Wspólny przyjaciel/Część trzecia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wróżba.
„Dziękujemy ci, Panie, żeś raczył wyzwolić siostrę naszą z więzów świata doczesnego, skalanego grzechem”. „Tak brzmiał tekst przemówienia, które wygłosił wielebny Frank Mitwey na cmentarzu, nad otwartą mogiłą Elżbiety Higden. Słowa te wypowiedział wielebny pastor drżącemi usty, bo zdało mu się, że jednak świat zawinił wobec wymienionej siostry i że straszno jest wymawiać takie słowa nad niektóremi mogiłami. Cmentarzyk, na którym pochowano biedną wędrowniczkę, był bardzo nędzny i zaniedbany. Nie było tam żadnych pomników z napisami, żadnych prawie kopców darniowych. Czy nie należałoby w naszym wieku, głoszącym równość powszechną, pamiętać trochę lepiej o mogiłach tylu dzielnych pracowników i dać każdemu z nich mały pomniczek na koszt gminy, aby powracający do kraju żołnierz, marynarz lub emigrant, mógł przecie dowiedzieć się, gdzie spoczywają rodzice jego, siostry lub towarzysze? Powiecie przecie, że to sentymentalizm, lordowie i dżentlmeni, ja przecież odpowiem wam na to, że w życiu zbiorowem ludu naszego znajdzie się jeszcze trochę miejsca na pierwiastek uczuciowy.
Prócz pastora Milwey i jego żony, obecni byli na pogrzebie starej Betty: Rokesmith, Bella i Salop. Ten ostatni nie dał się niczem pocieszyć i płakał rzewnemi łzami nad grobem tej, która była dla niego lepszą, niż matka.
— Teraz widzę — powtarzał, szlochając — że powinienem był zrobić dla niej więcej, lepiej obracać magiel i służyć jej lepiej.
Chcąc go pocieszyć, wielebny Frank Milwey przedstawił mu, że najlepsi z nas nawet obracają nieraz z niedbalstwem karty swych obowiązków życiowych, a niektórzy zwłaszcza okazują wielką w tym względzie opieszałość.
— To się jej nie tyczy — odparł Salop, biorąc dosłownie przenośnię, jakiej użył pastor, — ona nigdy nie była niedbała, ani opieszała. O! gdyby pan wiedział, panie Milwey, jaka z niej była matka, jaka opiekunka, jaka robotnica.
Wyrzekłszy te słowa, płynące z najgłębszego przeświadczenia, Salop powrócił na mogiłę i zlewał znów gorącemi łzami przykrywającą ją świeżą darń. Patrząc na to, zauważył pastor Milwey, że grób starej Higdenowej bogatszy jest od najwspanialszych marmurów, zdobiących grobowce Westminsteru. Uszanowano też boleść poczciwego chłopaka i całe towarzystwo odeszło, zostawiając go samego na grobie.
Rokesmith i Bella obserwowali pilnie w czasie pogrzebu Lizę, której piękność wywarła na nich silne wrażenie. Mieli zresztą oboje polecenie do niej od państwa Boffenów, co ich nawet zbliżyło i doprowadziło do poufnej rozmowy na stronie.
— Jakże się panu wydała ta dziewczyna, prawda, że jest bardzo piękna? — pytała Bella.
— Tak, a prócz tego jest w niej coś wysoce szlachetnego.
— A przytem jakby chmura smutku, który uderza, gdy się na nią spojrzy.
— Owszem, dostrzegłem to także, a lękam się, czy przyczyną jej smutku nie jest to fałszywe oskarżenie, które niegdyś padło na jej ojca.
Rozmowa rwała im się co chwila, aż wreszcie Bella zdobyła się na krok energiczny.
— Panie Rokesmith — rzekła — niech pan rozmawia ze mną po dawnemu, bez tych uroczystych tonów.
