Wspólny przyjaciel/Część czwarta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Ratunku!

Fabryka, w której pracowała Liza, zawiesiła roboty, ponieważ był to wieczór sobotni, a grupy robotników rozproszyły się po ścieżkach. Po za ścieżką przebłyskiwała srebrzysta tafla Tamizy, a dalej pola zbóż zielonych jeszcze, ale tak bujnych, że ludzie, którzy zapuszczali się w biegnące pomiędzy żytem ścieżki, zdawali się płynąć po szmaragdowej fali. Po za zbożem widać jeszcze było klomby drzew i płoty, a wreszcie niebo, stykające się na widnokręgu z ziemią, jak gdyby nie istniał przestwór nieskończony, dzielący człowieka od niebios. Ów sobotni wieczór zaznaczał się niezwykłą ruchliwością psów, które troszczą się zwykle dużo więcej o sprawy ludzkie, niż o interesy własnej swej rasy. To też i dziś biegały niespokojnie pomiędzy różnymi domami a karczmą, gromadząc się zwłaszcza tłumnie przed tą ostatnią. To szczególne upodobanie do przybytku, w którym się właściwie nic nie je, a tylko pije, zdradza jakiś utajony pociąg psiego plemienia do śledzenia namiętności ludzkich, bo przecież nikt nie słyszał o tem, aby pies pił piwo i wódkę, lub też palił fajkę, co się przeważnie praktykuje w karczmie, a mimo to, psy lubią stale przed nią stróżować. Dziś ze środka szynkowni rozlegał się dźwięk skrzypiec tak rozstrojonych, że pewien chudy pies, obdarzony widocznie muzykalniejszem od innych uchem, wybiegał co chwila z gromady i, usiadłszy za węgłem, wył przeraźliwie, protestując przeciw obmierzłej muzyce, powracał jednak wciąż na posterunek przed karczmą, jakby sam był nałogowym pijakiem. Prócz karczmy, oczekiwały jeszcze na świętujących robotników inne rozrywki, jak panorama, służąca niegdyś do spopularyzowania bitwy pod Waterloo, a później każdej najważniejszej bitwy, co się uskuteczniało za pomocą drobnej zmiany, polegającej na przyprawieniu innego nosa księciu Wellingtonowi. Prócz tego, inny afisz, olbrzymi i ohydny, ukazywał światu kobietę potwornej tuszy w towarzystwie tresowanej świnki. Było to szpetne i odrażające, ale to są właśnie rozrywki, jakich się dostarcza na naszej ziemi angielskiej widzom ze sfer robotniczych, wyrobnikom, drwalom i woziwodom. To przecie w porządku. Jeżeli ludzie ci chcą przeplatać swoje reumatyzmy jakąś zabawą, to można im pozwolić na febrę lub inny rodzaj reumatyzmu, byle nie zostawić im samym inicyatywy w doborze rozrywek. W pewnej jednak odległości od tych zabaw ludowych panował przedziwny spokój, którego nie mąciły dalekie odgłosy, płynące od osady fabrycznej, a przeciwnie dodawały mu uroku, jak kontrast odległy. Takiego przynajmniej wrażenia doznawał Eugeniusz, spacerując nad rzeką, tam i napowrót.
— Co za spokój! — powtarzał, zatrzymując się obok łozinki, po za którą bieliło się parę nenufarów. Tuż obok pasło się kilka owiec, i słychać było wyraźny szelest szczypanej przez nie trawy.
— Odmawiają wam rozumu — myślał, patrząc na pasące się zwierzęta, — a przecie macie go dość, aby cieszyć się życiem, a w takim razie stoicie dużo wyżej odemnie.
W tej chwili usłyszał jakiś szelest. Za sobą miał łączkę świeżo skoszoną, na której leżał kamień młyński, świeżo utoczony. Gdyby był przynajmniej doszedł do tego kamienia, gdyby zobaczył! Leżał tam, przyczajony twarzą do ziemi, człowiek w ubraniu majtka, leżał i czekał. Ale Eugeniusz nie zbliżał się do kamienia, mimo, że słyszał szelest. Przypisał go skrzydłom zrywającego się ptaka. Zresztą patrzył wciąż w jednym kierunku, w stronę, z której nadejść miała Liza.
