Wspólny przyjaciel/Część trzecia/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sędziwa Elżbieta Higden chodziła ze swym przenośnym straganem od wioski do wioski, zarabiając z trudnością na skromne wyżywienie. Wędrówka to była uciążliwa, droga trudna i ciernista, po której kroczy wielu uczciwych ludzi, nie tracąc przecież odwagi, jak nie traciła jej i stara Higdenowa. Ale siły jej wyczerpywały się zwolna, a chwile odrętwienia, o których wspomniała w rozmowie z sekretarzem, powtarzały się coraz częściej. Były to jakby cienie wróżebne, zapowiadające nadchodzącą śmierć, cienie coraz gęstsze, choć nie ulegające prawom fizycznym i nie dziw, skoro poza niemi przyświecało biednej kobiecie jedyne dostępne jej Światło, błyszczące już z poza grobu.
Higdenowa szła brzegiem Tamizy, w górę rzeki, dążąc instynktowo do miejsc, które znała i lubiła, gdzie spędziła znaczną część długiego swego życia. Te miasteczka, leżące nad Tamizą, ładne są i schludne, odświeżane wiecznie szmerem bieżącej wody i wieczystym szumem rozkołysanych drzew. Rzeka młoda tu jeszcze i przejrzysta, przebiga między drzewami, jak dziecię rozigrane, nie świadoma jeszcze czyhających na nią brudnych ścieków, nie słysząca rozhukanego grzmotu rozpętanych fal oceanu, których odgłos nie dochodzi jeszcze do niej. Mowa rzeki pieściwa tu jest i przychlebna, to też i stara Betty wsłuchiwała się w jej szmer ukojny, który wabił ją i kołysał.
„Chodź do mnie, mówiła rzeka, łono moje miękkie jest i przytulne i słodko jest zasnąć na wieki na falach moich, chodź do mnie, ty, która uciekasz od ludzi i nie chcesz dożyć wstydu żebractwa, ani macoszej opieki sali szpitalnej”.
Nie chcemy zresztą twierdzić, aby marzenia Higdenowej były aż tak posępne. Serce jej, proste i uczciwe, niedostępne było uczuciom zazdrości.
Przechodząc koło ładnych dworów, w których mieszkali ludzie bogaci i szczęśliwi, patrzyła z rozrzewnieniem na dzieci, a myśląc o swym małym Jonny, błogosławiła je przez pamięć zmarłego aniołka. Nie zazdrościła też nikomu, przechodząc wieczorem obok okien, poza któremi widać było wesołe światło i rodzinę, zebraną przy stole, podczas, gdy ona błądziła po ciemku sama i bezdomna, a gdy raz znalazła się w nocy za miastem sama, obok cmentarza, pomyślała tylko: „Tem lepiej dla tych, którzy mają rodzinę i ciepłe mieszkanie”. Nie zazdrościła ani trochę szczęścia innym i myślała o niem bez goryczy.
Jedna tylko obawa trapiła ją niekiedy i gnała przed siebie, a była nią myśl, że może zasłabnąć i wpaść wbrew własnej woli w ręce urzędowej dobroczynności. Nie myślcie lordowie i dżentlmeni, aby obraz tej starej, uczciwej kobiety, przejętej tym dziwnym lękiem, był tylko figurą retoryczną, lub wyjątkowym faktem. Spytajcie raczej tych, którzy stoją na czele, czemu się to dzieje i dlaczego uczynili z dobrego Samarytanina furyę prześladowczą, a potem z pomocą Bożą zabierzcie się do dzieła i zmieńcie system, bo inaczej przyjdzie czas, w którym system ten zgubi nas wszystkich. Betty Higden widziała w życiu wiele przykładów, które natchnęły ją tym lękiem, jaki gnał ją dziś po świecie.
Widziała ludzi w łachmanach, wyczekujących napróżno godzinami i dniami całymi pod drzwiami patentowanych przybytków urzędowych dobroczynności; widziała następnie niektórych wybranych, którzy znaleźli w nich przytułek. Odwiedzała ich potem, gdy zamieszkali w domach zimnych, szarych, ponurych, jak więzienie i poddanych gorszym od więziennych regulaminom, słyszała słowa i ton, jakimi do nich przemawiano, o którym my nie mamy pojęcia lordowie i dżentlmeni, ale który dotyka boleśnie uczciwego biedaka.
Wszystkie te wrażenia złożyły się na ów zabobonny niemal wstręt, jaki budziły w niej słynne domy związkowe, których architektura, urządzenie i sposób traktowania chorych właściwe byłyby w domach karnych, gorszych od więzień. To też bała się śmiertelnie, by się do nich nie dostać, a groziło jej to już parę razy w ostatniej wędrówce. Raz naprzykład zasłabła, siedząc na progu jakiejś oberży, a gdy otworzyła oczy, ujrzała szereg obcych twarzy, pochylonych nad sobą.
