Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Ładne dziecko i kapryśna pupilka.

Sekretarz złoconego śmieciarza zabrał się energicznie do pracy i prowadził dzielną ręką interesy pana Boffen. Kontrolował rachunki, czuwał nad robotami w nowym domu, prowadził korespondencyę i nic nie uszło jego bacznego oka. Jeden wszelako szczegół obudzićby mógł podejrzliwość człowieka mniej łatwowiernego od pana Boffen: oto Rokesmith przystąpił do swych obowiązków i pełnił je w taki sposób, jakgdyby znał wybornie treść testamentu starego Harmona. Ilekroć Boffen zasięgnąć chciał w czem jego rady, on wiedział wszystko z góry, rozumiał o co chodzi, uprzedzał możliwe zarzuty i wykazywał dowodnie, że na tem polu niema dla niego nic tajnego... Było w osobie Rokesmitha, jak i w twarzy jego, coś mglistego i niedopowiedzianego. Zachowanie się jego było na pozór zupełnie swobodne — a przecież cechowało go coś, co wyróżniało go od innych. Była to jakby chmura bolesnego i nieodwołalnego wspomnienia, które zawisło nad jego życiem. Prócz tego, mimo wspomnianej już powyżej gorliwości w prowadzeniu interesów pana Boffena, Rokesmith unikał starannie wszelkiej sposobności zetknięcia się z adwokatem swego chlebodawcy, Mortimerem Lightwood. Był pod tym względem tak upartym, że zwróciło to nawet uwagę złoconego śmieciarza.
— Czy pan masz za co żal do adwokata Lightwood? — zapytał go raz pan Boffen.
— Bynajmniej, nie znam go prawie,
— Może prowadzi on przeciw panu jaki niemiły proces sądowy?
— Wcale nie.
— Więc pan może w ogóle nie lubisz adwokatów?
— Nie mam przeciw nim żadnych uprzedzeń, a tylko postawiłem sobie zasadę, nie stawać nigdy pomiędzy panem a jego doradcą prawnym.
Wymijająca ta odpowiedź zadowoliła na razie pana BoFfen, który też nie nalegał dłużej. Co prawda, od czasu, gdy Rokesmith zajął się jego interesami, wiele drobniejszych spraw załatwiało się bez pomocy adwokata i to daleko pośpieszniej i składniej. Jedna tylko okoliczność wiązała jeszcze pana Boffen z Mortimerem Lightwood, a była nią chęć odszukania mordercy Johna Harmon. Od czasu nagłej śmierci poławiacza trupów, oskarżyciel jego, Riderhood, zamilkł jak grób i nie chciał zgoła mieszać się do tej sprawy. Wobec tego Mortimer przypomniał sobie Juliusza Handford, który zjawił się tak niespodziewanie w trupiarni. Robił więc starania w celu odszukania go, ogłaszał wezwania do niego w dziennikach, obiecywał nagrodę temu, któryby odnalazł jego adres i miejsce zamieszkania. Ogłoszenia tej treści ukazywały się w gazetach na miejscu naczelnem, przeszło sześć tygodni. Rokesmith odczytywał je zwykle swemu chlebodawcy, poczem obaj wygłaszali twierdzenie, że się to prawdopodobnie na nic nie przyda. Inna sprawa zaprzątała zato żywo oboje państwa Boffen i ich sekretarza. Chodziło o dziecko, o dziecko to, które miało być wychowane pod przybranym imieniem Johna Harmon, dla uwiecznienia jego pamięci.
Pastor Milwey i jego żona szukali wytrwale idealnego chłopca sieroty, któryby połączył w sobie wszystkie żądane zalety i natrafiali wciąż w poszukiwaniach swoich na niezwalczone trudności. Każde dziecko było prawie zawsze dziewczynką, albo też było za małe lub za duże, za brudne, lub za niesforne, znałogowane do życia na ulicy, lub skłonne do włóczęgi. Prócz tego, skoro które zaczynało się zbliżać do wymarzonego ideału, wynurzali się, jak z pod ziemi, krewni, którzy wpierw wcale się nie troszczyli o daną sierotę, a obecnie występowali jako opiekunowie, nakładając możliwie wysokie ceny na głowę dziecka. Żadne przeskoki na giełdzie nie dałyby się porównać z fluktuacyą tych cen, jakich żądano za dzieci. Zrana malec mógł się bawić w rynsztoku, zdany na Bożą opiekę, do południa po otrzymaniu oferty wartość jego wzrastała do kilku tysięcy funtów, a pod wieczór cena jego stawała się prawie niedostępną.
