonych... czy co!
Ostatnie słowa zabrzmiały prawie rozpaczliwie. Tecia, mówiąc „narzeczonych”, z trwogą widziała się zaręczoną Tadeuszowi. Lecz nie przewidywała jeszcze punktu wyjścia z téj całéj sprawy. Chciała tylko koniecznie prawdy, światła i wyjaśnienia. Cała jéj istota buntowała się teraz przeciw konieczności dalszego fałszu.
Wielohradzki powoli odzyskał równowagę. Zrozumiał natychmiast, iż nadarza się sposobność pozbycia się téj dziewczyny, która znów wydawała mu się głupią, prostą, trywialną szwaczką. Ironicznie więc zmrużył oczy, oparł się rękami o krawędź stołu i zaczął kołysać się na krześle.
— A!.. — wycedził przez zaciśnięte zęby — wreszcie panna Tecia przemówiła. Chodzi więc tak bardzo pannie Teci o to, ażebym się natychmiast oświadczył... Ale mnie się nie śpieszy, nie śpieszy... Jeżeli zaś pannie Teci taka sytuacya się nie podoba, to wolna wola! Żadne słowo nas chyba nie łączy i, właściwie mówiąc, nie wiem nawet o co pannie Teci chodzi... Mieliśmy dla siebie wiele przyjaźni, nic więcéj... Une simple camaraderie... c’est tout!
Rzucił tryumfalnie tych kilku słów po francusku, sądząc, iż dopełnią one przygnębiającego wrażenia i stanowczo zawstydzą Tecię.
Lecz ona, wbrew dawnéj modzie postępowania, nie ustępowała ani kroku, bynajmniéj niezmieszana obrotem, jaki Tadeusz chciał nadać ich całemu stosunkowi.
— Proszę pana — wyrzekła z pewną ironią, choć głos jéj drżał ze wzruszenia — niech pan do mnie nie mówi po francusku, bo to się nie na wiele przyda. Ja panu nie odpowiem temi samemi słowami, bo żeby tak mówić... i znajdować takie wykręty, to... trzeba być.. panem. Ja pytam się pana uczciwie i prosto: co będzie z nami?
Tadeusz cisnął łyżkę na stół i porwał się z miejsca.
— Z jakimi nami? — krzyknął zaperzony — z jakimi nami?... Co jest wspólnego między mną i panną Tecią? Czy ja kazałem pannie Teci pisać do siebie listy za granicę? Czy ja do panny Teci pisałem?...
Tecia nie poruszyła się z miejsca, tylko szeroko otwartemi źrenicami śledziła biegającego po pokoju Wielohradzkiego.
— A to oszaléć można! — wołał Tadeusz — Teraz panna Tecia roi sobie do mnie jakieś pretensye i każe mi się oświadczyć babce. Czy ja przyrzekałem Teci małżeństwo?... Kiedy? jak? gdzie? za co? po co? dlaczego? Sama Tecia ciągle za mną chodziła i narzucała mi się swoją osobą...
Okrutny i bezwzględny, nienawidzący w téj chwili wszystko, co mąciło mu jego ekstazę miłosną, powtórzył raz jeszcze:
— Narzucała mi się Tecia swoją osobą...
Rodzaj spazmatycznego jęku wydarł się z piersi dziewczyny.
— O... o... Boże! — wyrzuciły jéj pobladłe wargi.
Lecz Tadeusz był nieubłagany.
— Tak, tak!... niéma co teraz biadać i wołać: Boże!... To posłuży pannie Teci za naukę i da dowód, że panienka powinna umiéć się cenić i zachowywać przyzwoicie...
Odsapnął, powrócił do stołu, usiadł i zanurzył znów łyżkę w talerzu.
— O, krupnik wystygł zupełnie... i to wszystko przez fochy panny Teci...
Machinalnie, z przyzwyczajenia usługiwania drugim, Tecia wyciągnęła rękę.
— Niech pan da... ja odgrzeję...
Wyszła i w kuchni porwały ją dreszcze i łkanie. Lecz całą siłą woli stłumiła je, zagryzając usta prawie do krwi. Ogień wygasł. Rozpalać zaczęła drżącemi rękami. Z pokoju dolatywał ją gwizd nerwowy nie w takt gwizdanéj polki. Tadeusz, chcąc utrzymać się w ironicznym nastroju, gwizdał, bębniąc palcami po stole.
Tecia zamknęła oczy i stała tak długą chwilę, jakby pogrążona w katalepsyi.
Gdy się ocknęła, uczuła się lekką i zdrowszą. Nietylko ramiona, lecz cała jéj istota potargały teraz pęta fałszu i obłudy. Zdawało się jéj, że przebyła jakąś straszną operacyę, wyrwanie zęba, który bolał ją bezustannie.
Drżąc jeszcze z osłabienia, lecz bynajmniéj nie zrozpaczona, Tecia wylała gorący krupnik na talerz i z pewną odrazą, lecz zarazem wdzięcznością, zbliżyła się do Tadeusza.
— Proszę pana.. krupnik — wyrzekła naturalnym, cichym swym głosem.