— Jak się czujecie, matko? — pytała jedna z kobiet. — Czy wam już minęło?
— Cóż mi było? — pytała biedna Betty.
— Zaćmiło was jakoś i upadliście w tył, a potem nie ruszaliście się wcale.
— To nic, to moje zwykłe ataki — przerwała staruszka — już mi jest całkiem lepiej.
Kobiety podniosły ją, ale chwiała się jeszcze na nogach.
— Nie można jej tak samej puszczać — zauważył, w najlepszej zresztą myśli, tęgi, ogorzały, dzierżawca, który znalazł się wśród tłumu. — Czekajcie matko, — mówił, chwytając ją za rękaw, — zaprowadzę was do doktora.
Słysząc to, biedna kobieta zebrała ostatki sił i, wyrwawszy się swemu prześladowcy, odeszła śpiesznie i szła tak bez tchu, aż dopóki nie znikło jej z oczu miasteczko, targ i ludzie, zgromadzeni w rynku.
Drugi raz było jeszcze gorzej. Siedząc nad rzeką, Higdenowa doznała jakby halucynacyi i zdało się jej, że na galarze, który przepływał w pobliżu, siedzą gromadnie wszystkie jej zmarłe dzieci, wnuki i prawnuki, że wyciągają do niej ręce i poruszają niemi jakimś dziwnym wahadłowym gestem. Potem straciła znów przytomność, a gdy przyszła do siebie, była już noc dokoła. A jednak ktoś był przy niej, ktoś świecił jej latarką w oczy, jakaś obca, niemiła twarz.
— Co tu robicie sama o tej porze? — spytał jej ten nieznajomy człowiek.
Odurzona jeszcze, biedna kobieta spytała z kolei, gdzie jest?
— Jesteście przy śluzach — odparł człowiek — ja mam tu dziś dyżur; a z jakiej gminy jesteście?
— Z jakiej gminy? A po co wam ta wiadomość — pytała przestraszona, zrywając się na równe nogi.
— Bo widzicie, skoro już z wami tak źle, nie dadzą wam legać po gościńcach w obcych gminach, ale odciupasują was do waszej.
— Nic mi nie jest — upewniała — zdrzemnęłam się tylko.
— Gdzie zaś! — zaprzeczył tamten — leżeliście całkiem bez duszy. A czy macie przy sobie trochę grosza?
— Mam, panie.
— To, radzę wam, dobrze schowajcie, bo skoro was zobaczą rogatkowi, zabiorą je wam na koszty doprowadzenia, że was niby do gminy odstawią.
— Dziękuję za przestrogę, dobranoc panu.
— Czekajcie matko! Nie mogę was tak puścić, bo jakbyście nieprzymierzając padli gdzie o jakie ćwierć mili stąd, to bym miał z tego kłopot, że was niby do gminy nie odstawiłem.
Wyczerpana znużeniem i z obawy, biedna kobieta wybuchnęła płaczem. Na szczęście przypomniała sobie list, który jej dali Boffenowie i wydobyła go z zanadrza.
— Przeczytajcie mój dobry panie — mówiła — tu właśnie stoi, że mam w Londynie przyjaciół, którzy o mnie dbają, nie przyczynię więc nikomu kłopotu.
Służący przy śluzach funkcyonaryusz, wziął do rąk papier i wodził po nim oczyma z wielką powagą, mimo, że nic właściwie nie rozumiał, ponieważ nie znał liter.
— A no, słuchajcie matka — rzekł po namyśle, — ile tam macie przy sobie drobnego grosza?
Higdenowa wypróżniła pospiesznie kieszeń i położyła na dłoni jeden szyling i kilka pensów.
— Możebyście mi to zostawili — zauważył chytrze ślusarz — to bym wam oddał papier i moglibyście odejść, gdzie się wam podoba.
— Weźcie, ależ weźcie, mój dobry panie — zgodziła się bez wahania staruszka — oddając zapracowany grosz.
— Człowiek, widzicie, musi myśleć o sobie, nie darmo przecie pracuje w pocie czoła, bądźcie zdrowi, już ja wam krzywdy nie zrobię.