Powstał dosłownie rodzaj targu na sieroty, a w dodatku zaczęto sobie pozwalać na grube mistyfikacye. Ojcowie i matki podawały się za umarłych, przyprowadzając własne dzieci, jako sieroty. Nakładano na poszukujących haracz w formie piwa, które trzeba było fundować w sąsiednim szynku, zanim pokazano żądanego sierotę, którego autentyczność była i tak wątpliwa. Handlarze sierot zgłaszali się tuzinami, coraz to nowi, ale autentyczny sierota stawał się stosunkowo prawdziwą osobliwością.
Prosta rzecz, że mimo tych wszystkich zabiegów, pastor Milwey stał mocno przy zasadzie, że dzieci nie są towarem i nie obiecywał nikomu żadnej zapłaty; przeciwna natomiast strona nie chciała także ustąpić, co utrudniało mocno porozumienie.
Wreszcie wielebny Frank Milwey mógł donieść państwu Boffen, że znalazł w Brentford śliczne dziecko, naprawdę osierocone. Rodzice malca umarli, a on chował się u własnej prababki, kobiety uczciwej, ale bardzo wiekowej, która nie miała go prawie czem wyżywić. Oferta zdawała się najlepszą ze wszystkich, wobec czego pani Boffen pojechała umyślnie do Brentford, w towarzystwie swego sekretarza.
Rokesmith powoził sam, stangret zaś z głową, jak młotek, zajął miejsce z tyłu za siedzeniem.
Przybywszy do Brentford, podróżni musieli zostawić swój ekwipaż w oberży pod „trzema srokami“, bo niepodobieństwem byłoby krążenie w powozie w labiryncie krętych i błotnistych uliczek.
Poszli więc wszyscy pieszo, pytając po drodze każdego spotkanego przechodnia o adres Higden, każdego spotkanego przechodnia o adres Higdenowej.
Zasypano ich mnóstwem sprzecznych wiadomości, z których jedne zbijały drugie, aż wreszcie, wiedzeni raczej instynktem, znaleźli się naprzeciw napół rozwalonej chałupy, połączonej z ulicą za pomocą chwiejącej się kładki, rzuconej przez rynsztok.
Na kładce siedziało ładne dziecko z różową buzią i ciemnymi, kręconymi włosami, pławiąc w rynsztoku drewnianego konika. Rokesmith odgadł oczywiście, że małoletni sportsmen musi być zapewne wymarzonym sierotą.
Postąpili ku niemu, dziecko straciło w tej chwili równowagę, a że było okrągłe, jak kulka, potoczyło się też, jak piłka i wpadło głową do rynsztoka.
W chwilę potem wdowa Higden ujrzała panią Boffen i jej sekretarza, piastujących dziecko, które darło się w niebogłosy. Nastąpiła krótka, ale gwałtowna scysya.
Wdowa Higden bowiem chciała wyjść, podczas gdy pani Boffen usiłowała wejść, a wszystko to działo się na chwiejnej kładce przy akompaniamencie ogłuszających krzyków malca.
Nagle dziecko zaniosło się, zsiniało i umilkło, co było tak straszne, że pragnęło się prawie, aby znów zaczęło krzyczeć. Pani Boffen obsypała je pieszczotami, wdowa Higden cofnęła się i wszyscy weszli wreszcie do izby, w której znajdował się ogromny magiel.
Przy maglu stał chłopak wysoki i chudy z małą głową i ogromnemi ustami, które otworzył szeroko na widok wchodzących, jakby przez to chciał ich lepiej widzieć.
Pod maglem siedziało dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka. Wysoki i chudy chłopak obracał korbę i robiło to takie wrażenie, jakby ta straszna maszyna miała za chwilę już zgnieść dzieci, tymczasem dochodziła tylko na parę cali od ich główek, poczem cofała się, nie czyniąc im najmniejszej szkody.