— Przyjdzie niezawodnie — powtarzał sobie — ona nigdy nie chybia, skoro co przyrzekła,
Przyszła istotnie, a on wziął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, a potem podniósł ją do ust.
— Spóźniłaś się, Lizo!
— Nie chciałam budzić podejrzenia, musiałam więc iść przez wieś i rozmawiać po drodze.
— Ludzie zatem tutaj mają tak złe języki.
Liza wysunęła mu rękę z pod ramienia, a on próbował ją objąć, wtedy dziewczyna spojrzała na niego błagalnie,
— Och Lizo:! nie rób, proszę, tak nieszczęśliwej miny i nie gniewaj się na mnie.
— Ja się nie gniewam, tylko proszę na wszystko, niech pan jutro odjedzie.
— A to już wolę, żebyś się gniewała, skoro stawiać mi chcesz tak nierozsądne żądania. Ja przecie nie mogę stąd odjechać!
— Dlaczego?
— Bo ty mnie zatrzymujesz — odparł wesoło, obejmując ją znów.
— Proszę, niech mię pan nie dotyka, możemy i tak iść obok siebie,
— Dla ciebie Lizo, gotów jestem na wszystko, patrz, oto stoję jak Napoleon na wyspie św. Heleny — rzekł, krzyżując ręce na piersiach.
— Wczoraj mówił mi pan, że pan tu przyjechał dla rybołówstwa. Czy to prawda?
— Wcale nie, przypłynąłem tylko dla ciebie.

— A czy pan wie, dlaczego uciekłam z Londynu?
— Uciekłaś odemnie, niezbyt to dla mnie pochlebne, ale prawdziwe. Czy tak?
— Tak, panie!
— Jak mogłaś być tak okrutna!
— Och! panie — odparła, zalewając się łza mi — czy to ja jestem okrutną?
— Lizo! Na pamięć wszystkiego, co jest dobre na ziemi, a czego we mnie niema, Bóg jeden wie, że niema, nie bądź tak strasznie nieszczęśliwa! ja nie chcę...
— Jak może być inaczej, skoro wiem, jak wielki przedział jest między nami, skoro wiem, że pan tu po to jedynie przyjeżdża, aby mnie do hańby doprowadzić.
Zakryła twarz rękoma, a on patrzył na nią z wielką tkliwością, mimo, że nie czuł się na siłach coś dla niej poświęcić.
— Nie myślałem — rzekł po chwili — by istniała na świecie kobieta, której słowa wzruszałyby mnie do tego stopnia. Bądź dla mnie pobłażliwa, Lizo! ty przecież nie wiesz, co ja czuję i ty nie wiesz, że wciąż myślę o tobie, że widok twój doprowadza mnie prawie do obłędu, że ta obojętność na wszystko, która mnie dotąd ratowała w trudniejszych wypadkach życia, znika gdzieś tam, gdzie chodzi o ciebie. Zabiłaś ją we mnie Lizo, żałuję też czasem, że i mnie wraz z nią nie unicestwiłaś.
Usłyszawszy te słowa namiętne, których nie oczekiwała, podniosła głowę z uczuciem mimowolnej dumy i radości. Więc aż tak bardzo zapadła mu w duszę, że mąci jego spokój.
— Nie mam żalu do pana za nieszczęście moje, pan czuje inaczej, niż ja; przyszedł pan, nie zastanawiając się, co z tego wyniknie, ale teraz pomyśl, o, pomyśl pan.
— O czem? — spytał trochę szorstko Eugeniusz.
— O mnie! panie Wrayburne.
— Ale ja właśnie nic innego nie robię, powinnaś raczej życzyć mi, bym przestał o tobie myśleć.