— Na honor — odparł żywo sekretarz — stosuję się przecież do woli pani, wystrzegając się w jej obecności, by w niczem pani nie obrazić.
— Przepraszam pana za to, co było — rzekła nagle Bella, podając mu rękę.
— Ależ to ja panią przepraszam — zaprzeczył gorąco sekretarz, który dostrzegł w tej chwili błyszczącą na długich rzęsach łezkę, cenniejszą w jego oczach od najcenniejszych brylantów — i jeśli pani pozwoli...
— Pozwalam, niech pan to sobie zapamięta — odpowiedziała, podkreślając te słowa ślicznym uśmiechem, w którym wzięły udział oba dołeczki na buzi. — Mów pan ze mną o wszystkiem, co się panu podoba.
— Jeżeli tak, to powróćmy do panny Hexham. Musiała pani zauważyć, że jeśli piękność jej wywarła na panią pociągające wrażenie, to i ona nawzajem doświadcza względem pani tych samych czuć.
— Nie zauważyłem tego wcale i sądzę, że panna Hexham ma trochę lepszy gust, bo...
Tu Bella urwała, zarumieniła się, bo sekretarz zalotne wywoływanie komplimentów.
Zaprzeczył jej żywo, nie pozwalając na to nieco
— Gdyby pani zechciała z nią pomówić, udałoby się to pani z pewnością lepiej, niż mnie. Państwo Boffen otrzymali, jak pani wie, od niej list, w którym prosi o nie zdradzenie przed nikim miejsca jej pobytu. Chciałbym wiedzieć przyczyny, dla których się ukrywa i gdyby ją pani chciała o to spytać?
— Ależ najchętniej. Tak rzadko zdarza mi się oddać komu jakąś usługę, a dziś czuję więcej, niż kiedykolwiek, jak bardzo niepotrzebna jestem na świecie.
— Niech pani tak nie mówi.
— Kiedy tak jest, ja to mówię z przekonania.
— To już dość, jeśli pomaga się innym w znoszeniu ciężaru życia.
— Przecież ja nikomu w tem nie pomagam.
— A ojciec pani?
— O! biedny Pa, jest tak dobry, tak mało dla siebie wymaga. Niema w tem mojej zasługi.
— Owszem, to jest bardzo wiele. Przepraszam za moje słowa, ale cierpię zawsze, ilekroć się pani nie docenia.
— A przecież ty sam nie doceniasz mnie wcale — pomyślała ładna miss — ale nie powiedziała tego głośno i zmieniła przedmiot rozmowy.
— Niech się pan nie gniewa — rzekła — ale chciałabym pana o coś spytać.
— Słucham panią.
— Pan Boffen jest dla mnie zawsze dobry i dlatego trudno mi o tem mówić, ale musiałeś pan zauważyć, jak się zmienił. Żal patrzeć doprawdy, jak bogactwo zepsuło tego człowieka.
— Gdyby pani wiedziała — zawołał z nagłym wybuchem Rokesmith — jak ja się cieszę, jak bardzo cieszę, że na panią bogactwo źle nie wpływa. To przekonanie wynagradza mi stokrotnie przykrości, które mnie spotykają skądinąd.
— Nie mówmy o mnie — rzekła lekceważąco Bella — gdyby mnie pan znał tak, jak ja znam siebie...
— Czy tylko pani zna siebie naprawdę?
— W każdym razie upewniam pana, że nie zyskuję wcale na bliższem poznaniu, ale wróćmy do pana Boffena.
— Nie przeczę, że zachowanie się jego wobec mnie uległo widocznej zmianie, jak to pani zapewne zauważyła.
— Naturalnie, że zauważyłam. Musi to panu sprawiać przykrość, panie Rokesmith, i jeśli pan pozwoli, to podzielę się z panem mojemi wrażeniami.
— Ależ proszę pani, z całego serca.
— Oto widzi pan, — mówiła Bella, wahając się — mnie się zdaje, że, znosząc to zachowanie się, traci pan potrosze szacunek dla samego siebie.