W izbie ubogo było, ale bardzo czysto, szyby świeciły na ramach, które służyły zapewne w lecie do przymocowania wiązanej kraty, po której piąć się musiała kwitnąca czerwono fasola, teraz jednak było na to zawcześnie.
Wdowa Hidgen była jedną z tych niespożytych istot, których powalić nie mogły żadne ciosy losu. Każdy rok prawie jej życia przynosił jej nowe klęski i nieszczęścia. Wytrzymała to wszystko, a i teraz trzymała się jeszcze wcale dobrze, mimo podeszłego wieku i teraz jeszcze była bardzo czynną, trzymała się prosto, a w oczach miała dużo blasku.
Wdowa Hidgen była w gruncie rzeczy istotą tkliwą, nie umiejącą rozumować, ani obliczać, ale Bóg jest tak dobry, że przebaczy jej zapewne w nieskończonem swem miłosierdziu, iż rządziła się przez całe życie sercem, nie głową.
— Wiem już, wiem — odpowiedziała, wysłuchawszy swych gości, którzy wyłuszczyli jej powód swych odwiedzin, — pani pastorowa pisała o tem do mnie, a Salop mi przeczytał, bo ja sama nie czytam pisanego, zaledwie tylko drukowane na książce do nabożeństwa. Salop zato czyta bardzo gładko, lubię też, jak mi przeczyta czasem jaką gazetę.
Salop był to ów chłopak od magla, wpatrujący się wciąż w gości z szeroko otwartemi ustami. Goście uznali za obowiązek grzeczności spojrzeć na Salopa, który otworzył usta szerzej jeszcze i wybuchnął śmiechem. Śmiech ten był widocznie zaraźliwy, bo udzielił się dzieciom, siedzącym pod maglem, które mu zawtórowały. Śmieli się wszystko troje długo i głośno, wdowa Higden zaśmiała się także. Pani Boffen a nawet Rokesmith poszli za jej przykładem. Wszystko to razem wzięte było niedorzeczne, ale wesołe. Następnie Salop, ogarnięty szałem pilności zaczął znów obracać z wielkim hałasem korbą od magla, aż wdowa Higden musiała go zatrzymać.
— Czekaj, Salop, nie słychać, co państwo mówią.
— To maleństwo jest pani wnuczkiem? — spytała pani Boffen.
— Tak, to mój John, mój mały Jonny.
— John? co pani mówi? Słyszy pan, panie Rokesmith, to dziecko ma na imię John, co za śliczny malec.
Mały John siedział na rękach u prababki, która całowała od czasu do czasu jego małą piąstkę; dziecko oparło bródkę o ramię opiekunki i spojrzało z góry na panią Boffen, wielkiemi niebieskiemi oczyma.
— Tak, z pewnością — odparła mistress Higden, ładne dziecko, kochane maleństwo... to najmłodszy od mojej najmłodszej wnuczki, która umarła, jak wszyscy moi.
— A tamte dzieci — spytała pani Boffen, wskazując na parę, siedzącą pod maglem, czy to jego rodzeństwo?
— Nie, pani, to są obce dzieci, dane mi na opiekę. Płacą mi od nich po cztery pensy na tydzień. Lubię dzieci, więc ich doglądam, nie mogę ich więcej trzymać, bo magiel zabiera za wiele miejsca.
— Jakże się nazywają?
— Toddle i Poddle... chodźcie tutaj.
Chłopczyk i dziewczynka, tak wezwane, wygramolili się z pod magla i szli na swych małych nóżkach, takim krokiem, jakby zmuszeni byli przebywać wciąż szeroko rozlane strumienie. Stanąwszy przy babci Higden, zaczęli zaczepiać małego Jonny, z wyraźną ochotą wciągnięcia go do zabawy. Wdowa Higden pogładziła ich po główkach i odesłała na miejsce. Wtedy pani Boffen spytała ją jeszcze o chłopca, obracającego magiel.
— To Salop — odpowiedziała pani Higden, a potem dodała, zniżając głos: — Dziecko nieznanych rodziców, rozumie pani? podrzutek. Znaleziono go gdzieś pod płotem i zaniesiono go do tego wstrętnego domu dla ubogich.