— Ja to inaczej rozumiałam, panie Wrayburne, Myślałam o położeniu mojem. Jestem zupełnie sama, nikogo nie mam, ktoby mnie obronił. Zostaw mi pan moją dobrą sławę, bo, będąc tylko biedną robotnicą, stoję za daleko od pana i rodziny pańskiej, aby nas coś mogło zbliżyć. Ale może byłoby wspaniałomyślniej z pańskiej strony, gdybyś pan zechciał traktować mnie tak, jak gdyby przedział ten między nami nie pochodził z niskiego mego stanu.
— Czy uchybiłem ci w czem? — zapytał niepewnie Eugeniusz.
— Nie, nie, niech pan zrozumie, że mówię dopiero o przyszłości. Przyszłam tu, ponieważ inaczej pan chodzi za mną, w miejscach, gdzie jest tyle ludzi, a to zwraca uwagę.
— To znów niezbyt dla mnie pochlebne — rzekł smutnie.
— Zaklinam pana, panie Wrayburne, niech pan odjedzie i niech pan nie wraca nigdy, bo inaczej zmusiłby mnie pan...
— Do czego? — spytał Eugeniusz.
— Do odejścia. Musiałabym wyjechać stąd, tak samo, jak uciekłam z Londynu, jak odejdę z każdego miejsca, gdzieby mnie pan chciał szukać.
— Więc to na seryo? Lizo — spytał po krótkim namyśle Eugeniusz. — Więc naprawdę (wybacz mi, że się tak wyrażę) nie chcesz mieć kochanka i uciekać chcesz od niego. Czy to już stanowczo?
— Bardzo stanowczo! — odparła bez wahania, mimo, że głos jej zadrżał — Niedawno tu, w tem miejscu, umierała stara kobieta, o której pan może słyszałeś. Była stara, słaba, sama, a przecież dotrzymała słowa i spełniła to, co sobie przyrzekła. Ja także umrę raczej ze znużenia, niżbym miała zmienić postanowienie.
Umilkła, a Eugeniusz spojrzał jej prosto w oczy; a wówczas biedna Liza, która przecież kochała go bez pamięci, spuściła wzrok pod tem spojrzeniem, w którem przebijał gniew i żal, zmieszany jednak z podziwem. Napróżno siliła się na spokój — odwaga jej stopniała i, nie panując już nad sobą, dziewczyna padła na piersi Eugeniusza, który dopiero wtedy poznał ogrom władzy, jaki miał nad nią.
— Powiedz mi Lizo — rzekł — czy, gdyby nie było między nami tego przedziału, o którym wspomniałaś, postąpiłabyś ze mną tak samo, i chciałabyś odejść?
— Nie wiem, skądże mogę wiedzieć, cobym zrobiła, gdyby pan nie był tym, kim jesteś.
— A więc, gdybym nie był tym, za jakiego mnie masz, czy tak samo czułabyś do mnie nienawiść?
— Panie! — zawołała z wyrzutem Liza — pan przecież wie.
— A więc, czy byłbym ci wówczas tak samo, jak dziś, obojętny?
W głosie jej, twarzy, w całej postawie było nieme błaganie, by nie zmuszał jej do wypowiedzenia tego, co czuła, ale on był nieubłagany i chciał słyszeć wszystko z jej ust.
— Jeśli to prawda, że nie jestem ci obojętny, powiedz, cobyś zrobiła, gdybyś uważała mnie za równego sobie.
— Pan mnie równy? Ależ w takim razie nie byłbyś pan sobą. Cóż stałoby się wtedy z mojemi wspomnieniami? Gdzie byłby ten wieczór, gdy pan spojrzał na mnie po raz pierwszy, i ta dobroć, jaką mi pan okazał po śmierci ojca, i te wieczory w mieszkaniu Jenny, i moja nauka, za którą byłam panu tak wdzięczna, bo myślałam z początku, że pan jest bardzo dobry, skoro się pan tak o mnie troszczy.
— A więc miałaś mnie z początku za dobrego, a potem za złego człowieka?
