Wspólny przyjaciel/Część czwarta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Żona żebraka.

Posępna twarz, z jaką przyjęła pani Wilfer powracającego małżonka, pozbawiła w jednej chwili biednego Rumty zarówno fizycznej, jak moralnej równowagi.
— Wilferze — rzekła ze swego trybunalskiego kąta — nie pytaj mnie o twą córkę, Bellę.
— Istotnie — odparł Rumty ze źle udaną nieświadomością — nie dostrzegam tu Belli.
— Niema jej tu — wygłosiła pani Wilfer.
— Doprawdy? — bąknął niezręcznie Cherubin.
— Lawinio — rzekła jego żona tonem, jakim się odczytuje akta parlamentarne — pokaż twemu ojcu list twojej siostry, zna on przecież pismo Belli, chociaż gotów utrzymywać, że go nie zna... od dziś mogę się wszystkiego spodziewać... Twoja córka, Wilferze, oddała się żebrakowi.
— Wielki Boże! — zawołał Rumty.
— Datowany jest z Greenwich — zawołała Lawinia, podając ojcu list. — Pisze w nim, że poślubiła Johna Rokesmith, w nadziei, że Ma się o to nie rozgniewa i prosi ją o uwiadomienie Pa. Ciekawa jestem, coby powiedział Pa, gdyby druga jego córka postąpiła podobnie.
Cherubin rzucił okiem na list i zawołał raz jeszcze:
— Boże wielki!
— Tak, tak, Boże wielki, możesz teraz powtarzać to w kółko — rzekła grobowym głosem pani Wilfer.
Ośmielony pozwoleniem, powtórzył po raz trzeci ten wykrzyknik, z mniejszem jednak powodzeniem, bo tym razem pani Wilfer zauważyła pogardliwie, że już to słyszała.
Wtedy Cherubin złożył przeczytany list, westchnął i zapytał nieśmiało, czy nie należałoby pogodzić się ze spełnionym faktem.
— Pan Rokesmith nie jest ostatecznie żebrakiem — dodał w końcu.
— Doprawdy! — zawołała z lodowatem szyderstwem Ma — pan Rokesmith jest zatem bogatym panem, bardzo się cieszę, słysząc to z twoich ust.
— Tego znowu nie twierdziłem — bronił się Rumty.
— Tak! to znaczy, że ja skłamałam, bardzo ci dziękuję za kompliment. Zrób zresztą, jak chcesz. Córka mnie znieważa, mąż mnie znieważa, jedno wypływa z drugiego, to całkiem naturalne.
Tu nastąpił wybuch wesołości, a po nim jęk rezygnacyi.
Ale tu wmieszała się do konfliktu Lawinia, wciągając też doń gwałtownie Jerzego, mimo, że ten wolałby stokroć zachować neutralność.
— Ma! — zawołała zapalczywie — i ja także uważam, że należy przyjąć fakt spełniony, zamiast prawić coś o nieistniejących zniewagach.
— Co? co? — krzyknęła Ma, marszcząc brwi.
— To właśnie, co mówię, a i Jerzy jest mego zdania.
Pani Wilfer skamieniała, zwróciwszy wpierw na nieszczęśliwego młodzieńca oburzone oczy, wobec czego Jerzy nie poparł żadnego zdania, nawet własnego.
— Faktem jest — mówiła Lawinia — że Bella bardzo nieładnie ze mną postąpiła. Mogła przecież śmiało mi się zwierzyć ze swych projektów i spytać mnie, czy nie zechcę być na jej ślubie, nie mówiąc nic o tem oczywiście Ma, ani Pa, cobym naturalnie zrobiła.
— Zrobiłabyś! — wrzasnęła Ma.
— Z pewnością!
— Jaszczurko!
Ale tu Jerzy nabrał nagle odwagi.
— Na honor! — rzekł — wie pani, za takie słowo z całym szacunkiem, jaki pani winienem, uważam, ale za takie słowo, zastosowane, wie pani do osoby, z którą jestem zaręczony. Pani naprawdę nie powinna, bo uczucia dżentlmena... względem osoby, która nazywa jego narzeczoną jaszczurką, chociażby ta osoba była najbliższym członkiem rodziny, to wie pani...