— Pani nie lubi tego domu? — spytała pani Boffen.
— Och! moja pani — zawołała na to wdowa Higden. — Wolałabym umrzeć w opuszczeniu, razem z moim Jonny, niż oddać tam mego małego, lub się od nich sama czego dopraszać.
Słowa te wymówiła wdowa Higden z przekonaniem i z energią, któreby mogły dać wam do myślenia, czcigodni panowie i panie z dobroczynnych komitetów.
— Czyż pani nie wie — mówiła dalej stara kobieta, — jak oni tam obchodzą się z ludźmi? Biedak, który zapuka do nich, odsyłanym bywa od Annasza do Kajfasza, tak długo, że mu to wszystko musi zbrzydnąć, jeśli go wpierw śmierć nie zaskoczy. Tak, tak, moja pani. Odsyłają biedaka od progu do progu, nie dadzą jeszcze nic, a już wymawiają mu każdą kruszynę chleba, każdą łyżkę lekarstwa, doktora, łóżko, wszystko wciąż wymawiają i wypominają wciąż. Cóż dziwnego, że biedny człowiek woli wreszcie skonać pod płotem, niż ich o co prosić. I ja też potrafię skonać, jak inni, skoro czas na mnie przyjdzie, a poniewierać się nie dam i wstydu sobie oszczędzę.
Słyszycie, czcigodni panowie i panie z dobroczynnych komitetów, słyszycie to lordowie i dżentlmeni? Perwersya wrodzona, powiemy „Zatwardziałość, której nie zdołają wykorzenić najuczeńsze wysiłki pracy ustawodawczej“.
— Jonny! mój śliczny aniołku — mówiła dalej, całując swego wnuczka. — Proś Boga jak będziesz starszy, by twoja prababka, co dożyła lat siedemdziesięciu, nie wziąwszy nigdy ni grosza jałmużny, znalazła siłę schować się do jakiej dziury w ostatniej godzinie, byleby nie wpaść w ręce tych panów i pań bez serca, co odsyłają jedno do drugiego każdego biedaka i mamią go fałszywemi obietnicami, aby go tylko oszukać i sponiewierać.
Świetny wynik dobroczynnej waszej działalności, panowie i panie z komitetów. Nieprawdaż? Do takich uczuć doprowadzać umiecie najuczciwszych z pomiędzy ubogich. Pozwólcie więc, że spytam was z całym należnym wam szacunkiem, czy nie szkoda zachodów dla uzyskania takich owoców?
Nienawiść i lęk, przebijające ze słów tej starej, spracowanej kobiety, nie pozwalały wątpić o szczerości jej uczuć.
— A on czy dla was pracuje? — spytał Rokesmith, wskazując na Salopa.
— Tak, panie — odparła staruszka — na mnie on robi i to mogę powiedzieć, dzielnie pracuje.
— Czy on mieszka u pani?
— Tego nie powiem, chociaż częściej bywa u mnie, niż gdzieindziej. Tam, w domu ubogich, miano go za niespełna rozumu, ale ja zobaczyłam go w kościele i powiedziałam im: „dajcie mi chłopca“. Żal mi się go zrobiło, bo takie to było wtedy zbiedzone, chuderlawe.
— Czy to jego prawdziwe imię Salop?
— Nie, tak go przezwali, bo tego dnia, gdy go znaleźli, była sobota.
— Zdaje się mieć dobry charakter?
— O! co do tego, to niema mowy. Poczciwy jest z kościami i ani kruszyny w nim żółci nie znajdzie. Pani nie ma pojęcia, jaki to dobry chłopak, choć nie pozna się tego, patrząc na niego.
W istocie biedny Salop nie był szczęśliwie wyposażony, pod względem urody. Wysoki, chudy, długi, kościsty, wąski w ramionach, był typowym obrazem niezgrabnego i źle zbudowanego osobnika ludzkiego. Kształty miał ostrokątne, a jednak grube w wiązaniach, a przytem jakby rozluźnione w zawiasach. Prócz tego, twarz jego przyozdobiona była kilku czerwonymi pryszczami, rozkwitającymi w najlepsze na jego skórze bez odrobiny wstydu. Słowem, był to brzydal w całem znaczeniu tego słowa. Przecież taki jak był walczył mężnie w szeregach wydziedziczonych tego świata i widać było, że dotrwa do końca pod sztandarem.