— Ja tego nie powiedziałam, a tylko z początku czułam się dumna z tego wyróżnienia, jakie mi pan okazywał, pan, tak różny od wszystkich ludzi, którzy mnie otaczali, ale potem zrozumiałam, że lepiejby dla mnie było nie spotkać pana wcale.
Dlaczego?
— Bo — odparła, spuszczając głowę — wiedziałam, że będzie to dla mnie cierpienie bez koń ca i bez nadziei.
— A czy nie przyszło ci kiedy na myśl, żei ja cierpię?
— Nie zdawało mi się to możliwe, ale jeśli to prawda, jeśli pan ma dla mnie w sercu to, o czem pan mówiłeś, to i tak nie zostaje nam na tym Świecie nic, prócz rozłąki, A teraz, niech pana Bóg błogosławi i ma w swej opiece.
Słowa te, w których odbijała się tak wiernie czysta jej miłość, wywarły głębokie wrażenie na Eugeniuszu. Cierpienie i rezygnacya uświęciły ją w jego oczach. Pocałował ją w czoło, tak, jakby całował umarłą.
— Chcesz odejść, ale pozwól się przynajmniej odprowadzić. Późno już, mogłoby ci się co stać.
— Nie, nie, przywykłam chodzić sama, niech pan nie idzie ze mną.
— Na ten raz ulegam ci. Masz moje słowo na dziś; dalej nic nie przyrzekam.
— Jedna panu tylko zostaje droga, niech pan odjedzie jutro.
Rozstali się i Liza odeszła sama. Eugeniusz przesunął ręką po oczach.
— Jakżeby się zdziwił Mortimer, widząc mnie w tym stanie — myślał o łzach, które mu zwilżyły rękę.
— Śmieszny jestem — pomyślał po chwili, i czuł rodzaj urazy do tej, która była przyczyną łez.
— A przecież ona mnie kocha, a u niej miłość musi być czemś poważnem. Nie może być silna na wszystkich innych punktach, a słaba na tym. Musi też być posłuszną naturze swojej, jak ja mojej, i w tem tkwi fatalność dla nas obojga. — Szedł zamyślony, prowadząc swoją analizę.
— A gdybym się z nią ożenił? — Zatrzymał się przy tej myśli. — Zadziwiłbym czcigodnego mego rodzica, aż do ostatnich granic jego czcigodnego światopoglądu. Już wiem, coby mi na to powiedział: Bałeś się żenić z majątkiem i imieniem, z obawy, iż jedno i drugie znudziłoby cię wkrótce haniebnie, a czy masz jaką rękojmię, że nie doświadczysz tej samej piekielnej nudy, żeniąc się z osobą, która nie ma majątku, ani imienia? Rad nie rad przyznaćbym musiał czcigodnemu rodzicowi, że rozumuje konsekwentnie. Ale niech mi kto dowiedzie, że uczucie moje dla Lizy nie jest poważne, że nie narzuciło mi się niejako wbrew mojej woli, że mam już dość tego rozdźwięku, który się zakradł pomiędzy mną a jakimś obcym mi Wrayburnem, który odgrywał brzydką rolę w tej całej historyi. — „Eugeniuszu! Eugeniuszu! To wszystko nie podoba mi się“, — powiedziałby Mortimer i miałby zupełną słuszność. — Próbował myśleć o czem innem, ale powracał wciąż do przerwanego tematu.
— Jakież porównanie może być pomiędzy kobietą, którą mi ojciec wybrał, na zimno, a tą, którą ja sam sobie wybrałem, która pociąga mnie ku sobie z każdym dniem mocniej, a przytem te jej oczy! — ach głupcze, po co to całe rozumowanie. Odejść od niej? — nigdy, raczej powrócić do niej.
Spojrzał na niebo, gdzie zeszedł już był księżyc i gwiazdy przebłyskiwać zaczynały na tle pogodnem, po którem przemykały niekiedy różowe, to złote światełka. Zapatrzył się na tę piękną noc, gdy ktoś przeszedł tuż obok niego, potrącając go. Odwrócił się i zobaczył człowieka w ubraniu marynarza, który niósł wiosło na ramieniu. Człowiek ów przeszedł, nie patrząc na niego i nie myślał wcale przeprosić go za potrącenie.