Rycerskie to wystąpienie przyjęte zostało przez Ma tak okropnem spojrzeniem, że Lawinia rzuciła się na szyję narzeczonemu, obejmując go rękami, jakby bronić go chciała przed strasznem niebezpieczeństwem.
— Nie zbliżaj się do niego, Ma — krzyczała — musiałabyś wpierw mnie zabić.
Zaskoczony w ten sposób, mężny młodzieniec nie dał się jednak zbić z tropu i, wysuwając głowę z pomiędzy ramion Lawinki, kiwał się z naganą, powtarzając jeszcze:
— Nie! wie pani, że z całym szacunkiem, jaki pani winienem, używanie takich wyrazów, jak jaszczurka, nie przynosi pani wcale zaszczytu.
— Widzisz, do czegoś go doprowadziła? — zawołała Lawy. — Jesteś wolny, Jerzy! zwracam ci słowo, nie chcę cię wiązać z moim nieszczęsnym losem. Kłaniaj się odemnie twej siostrze i pożegnaj ją od tej, którą tu nazywają jaszczurką, a którą spotkałeś na twej drodze na to, aby ci złamała życie.
Tu młoda miss, która dotąd nie miała sposobności wprawiać się w praktykowaniu histerycznych ataków, urządziła tak mistrzowski debiut, że Jerzy stracił naprawdę głowę i wpadł w rozpacz, która mu nasunęła trochę nielogiczny wykrzyknik:
— Szatanie! Tak jest, mimo całego szacunku, jaki mam dla pani, pani jest szatanem. Patrz pani na swoje dzieło.
Rumty był niemym świadkiem tej sceny, czując się zupełnie bezsilny. Co prawda, w gruncie ten mały epizod odwracał uwagę jego żony od głównej przyczyny zajścia. Po niejakim czasie Lawinia zaczęła odzyskiwać przytomność, choć wzrok miała jeszcze trochę błędny.
— Gdzie jestem? — spytała — czy ci się nie nie stało, Jerzy? Gdzie Ma?
Jerzy przemawiał do niej, uspokajając ją, ale młoda miss nie czuła się jeszcze dobrze.
— Trzymaj mnie, Jerzy! byłam, zdaje się, trochę waryatką, ale bardzo mi słabo jeszcze i w głowie mi się kręci, boję się znowu zemdleć.
Na dowód, że to jej grozi istotnie, Lawy załkała, czy też zaśmiała się głosem, który przypominał syczenie gazu, wydobywającego się z butelki przy odkorkowywaniu wody sodowej. Na ogół jednak był to ostatecznie zwrot pomyślny, po którym Lawinia przybrała pogodny wyraz osoby, która się odznaczyła, Ma złagodniała również i patrzyła na świat ze spokojem, jaki daje przeświadczenie o własnej łaskawości, a i Jerzy rozpromienił się, jak człowiek, który wyszedł cało z niebezpiecznej próby.
— Kochany Jerzy — rzekła ze smętnym uśmiechem Lawinia — zdaje mi się, że po tem, co zaszło, Ma może powiedzieć Belli przez Pa, że będziemy się wszyscy cieszyli, widząc ją z mężem w naszym domu.
Jerzy nie wątpił o tem i dodał, że pani Wilfer może być pewna jego szacunku, który się obecnie jeszcze powiększył, na co pani Wilfer odrzekła ze swego kąta, że jakkolwiek żadne sofistyczne wykręty nie zmienią faktu, że Bella została żoną żebraka, to przecież ona, jako matka, gotowa jest zamknąć uczucia swe w sobie i wcale ich nie wypowiadać.
— Tego się właśnie spodziewałem — rzekł Jerzy — ze strony osoby, która była zawsze wzorem dla swej rodziny, a nigdy jej hańbą.
Do tego wniosku dodał jeszcze zwierzenie, że uczucia jego dla matki i dla córki są zupełnie jednakie i że każdy mężczyzna w jego położeniu uczułby się zdolny do czegoś, czego jednak bliżej nie mógł określić, tembardziej, że mu Lawinia przerwała.