— Mówmy teraz o małym Jonny — zaczęła pani Boffen, patrząc ze szczerym zachwytem na malca, siedzącego wciąż jeszcze na rękach u babki,
Mały Jonny boczył się i dąsał na widok obcych ludzi, skutkiem czego odwracał główkę i zakrywał tłustą łapką swoje błękitne ślepka.
— Gdyby pani zechciała mi powierzyć to maleństwo, byłoby mu u mnie dobrze, Znalazłby u mnie Jonny wszystkie wygody, dobre wychowanie i naukę, a przedewszystkiem serce. Postaram się być dla niego prawdziwą matką.
— Bardzo jestem pani wdzięczną — odparła wdowa Higden, odejmując rączkę malca od oczu i uderzając nią o swoją pomarszczoną dłoń. — I on by rad był z pewnością, gdyby rozumiał, o co chodzi. Nie chcę mu zagradzać drogi do szczęścia, tylko, widzi pani, ja przylgnęłam do tego biedactwa więcej może, niż pani myśli i żal mi rozstawać się z nim. Niech mi pani tego za złe nie bierze.
— Brać za złe? moja droga pani, co też pani mówi. Brać za złe, że pani taka dobra dla tego dziecka, że je pani kocha?
— Widzi pani, huśtałem ja już niejedno dziecko na kolanach, a wszystkie pomarły, on jeden mi został. No, ale to nie znaczy, żebym chciała przeszkodzić. Przecież wiem, że jemu z tem będzie dobrze. Po śmierci mojej zostanie dżentlmenem, będzie uczony, bogaty. Ja wiem, że jemu z tem będzie dobrze. Niech pani na mnie nie zważa.
Mówiąc to, biedna kobieta urwała, głos jej się złamał, a stara, szlachetna jej twarz zalała się nagle łzami.
Dostrzegł to najpierw tkliwy Salop, który, widząc płaczącą swą opiekunkę, przechylił głowę i zaczął buczeć nie na żarty. Na to hasło Poddle i Toddle ryknęły pod maglem, a mały Jonny zaniósł się od krzyku na rękach u babki, a wierzgając zabłoconemi nóżkami, kopał niemi w pierś panią Botten.
Wszystko to razem było tak zabawne, że wzruszenie i rzewność, jakie ogarnęły były przed chwilą babkę Higden, rozwiały się natychmiast. Przyprowadziła do porządku dzieci, a zwłaszcza Salopa, który urwał w połowie rozpoczęte łkanie i wymierzył sobie natychmiast pokutę w postaci kilkunastu obrotów magla. Ale pani Boffen była do głębi wzruszona i robiła sobie w duszy zarzut okrucieństwa.
— Niech się pani nie martwi — mówiła do wdowy Higden — nic się przecież jeszcze nie stało.
— Niech pani nie zważa na mnie, to przejdzie.
— Boże święty! — mówiła znowu pani Boffen — ja przecie nie chcę, żeby ktoś płakał, przeciwnie, chcę, żeby było wszystkim wesoło, Odłożymy to na później i pani się namyśli, chłopak się może przyzwyczai. Pani nam da znać.
— Tak, przyślę Salopa — odparła pani Higden.
— To będzie najlepiej, a skoro mister Salop przyjdzie do nas, zapłacimy mu za jego trud i poczęstujemy go smacznym obiadem. Tak, tak! dostanie u nas mięso, jarzyny, piwo i wyborny pudding.
Wobec tak obiecującej perspektywy mister Salop rozwarł szeroko usta i wybuchnął głośnym śmiechem.
Toddle i Podle zawtórowali mu. Jonny nie pozostał za nimi w tyle i tak po chóralnym płaczu nastąpił chóralny śmiech.
Przy tej sposobności para Poddle i Toddle wykonała dyskretnie nowy atak na małego Jonny. Walka była krótka, lecz mężna, poczem para malców powróciła na swe stołeczki.
— Chciałabym także zrobić coś dla pani — rzekła jeszcze pani Boffen do wdowy Higden.
— Wdzięczna pani jestem, ale mnie nic nie potrzeba. Mogę jeszcze pracować, póki mi sił starczy.