— Uważaj na siebie przyjacielu, jeżeliś nie ślepy.
Człowiek nie odrzekł nic i poszedł swoją drogą, Eugeniusz skierował się w przeciwnym kierunku i doszedł do mostu.
Oberża, w której się zatrzymał, znajdowała się na tym brzegu, ale on potrzebował samotności, przeszedł więc most i błąkał się po przeciwnym brzegu, podziwiając miliardy gwiazd, które zapalały się jedna po drugiej i odbijały w wodzie. W głowie jego roiły się tłumne myśli, staczając się zawsze po jednej pochyłości, by dojść do mętnego wniosku.
— Ani małżeństwo, ani rozstanie — powtarzał sobie.
Stał nad wodą, wpatrzony w krajobraz nocny, gdy nagle obraz ten skręcił się niejako. Jakieś promienie wytrysły z obłoków, księżyc i gwiazdy odczepiły się z firmamentu i leciały w dół.
— Czy to piorun?
Oszołomiony razami, które spadały mu na głowę, zdołał się jeszcze odwrócić i próbował mocować się z człowiekiem w czerwonym krawacie. Ale mimo, że silny i wyćwiczony we wszystkich sportach, był w tej chwili tak ogłuszony, że mógł tylko uczepić się napastnika z głową, odrzuconą w tył, nad którą widział wirujące niebo. Wreszcie upadł na piasek, pociągając za sobą mordercę. Potem jeszcze krótki plusk wody i koniec ostateczny.
Liza tymczasem, która przeszła przez most, szła, nie spiesząc się, do domu, chcąc wpierw zatrzeć na twarzy ślady łez i uspokoić się nieco. Udało się jej to zwolna, bo choć smutna, nie miała sobie nic do wyrzucenia; poddała się też czarowi tej cudnej nocy, która wywierała na nią wpływ kojący. Nagle doszedł uszu jej hałas jakiś, jakby odgłos wymierzanych razów. Zadrżała i zaczęła nasłuchiwać.
Wszystko ucichło, a ona słuchała jeszcze. Wtem usłyszała jęk, a potem plusk ciała, rzuconego w wodę. Nie tracąc ani chwili na wołanie o ratunek, czegoby zresztą nikt nie usłyszał, Liza biegła w kierunku, skąd doszedł ją ten okrutny jęk. Biegła dość długo, aż wreszcie ujrzała nad brzegiem miejsce, gdzie na zdeptanej trawie leżały rozrzucone drzazgi z połamanego drąga. Przyklękła i uczuła krew pod palcami. A więc to tu! — spojrzała na rzekę i zobaczyła przy świetle księżyca zakrwawione ciało, które prąd unosił.
— Boże miłosierny! ktokolwiek ginie tam na rzece, czyjabądź jest ta twarz tak strasznie zakrwawiona, pozwól mi uratować go Panie, zwrócić tym, którzy go kochają. Dzięki ci Boże za przeszłość, dzięki za to, że posłuży mi ona choć raz do spełnienia dobrego uczynku.
W tych słowach mniej więcej modliła się w duchu Liza, z największem natężeniem biegnąc co tchu ku rzece. Panowała nad sobą i działała pewnie i stanowczo, bo i czegożby dokazała bez zimnej krwi. Dobiegła do miejsca, gdzie dostrzegła już zdaleka czółno, uwiązane pod wierzbą.
Wskoczyła do niego pewnemi stopami i odwiązała je pewną ręką. Chwyciła potem wiosło, wiszące pod murem i zabrała z sobą sznur, poczem zakołysała się giętkiem ciałem i, odepchnąwszy czółno na pełną wodę, popłynęła przy świetle księżyca tak, jak nie żeglowała przed nią żadna kobieta w Anglii.
Płynęła czas jakiś, szukając oczyma krwawej twarzy, która zniknęła z powierzchni wody.