Rokesmith zdawał się nie podzielać tego zdania.
— Niech mi pani wierzy, — rzekł — że mam poważne powody, które każą mi przyjmować niedogodności, złączone z mojem stanowiskiem i że w powodach tych nie gra żadnej roli interes materyalny.
— Czasem przychodzi mi na myśl, — rzekła na to Bella — że pan żywi wyjątkową przyjaźń dla pani Boffen, i że pan robi to dla niej.
— Zgadła pani po części, pani Boffen jest kobietą, dla której mam nietylko przywiązanie, ale i cześć prawdziwą.
— To tak, jak ja — odparła Bella. — Musiał pan chyba dostrzedz, jak ona cierpi z powodu każdej przykrości, jakiej pan doznaje.
— Jestem szczerze zmartwiony, żem wyrządził jej tyle złego.
— Pan? — spytała Bella, podnosząc ze zdziwieniem brwi.
— Tak, bo ostatecznie jestem przyczyną tych wszystkich nieporozumień,
Bella posłała w odpowiedzi sekretarzowi spojrzenie nawpół marzące, nawpół smętne, które było jej tylko właściwe, poczem pokiwała swą ładną główką z miną filozofa, o ile istnieje szkoła filozofów, mających buzie z dołeczkami. Ostatecznie zrobiła ruch, pełen rezygnacyi i zmieniła przedmiot rozmowy. Spacerowali jeszcze czas jakiś, mówiąc o wszystkiem i o niczem, a była to czarująca przechadzka. Choć nie było jeszcze liści na drzewach, dzień był tak piękny, niebo tak jasne, a woda tak przejrzysta, taki przytem łagodny wietrzyk pieścił ich twarze, marszczył nieznacznie falistą powierzchnię rzeki. Wreszcie panna Wilfer oświadczyła Rokesmithowi, że czas już jej udać się do Lizy. Zaprowadzono ją do pokoiku pięknej robotnicy, po krętych i drabiniastych raczej schodach.
— Biedna moja izdebka nie spodziewała się takiego gościa — rzekła z uśmiechem Liza, podsuwając pannie Wilfer najlepsze krzesło.
— O! znam ja dużo biedniejsze i brzydsze pokoje — i gdyby pani widziała ten, w którym ja dawniej mieszkałam!
Nie było w tem przesady, bo choć izdebka Lizy miała niski belkowany sufit i małe okienka, to przecież była dużo weselsza od szkaradnego pokoju, który Bella zajmowała wraz z siostrą, w czasie gdy mieszkała przy rodzicach.
— Nie miałam jeszcze nigdy takiego gościa — powtórzyła raz jeszcze Liza, — pani jest taka śliczna, że doprawdy przyjemność patrzeć na panią.
— Nie wiem od czego zacząć — mówiła Bella, rumieniąc się. — Chciałam pani to samo powiedzieć, ale może dajmy spokój tym wstępom i spróbujmy pogawędzić o różnych rzeczach, czy zgoda?
Wyciągnęła do Lizy serdecznym ruchem swą małą rączkę, którą Liza uścisnęła, poczem przysunęła się do niej jeszcze bliżej.
— Bo widzi pani, z powodu listu, który pani napisała do państwa Boffen, proszono mnie, abym panią spytała, czy to fałszywe oskarżenie, Bogu dzięki już odwołane, nie jest przyczyną, dla której pani się ukrywa. Ja bo, widzi pani, jestem także wmieszana w tę historyę, bo mnie to właśnie przeznaczył John Harmon dla swego syna i zostałabym jego żoną zapewne, gdyby go nie zamordowano.
— Ja wiedziałam, kim pani jest — odrzekła na to Liza.
— A więc to oskarżenie?
— Nie, nie, to nie dlatego — odparła Liza, splatając ręce na kolanach — to wcale nie dlatego.