Słowom tym towarzyszyło harde spojrzenie, które świadczyło, że dzielna kobieta mówiła z najgłębszego przekonania.
— Rozumiem to, bo sama byłam uboga i pracowałam na życie — odrzekła pani Boffen — nie jestem wcale żadną lady, pani Higden, ale dlatego właśnie wiem z doświadczenia, że czasem mała drobnostka nawet może osłodzić życie.
— Mnie się zdaje — odparła na to mistress Higden, — że pani jesteś prawdziwą lady, lady z urodzenia, ale nie przyjmę nic nawet od pani. Nigdy jeszcze nie brałam jałmużny, droga pani, nigdy, nigdy. Niech pani nie myśli, że jestem niewdzięczna, ale wolę zarabiać na życie, niż brać darmo.
— I ma pani słuszność, ja też nie myślałem o żadnej jałmużnie, lecz tylko o drobnych rzeczach, które można darować i przyjąć.
— Dziękuję pani jeszcze raz — odrzekła wdowa Higden — ale, bo widzi pani gdybym mogła sama dziecko wychować, nie oddałabym go pani za nic na świecie, bo kocham go, mego Jonny, nietylko dla niego samego, ale kocham w nim także wszystkich tych, co już zmarli, wszystkich moich; dzieci, wnuki i moje młode lata i nadzieje moje. To też, gdybym wzięła pieniądze za to wszystko, nie miałabym czoła w oczy pani spojrzeć. Nie, nie, daję go pani z dobrej woli, daruję go pani. Chciałabym tylko, żeby śmierć przyszła na mnie prędko, skoro mi sił zabraknie. A do pani mam tylko jedną prośbę. Mam tu, widzi pani, zaszyte w sukni pieniądze, które sobie schowałam na pogrzeb. Niech pani dopilnuje, żeby mnie za nie pochowano. Nie chcę i po śmierci zawdzięczać nic tym ludziom.
Miss Boffen uściskała rękę starej kobiety, która stała wyprostowana i zupełnie już spokojna. Mogę was upewnić mylordowie i dżentlmeni, że twarz jej była w tej chwili bardziej może dostojna niż wasza.
Otrzymawszy więc legalne już prawa do małego Jonny, pani Boffen próbowała wziąść go na ręce. Nie przyszło to z łatwością. Przywołano najpierw Poddle i Doddle, które siadały kolejno na kolanach obcej pani. Jonny patrzył na to z pod oka a przekonawszy się, że dzieci zsadzone zostały bez żadnego uszczerbku dla siebie z tego niebezpiecznego stanowiska, pozwolił się tam z kolei umieścić. Nie był jednak wcale zadowolony, o czem świadczyła jego zachmurzona buzia i naprężone sztywnie ramionka. Zwolna jednak pani Boffen zaczęła mu szeptać takie cuda o prześlicznych zabawkach, jakiemi go obdarzy, że mały dżentlmen, raczył spojrzeć na nią trochę przychylniej, trzymając piąstkę w buzi, a gdy usłyszał o dużym koniu na kółkach, który go powiezie prosto do cukierni, gdzie dostanie mnóstwo ciastek, pozytywny malec dał się do reszty przebłagać i śmiał się rozkosznie wraz z Poddle i Doddle. Zachwycona swoim sierotą, pani Boffen pożegnała wreszcie wdowę Higden i powróciła do gospody pod trzema srokami, odprowadzona tam krótszą i lepszą drogą przez usłużnego Salopa. Furman z głową w kształcie młotka spojrzał z niewymowną pogardą na niezgrabnego wyrostka, poczem powóz ruszył i pani Boffen wraz ze swym sekretarzem powróciła do Londynu. Rokesmith, odprowadziwszy swą chlebodawczynię, wracał do swego mieszkania w domu Willerów i szedł drogą, prowadzącą między polami — zrobił to może mimowolnie, a może spodziewał się spotkać tu Bellę, która spacerowała wieczorami. Przeczucie to nie zawiodło go — ładna miss szła właśnie z oczyma spuszczonemi na książkę. Bella nie nosiła już żałoby, ubierała się owszem jasno i kolorowo, z czem jej było bajecznie do twarzy. Czytała idąc i prawdopodobnie dostrzegła nadchodzącego Rokesmitha, bo podniosła brwi ze zdziwieniem, gdy ją pozdrowił.