Liza wiedziała, co to znaczy, wiedziała, że za mordowany poszedł na dno, ale ukaże się po niejakim czasie, trzeba się więc mieć na baczności, aby go nie wyminąć! Zatrzymała czółno, opierając się na wiosłach i czekała, Mniej doświadczone oko nie dostrzegłoby nigdy tego, co ona widziała w dość znacznej odległości od łodzi. Utopiony wypływał z dna rzeki i ukazać się miał niebawem na powierzchni. Podnosząc się, zrobił instynktowy ruch, obracając się twarzą do nieba. Ujrzała więc znów to straszliwie skrwawione oblicze i czekała nieruchomo, bo prąd unosił to okaleczone ciało w kierunku jej łodzi. Liza odrzuciła wiosła i przyklękła, pochylona nieco naprzód, ranny przepływał właśnie koło niej, wyciągnęła rękę, ale wymknął się jej pierwszy raz. Za drugim razem dopiero chwyciła go za włosy.
Jeżeli nie umarł, to w każdym razie bezwładny był i nieczuły. Liza wiedziała, że potrafi wydźwignąć go na łódź, postanowiła więc przywiązać go do czółna sznurem. Ale wtedy, pochyliwszy się dla zadzierzgnięcia węzła, poznała dopiero kim jest ten człowiek. Okropny krzyk rozległ się na rzece, ale mimo to Liza nie straciła władania nad sobą, owszem czuła się w tej chwili obdarzona nadludzką siłą. Zawiązała w jednej chwili mocny węzeł i wiosłować zaczęła z rozpaczą, ale bez szaleństwa, wiedząc, że jeśli pozwoli sobie na najmniejszą słabość, wszystko przepadnie.
Przybiła naprędce do brzegu i weszła do wody, a rozplątawszy węzeł, wzięła na ręce omdlałego i złożyła go z wysiłkiem na dnie łodzi. Miał okropne rany. Liza obdzierała pasy ze swej odzieży i bandażowała je na prędce, wiedząc, że ranny umrzeć może z samego upływu krwi, od której woda zaczerwieniła się dokoła łodzi. Raz tylko przywarła ustami do biednego poranionego czoła. Modliła się przytem żarliwie: Boże wielki, daj mi go uratować dla innej, którą on kiedyś pokocha, ale która nie zdoła go pokochać mocniej odemnie.
Dokonawszy opatrunku, Liza wiosłowała znów, chcąc dopłynąć do najbliższej oberży, której okna były oświecone i wzięła znów na ręce rannego, niosąc go do izby, gdzie uklękła przy nim, podtrzymując mu głowę, podczas, gdy ktoś pobiegł po lekarza. Czekała przejęta tylko jedną myślą, co zrobi lekarz. Widziała nieraz ludzi utopionych, których doktór brał za rękę i rękę tę opuszczał ciężko, jeżeli w topielcu nie tliło już życie. Jak zachowa się teraz wobec ręki Eugeniusza? Wezwany lekarz zapytał przedewszystkiem, skąd się wziął tu ranny.
— Ja go tu przyniosłam — odparła Liza.
— Ależ to niemożliwe.
— A jednak to zrobiłam.
Doktór spojrzał na nią ze współczuciem, a potem zaczął badać rany na głowie i pogruchotane kości ramion i rąk, wreszcie wziął rannego za puls.
— Wielki Boże! co teraz będzie?
Doktór wahał się, ale wreszcie złożył rękę na pościeli ostrożnie, a potem wziął świecę, opatrzył raz jeszcze rany na głowie, podnosił powieki i badał stan źrenic. Przybył tymczasem drugi jego kolega i zamienili ze sobą kilka słów szeptem. Nowo przybyły ujął znów rękę Eugeniusza i zatrzymał ją jakiś czas w swych dłoniach.
— Zatrzymajcie tę dziewczynę, — rzekł pierwszy doktór do ludzi z oberży. — Omdlała, ale to lepiej dla niej. Okazała dużo energii, ale zachodzi obawa, że uratowała umarłego, a serce jej należy do trupa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.