— Wilferze! — rzekła wtedy ze swego kąta bohaterska matrona — możesz sprowadzić tu swoją córkę, kiedy zechcesz, i powiedzieć jej, że przyjmiemy ją tak, jak jej męża.
— Błagam cię tylko, Pa — dodała Lawy — abyś nie wspominał jej ani słowem o tem, cośmy tu przez nią ucierpieli, Jerzy i ja.
— Powinna jednak wiedzieć — zawołał Jerzy.
— Nie, nie powinna, zagrzebmy to w sercach naszych.
Jerzy Simpson zauważył wtedy, że tak rozumują tylko aniołowie. Ma patrzyła na Cherubina z wyrazem, który zdawał się mówić:
— Czy oceniasz wysokie moralne znaczenie tej rodzinnej sceny? czy czujesz się godny posiadania takiej żony i takiej córki?
Spojrzenie było bardzo nużące dla biednego Pa, tembardziej, że, czując jeszcze w głowie szum weselnego wina, bał się okropnie zdradzić; skorzystał też z pierwszej sposobności, ażeby powiedzieć wszystkim dobranoc i pójść do siebie.
— Jakto? więc będziesz mógł zasnąć, myśląc o losie swej córki?
— Zdaje się, że będę mógł — odparł już za drzwiami.
W parę tygodni później żona żebraka odwiedziła dom rodzinny wraz ze swym mężem za wyraźnem upoważnieniem Ma. Zdobyła szturmem pozycyę, wbiegając z impetem do domu i ściskając wszystkich bez najmniejszej oznaki skruchy, ani żalu. Zanim jeszcze pani Wilfer zdołała powiać rękawiczkami na jej powitanie. Bella objęła ją za szyję.
— Gniewałyście się trochę na mnie, nieprawdaż? ale to już przeszło, a teraz rade jesteście z pewnością. Ale bo widzicie, myślałam, że nie chcecie uwierzyć, że wychodzę za mąż z miłości, tyle zawsze plotłam o bogatem małżeństwie. To też wstydziłam się i przed wami także tego, czem byłam pierwej. Wzięliśmy ślub cichutko w Greenwich, mając za świadka tylko jednego starego weterana. A teraz mieszkamy w ślicznym, małym domku, urządzonym jak cacko.
Ucałowała raz jeszcze wszystkich i kazała Johnowi uczynić to samo.
— Wiecie, co wam powiem o tym panu — mówiła, przytulając różową swą twarzyczkę do jego ramienia. — Oto, prawie, już prawie kocham go naprawdę.
— A wiecie, co wam powiem o tej pani — chciał Rokesmith powiedzieć, ale nie dała mu skończyć, kładąc rączkę na jego usta.
— Nie masz prawa nic o mnie mówić, dopóki ja cię sama nie przekonam, zobaczysz.
Nawet pani Wilfer roztajała w tej atmosferze serdecznego wdzięku i dała do zrozumienia, że gdyby Rumty na to zasługiwał, to i ona potrafiłaby zejść z piedestału. Nowożeńcy pożegnali wcześnie rodziców i odeszli piechotą do przystani, rozmawiając wesoło po drodze. Z czasem jednak John spoważniał, a Bella dostrzegła jakby chmurę na jego czole.
— Co ci jest, mój drogi?
— Nic ważnego.
— Jakto? nie chcesz mi powiedzieć?
— Widzisz, mój skarbie, przychodzi mi czasem na myśl, że może, może byłoby ci lepiej, gdybyśmy byli bogatsi.
— Czy sądzisz, żeśmy ubodzy?
— Tak mi się zdaje!
— Ależ, Johnie!
— Zechciej mnie zrozumieć najdroższa. Dla siebie osobiście nie pragnę niczego, bo skoro ciebie posiadam, uważać się mogę za najbogatszego w świecie człowieka. Ale przechodziliśmy tylko co koło pięknych magazynów, ty sama podziwiałaś piękne i gustowne materye, których ci dać nie mogę.
— Nie chcę wcale jedwabnych sukien.
— Żal mi też patrzeć na twe małe stopki, które brudzi kurz uliczny i gdybym mógł dać ci powóz!