— Ach! to pan!
— Tak pani, to ja, ładny wieczór, miss Bello.
— Doprawdy? nie zauważyłam, ale gotowa jestem uwierzyć, skoro pan tak twierdzi.
— Pochłonięta pani była czytaniem?
— Taak — odrzekła przeciągle Bella.
— Zapewne jaki czuły romans?
— Och! cóż znowu, nie czytam takich rzeczy.
— A więc o czem mowa w tej książce?
— Najwięcej o pieniądzach.
— Więc pochwała pieniędzy?
— Nie wiem, może pan sam zobaczyć.
Podała mu książkę, którą się dotąd wachlowała, Rokesmith wziął ją i szedł obok Belli,
— Dano mi do pani zlecenie — rzekł po chwili.
— Czy być może?
— Państwo Boffen polecili mi donieść pani, że za dwa tygodnie będą już mogli przyjąć panią w swym nowym domu, co im sprawi wielką radość.
Bella spojrzała na niego trochę wyniośle z pod zmrużonych powiek i podniesionych brwi. Spojrzenie to zdawało się mówić:
— I skądże przychodzisz do tego rodzaju zleceń?
— Zostałem sekretarzem państwa Boffen, miss Bello. Czekałem właśnie sposobności, aby o tem pani powiedzieć.
— Sekretarz? cóż to takiego sekretarz — spytała impertynencko kapryśna miss.
— To, to nic wcale — odparł Rokesmith tymże samym, co ona tonem.
Bella posłała mu ukradkowe spojrzenie, świadczące o tem, że nie spodziewała się podobnej odpowiedzi.
— I pan tam będzie ciągle siedział? — pytała z grymaśnym dąsem.
— Ciągle nie, ale bardzo często.
— Ach Boże! to dopiero przyjemność...
— Niech się pani uspokoi, miss Bello, stanowiska nasze w tym domu będą tak różne. Ja będę zajętym interesami, pani przyjemnościami. Ja będę musiał pracować na życie, pani się będzie bawić i podobać.
— Podobać? Nie rozumiem pana.
— Skoro ujrzałem panią po raz pierwszy — mówił Rokesmith, nie zważając na ostatni wykrzyknik Belli — chodziła pani w żałobie. Nie znałem wówczas powodu tej różnicy pomiędzy panią a resztą jej rodziny, spodziewam się, że nie jestem niedyskretnym, wspominając o tem.
— Wcale nie — odrzekła Bella, wzruszając ramionami. — Więc teraz znasz pan już ten powód.
W duszy zaś pomyślała: „Mówiłam im odrazu, że ta głupia żałoba wystawi mnie na pośmiewisko“.
— Odkąd zajmuję się interesami pana Boffen, zrozumiałem po kim pani nosi żałobę, Nie poniosła pani ostatecznie zbyt ciężkiej straty. Nie mówię oczywiście o majątku, lecz o tym obcym człowieku, którego pani nie znała, którego wartości nie możemy ocenić, ani ja, ani pani! Niema też; kogo żałować. Zato oboje państwo Beffen są tak hojni, a przytem tak szczerze chcą okupić niejako swą fortunę, że od pani tylko będzie zależało, aby strata majątkowa została w zupełności pokryta. Błysk tryumfu ukazał się w oczach Belli.
— Będziemy, bądź co bądź, wspólnie mieszkali pod jednym dachem — mówi Rokesmith — dlatego pozwoliłem sobie zamienić z panią kilka słów, które, mam nadzieję, nie obraziły pani.
— Nie mam zdania o tem wszystkiem. Myśl którą pan wypowiedział, jest dla mnie nowa i zrodziła się, być może, w pańskiej wyobraźni.
— Przekona się pani z czasem.
Stali już przed domem, a pani Wilfer, widząc przez okno córkę swą, rozmawiającą z lokatorem zacisnęła mocniej pod brodą koronkowy fanszonik i wyszła na ich spotkanie, niby przypadkiem.