Odeszła, ale czuła coraz wyraźniej, że koniec się zbliża i że stanie już wnet u kresu swej wędrówki. Widziała błyszczące zdaleka światła małego miasteczka i omijała starannie, jakby każdy z tych oświetlonych domów stanowił osobną dla niej groźbę. Szukała bocznych ścieżek i zabłądziła na jakąś polankę, gdzie, oparta o wiązkę słomy, spędziła całą noc. Zrana zwlokła się jeszcze, ale myśli plątały się jej w mózgu i przestała rozumować. Nadeszła dla niej godzina, w której cierpienia i potrzeby życia przestają istnieć, Nie czuła głodu, mimo, że nie jadła oddawna, nie wiedziała, że ranek jest zimny i wilgotny. Wiodła ją jeszcze instynktowna obawa, aby jej kto nie spotkał i nie zaciągnął do domu, który i teraz jeszcze budził w niej obrzydzenie. Szukała więc miejsc ustronnych i unikała widoku ludzi, natomiast czuła coraz wyraźniej obecność tych, którzy odeszli. Słyszała głosy znajome, dostrzegała twarze, widziane we śnie i nadziewała raz wraz opadającą z ramion chustkę, bo roiło się jej, że piastuje w ramionach któreś z dzieci, czy wnucząt i utulić je musi pod szalem. Skoro noc zapadła, znalazła się w jakiemś miejscu nad wodą. Był to kanał przekopany do Tamizy, po za którym sterczał wysoki budynek, podziurawiony oświetlonemi oknami. Nad kanałem ciągnęła się ulica, wysadzona drzewami. Higdenowa osunęła się pod jedno z nich i oparła się o nie plecami. Postawiła przy sobie na trawie swój koszyk, w którym drobne jej towary leżały w wybornym porządku. Drzewo, które jej służyło za podporę, zdało się jej być krzyżem, wspomniała Tego, co skonał na nim i poleciła Mu duszę.
— Dobrze mi tu — myślała — bezpiecznam pod tym krzyżem.
Noc zapadła, a jednak dojrzała jeszcze twarz jakąś pochyloną nad sobą, piękną, choć smutną, twarz młodej kobiety.
— Umarłam już chyba — myślała stara Betty.
— Nie słyszę co mówicie — wyszeptały czyjeś usta.
— Czy nie umarłam jeszcze?
— Nie, nie! przełknijcie trochę wódki. Wychodziłam z fabryki i posłyszałam wasz głos.
— Z fabryki? ach to ten dom z oknami, jakaż to fabryka?
— Papiernia, w której mam zajęcie.
— Dlaczegoż jej nie widzę?
— Bo odwróceni jesteście plecami od tego domu. Proszę, napijcie się, to wam zrobi dobrze; pozwólcie, że wam głowę podniosę.
— Jeszcze nie — wyszeptała Betty.
— Tylko głowę; podniosę ją wam lekko, delikatnie, że was nic nie zaboli.
— Nie, nie trzeba... list... weźcie go... papier...
Liza odgadła, że chodzi tu o list, który stara Betty miała zatknięty za pasem, wzięła go do rąk i odczytała adres. Wyczytała ze zdumieniem nazwisko Boffenów, które nie było jej obce, potem spojrzała na bladą twarz konającej kobiety.
— Znam to nazwisko — rzekła.
— Oddać, im oddać — powtórzyła parokrotnie Higdenowa.
Liza nasłuchiwała z wysiłkiem.
— Nie mogę dosłyszeć — mówiła.
Biedna, biedna kobieta. Zwilżała jej czoło wodą, pochyliła się nisko nad jej twarzą, nie chcąc stracić żadnego słowa, wychodzącego z tych gasnących ust.
— Posłać im... tylko im... — powtarzała Betty.
— Zrobię to, bądźcie spokojni, odeślę im list do rąk własnych.
— Byle nie do gminy — szeptała konająca — nie chcę tam — powtórzyła z wysiłkiem.
— Tak, tak — potwierdziła Liza.
— Nie dasz, aby ludzie z gminy dotknęli mnie po śmierci. Przysięgnij mi to.
— Przysięgam — powtórzyła Liza.
Błysk radości zamigotał w oczach Higdenowej i rozświecił na chwilę stygnące jej rysy. Liza podtrzymała jej głowę, tak, że Betty miała przed oczyma niebo gwiaździste.
— Jak się nazywasz, moja droga? — spytała dziewczyny.
— Liza Hexham.
— Twarz moja musi wyglądać bardzo biednie, ale może zechcesz mnie pocałować.
Za całą odpowiedź Liza przycisnęła świeże swe usta do zsiniałych, ale rozchylonych w uśmiechu warg starej kobiety.
— Dziękuję, a teraz podnieś mnie wyżej jeszcze...
Liza dźwignęła ostrożnie siwą szanowną głowę, skołataną tylu burzami i trzymała ją obróconą twarzą ku niebu.