Bella spojrzała na wymienione małe stopki i rzekła od niechcenia:
— Skoro ci się tak podobają moje nóżki, to żałuję bardzo, że mam dziś trzewiki trochę za duże, ale upewniam cię, że nie pragnę wcale jeździć powozem.
— I nie chcesz go mieć?
— Mój drogi! wszystkie życzenia, które ty wypowiadasz, spełniają się dla mnie, jak w bajce. Dość mi zamknąć oczy, aby wyobrazić sobie, że mam wszystko, o czem wspominałeś i to mi zupełnie wystarcza.
Doszli tak gwarząc do swego małego domku w Greenwich, który wydał im się jeszcze weselszy. Bella pędziła w nim ciche, regularne życie; co rano odprowadzała Johna na dworzec, skąd odjeżdżał on do Londynu, gdzie pracował w jakimś domu handlowym produktów chińskich. Bella wyobrażała sobie ten interes jako zbiorowisko ryżu, herbaty i pudełek lakowych, dziwnie pomalowanych i jedwabi dziwnie pachnących, jako też figurek porcelanowych z podkrążonemi oczami, warkoczami, spadającymi na plecy i trzewikami na potrójnych podeszwach.
Powróciwszy do domu, młoda gosposia przebrała się i kładła fartuszek, poczem, ująwszy swe bujne pukle obu rękami, jak to czynią aktorki w scenach obłąkania, odrzucała je z impetem na plecy i zabierała się na dobre do roboty, mierząc, ważąc, tłukąc i t. p., co dawało w rezultacie różne pudyngi i plumpudyngi.
Że jednak panna Wilier nie zajmowała się nigdy podobnemi rzeczami, pani Johnowa Rokesmith napotykała niekiedy niezwalczone trudności, i zmuszona była wtedy uciekać się do pewnego, uczonego dzieła, zatytułowanego: „Wyborna gospodyni angielska“. Nad książką tą medytowała Bella długie chwile z głową, opartą na rękach i z miną osoby, studyującej czarną magię, bo też „wyborna gospodyni” która uważała się także, jak się zdaje, za wyborną Angielkę, wyrażała się tak zawiłą angielszczyzną, że ta mogłaby uchodzić równie dobrze za język Kamczadałów.
— Co pleciesz, głupia — wołała wtedy Bella, jako do żywej osoby. — Upiłaś się chyba. — Mimo to pogrążała się znów w badaniu zawiłych kombinacyj „wybornej gospodyni“, która w dodatku miała styl dziwnie suchy i rozkazujący, jak generał, komenderujący żołnierzami.
„Weź, mówiła, łyżkę mąki, trzy masła, szczyptę pieprzu lub cynamonu“, a, co gorsza, żądała czasem rzeczy niemożliwych lub zgoła nieistniejących.
— Skądże ja to wezmę, idyotko! — zżymała się wtedy Bella, stukając piąstką w książkę.
Drugiem ważnem zajęciem pani Rokesmith było odczytywanie od deski do deski gazety, a to w celu rozmawiania z Johnem o wszystkich kwestyach bieżących; studyowałaby zresztą w tym celu nawet algebrę, gdyby uznała to za konieczne dla porozumienia się z Johnem. Umiała też bajecznie spożytkować nabyte wiadomości, rozprawiając wieczorem nawet o kursach giełdowych, tonem bardzo kompetentnym, poczem ściskała drogiego Johna, wybuchając śmiechem.
— To widzisz, dlatego, że cię kocham.
John za to, jak na handlowca, interesował się bardzo mało fluktuacyą giełdy, tak dalece pochłaniała go ukochana żoneczka, którą nazywał promieniem słonecznym, rozjaśniającym jego dom.
— Czy naprawdę jestem nim? — spytała go raz Bella
— Tak, i czemś lepszem jeszcze,
— Czy wiesz, Johnie — rzekła wtedy, biorąc go za guzik od tużurka — tylko proszę cię, nie śmiej się.
Żadna moc w świecie nie zmusiłaby Johna do śmiechu, skoro ona mu zakazała.
— Otóż wiesz Johnie, zdaje mi się chwilami, że staję się poważna.
— Może się nudzisz?
— O nie! czas upływa tak szybko.
— Więc dlaczego?