Ujrzawszy majestatyczną damę, Rokesmith powtórzył jej to samo, co mówił przed chwilą Belli, to jest, że został sekretarzem państwa Boffenów.
— Nie mam zaszczytu znać bliżej tych państwa — zauważyła pani Wilfer, powiewając rękawiczkami — ale w każdym razie winszuję im nabytku.
— Bardzo skromny nabytek — odparł Rokesmith.
— Daruj pan — odrzekła pani Wilfer — ale posuwałbyś pan pokorę do szaleństwa, gdybyś pan mówił na seryo. Taki Boffen nie mógłby znaleźć światlejszego pomocnika...
— Pani zbyt łaskawa. Mówiłem przytem miss Bell, że państwo Boffenowie oczekiwać jej będą wkrótce w swym nowym już domu.
— Zgodziłam się już, aby córka moja przyjęła propozycyę pana Boffen i nie będę jej stawiała przeszkód.
— Proszę cię Ma, nie mów głupstw — rzekła ładna miss.
— Zamilcz, moja córko.
— Nie, Ma, nie mogę pozwolić, abyś mówiła takie niedorzeczności. Jakżeż ty mi możesz stawiać przeszkody?
— Mówię — ciągnęła dalej pani Wilier ze wzrastającą godnością — że skoro raz zgodziłam się na propozycyę, nie będę stawiała przeszkód pani Boffen, która chce ozdobić mieszkanie swoje wdziękami jednej z mych córek i chociaż twarz tej pani mogłaby wzbudzić trwogę w uczniach Savatera, nie sprzeciwiałam się temu, by korzystała z towarzystwa mego dziecka.
— Właśnie w tej chwili wyraziłem zupełnie podobną myśl w stosunku do miss Belli — napomknął Rokesmith.
— Pozwól pan — przerwała mu pani Wilfer z zastanawiającą uroczystością — ja jeszcze nie skończyłam. Dodać jeszcze muszę, że jeżeli użyłam wyrazu wdzięki, to nie dawałam określenia temu znaczeniu, jakieby pan mógł mu przypisywać, lecz użyłam go w innem znaczeniu.
Na to światłe objaśnienie Bella wybuchnęła pogardliwym śmieszkiem.
— Dość tego Ma. Panie Rokesmith, zechciej pan oświadczyć moje najserdeczniejsze pozdrowienia pani Boffen.
— Przepraszam cię moja córko, wystarczy zupełnie, jeśli pan powie, że przesyłasz jej ukłony.
— Najserdeczniejsze pozdrowienia — powtórzyła Bella ze złością, tupiąc nóżką.
— Ukłony — powtórzyła majestatycznie matka,
— W takim razie — rzekł pojednawczo Rokesmith — będę miał zaszczyt oświadczyć jej, że panna Bella przesyła jej pozdrowienia, a szanowna pani ukłony.
— I powiedz pan jej — mówiła Bella — że bardzo się cieszę na myśl, że się do niej przeniosę i że chciałabym, żeby się to stało jak najprędzej.
— A nie zapomnij moja córko — zaczęła pani Wilfer — że gdy już zamieszkasz u pani Boffen, z którą żyć będziesz musiała, żyć na stopie równości, obowiązkiem twoim będzie okazywać uprzejmość panu sekretarzowi, chociażby przez wzgląd na to, że jest naszym lokatorem. Słowa te wymówiła czcigodna dama tonem niesłychanie protekcyonalnym, który nie pozwolił wątpić, jak nisko upadł w jej opinii lokator od chwili, gdy dowiedziała się, że jest tylko sekretarzem.
Rokesmith uśmiechnął się tylko i poszedł do swego pokoju, podczas gdy matka i córka udały się do swej sutereny na dole. Myślał o Belli: „Jaka zimna, niegrzeczna, kapryśna, ale przy tem jaka śliczna, jaka ponętna. Och! gdyby wiedziała“...
Ale Bella wiedziała tylko jedno, że nieznośny lokator chodził dnia tego do późna w nocy po swoim pokoju i nie dawał jej przez to spać. Żaliła się też znów na swe ubóstwo, które każe jej znosić takiego sekretarza, który hałasuje nad jej głową nawet w nocy i chodzi, chodzi, chodzi, miotając się, jak dusza w czyśćcu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.