Bella zaśmiała się, ale zarazem podniosła na niego oczy załzawione.
— Ot widzisz i teraz, śmieję się, a jednak jest mi jakoś dziwnie.
— Żałujesz może czegoś.
— Niczego w świecie — odparła z bezmiernem zaufaniem — czasem tylko może żal mi, że nie widzę pani Boffen.
— Ja także, mnie także boli to zerwanie, ale może to się jeszcze naprawi.
Bella, która w każdej innej chwili podjęłaby tę kwestyę z zajęciem, nie odrzekła nic, trzymając wciąż Johna za guzik od tużurka. W tej chwili właśnie wszedł Rumty, aby spędzić wieczór w swoim kąciku na swoim fotelu.
Rokesmith patrzył zawsze z lubością na stosunek ojca z córką, w który Bella wkładała tyle wdzięku i fantazyi, ale dziś przewyższała jeszcze samą siebie w kaprysach i pieszczotach.
— Grzeczny z ciebie chłopczyk, żeś przyszedł tu ze szkoły — mówiła do swego Pa — siadajże tu i odpoczniesz sobie.
— Tak, prawdę mówisz, szkoła zmęczyła mnie trochę — odparł Rumty — ale cóż robić, droga wiedzy jest ciernista, a czemże jest życie, jeśli nie długą lekcyą.
— Cóż zrobisz, skoro już nauczysz się jej na pamięć?
— Umrę prawdopodobnie.
— A fe! szkaradny chłopiec; nie wolno tak odpowiadać, nie wolno się smucić.
— Ja się nie smucę, przeciwnie, jestem bardzo wesół.
Pogodny wyraz jego twarzy potwierdził to wyznanie.
— Za to ja jestem czegoś smutna, ale to przejdzie, Musimy dać kolacyę temu uczniakowi, nieprawdaż Johnie? Ale wpierw musimy umyć, uczesać chłopca, żeby wyglądał jak należy.
Tu wzięła ojca za klapę od surduta i zawiodła go do gotowalni; John musiał trzymać świecę, podczas, gdy Bella zabrała się po swojemu do ojca. Umyła mu twarz pachnącem mydłem, otarła ręcznikiem, uczesała i rozdzieliła grzebieniem włosy, nawijała na palec i układała w pukle, odstępując, to wracając, by ocenić swoje dzieło. John, który widział ją nieraz w takiej roli, zauważył przecież dziś coś niecodziennego w jej zachowaniu, jakiś odcień seryo, jakieś głębsze odczucie, zamaskowane pustotą. Następnie, skoro Bella posadziła swego Pa w fotelu, nałożywszy mu fajkę i postawiwszy przed nim stoliczek z kolacyą, usiadła sama na niskim taborecie i tak siedziała cichutko aż do odejścia ojca.
— Odprowadzisz Pa do statku, Johnie?
— A ty nie pójdziesz z nami?
— Nie, ja będę pisała list do Lizy.
Napisała go i doczekała się powrotu Johna, którego wzięła znów za guzik od tużurka.
— Słuchaj Johnie — rzekła — ja myślę, że ty myślisz, że ja myślę...
— Co ty myślisz, moja droga?
— Ja wiem, ale to się nie da inaczej powiedzieć. Otóż ja myślę, że ty myślisz, że ja myślę, że jesteśmy dość bogaci, bo nam niczego nie brak.
— To prawda.
— Ale czy wierzysz, że gdyby dochody nasze zmniejszyły się z jakiejbądź przyczyny, byłabym mimo to równie szczęśliwa, jak teraz?
— Tak, mój skarbie! A więc to z tego powodu stałaś się sensatką?
— Nie, to nie dlatego — odparła Bella, trzymając go wciąż za guzik od tużurka. Główkę miała wciąż spuszczoną, ale John pochylił się ku niej, chcąc jej zajrzeć w oczy. Wtedy Bella zakryła mu oczy rączką.
— Pamiętasz — rzekła — cośmy mówili z Pa o okrętach w Greenwich, które przywieźć nam mogą gości nieznanych?
— Pamiętam wybornie!
— A więc przygotuj się, że... jedzie do nas... zdaje się... gość... mały... malutki gość... jest już w drodze, Johnie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.