Bella patrzyła na nią uważnie, odgadła z jej zachowania się jakąś troskę ukrytą. — Pani żyje tak zupełnie sama?
— Przywykłam do tego, byłam najczęściej sama nawet za życia ojca.
— To tak, jak ja — odparła Bella. — Mam wprawdzie moją Ma i siostrę, które bardzo kocham, ale Ma robi zawsze bardzo smutne i tragiczne miny, a Lawy bywa niekiedy bardzo złośliwa. Ogromnie bym chciała mieć przyjaciółkę równego ze mną wieku, jak pani naprzykład. Jak pani sądzi, czy mogłaby pani być moją przyjaciółką?
Było to trochę obcesowe, ale Bella miała tyle wrodzonego, prawdziwego kobiecego wdzięku, że Liza uległa z łatwością jej czarowi. To też rozmowa stawała się coraz swobodniejsza i poufalsza.
— I czemu się pani tak chowa przed ludźmi? — spytała Bella,
Zamiast odpowiedzi, Liza spojrzała na nią, a potem rzekła:
— Zapewne wielu młodych panów kocha się w pani?
— O, wcale nie — zaprzeczyła Bella — a przynajmniej ja żadnego nie kocham. A pani czy ma kogo?
— Jest jeden, który, zdaje się, kocha mnie naprawdę, ale ja od pierwszego wejrzenia uczułam do niego odrazę, a przytem jest to człowiek gwałtowny, którego się boję.
— Więc to od niego pani uciekła, rozumiem, Ale przecież tu przynajmniej nie może pani ścigać.
— Boję się go i tu nawet, a przecież nie jestem tchórzliwa. Gdyby pani wiedziała, z jakim niepokojem przeglądam codziennie „Gazetę Londyńską“, tak się lękam, abym nie wyczytała wiadomości o jakim gwałcie, popełnionym przez niego.
— A więc to nie o siebie pani się boi?
— O siebie także, Wieczorem, gdy wracam z fabryki, oglądam się zawsze, czy go tu gdzie niema.
— Czy pani myśli, że mógłby się zabić?
— Myślę, że mógłby, ale nie o to mi chodzi.
— Rozumiem, chodzi pani o innego — rzekła domyślnie Bella.
Liza zakryła twarz rękami, a gdy je odjęła, twarz jej była śmiertelnie blada.
— „Proś Pana Boga, abym go nie zabił”... oto co mi powiedział, słowa te mam dzień i noc na myśli.
— Zabić? taki zazdrosny i o kogo?
— O jednego dżentlmena, nie wiem, jak to pani powiedzieć. Jest to człowiek z lepszej stery, wyższego stanu, niż ja, który był dla mnie bardzo dobry.
— On panią kocha?
— Nie.
— A przynajmniej podziwia cię. — Tym razem Liza nie zaprzeczyła.
— Więc to z jego porady pani się ukrywa?
— Och nie, on także nie powinien wiedzieć, przedewszystkiem on.
— Dlaczego? — spytała Bella, ale, spojrzawszy na Lizę, cofnęła swoje słowa. — Przepraszam, nie powinnam o to pytać, to było głupie pytanie.
Liza siedziała jakiś czas z głową spuszczoną, a potem rzekła z namysłem:
— Widzi pani, tak jest najlepiej, dla mnie i dla innych, z czasem odzyskam spokój.
— I zapomnisz o kimś, może niegodnym twej miłości.
— Nie, nie — zaprzeczyła z mocą Liza. — Nie chcę tłumić tego, co jest we mnie, cóżbym na tem zyskała?
Bella podniosła z namysłem brwi, a potem rzekła:
— Pozwól sobie powiedzieć, droga, że zyskałabyś bardzo wiele, gdybyś mogła pokonać w sobie tę słabość; byłabyś wolna sercem i nie potrzebowałabyś się ukrywać.
— Och pani! — przerwała jej Liza — czyż serce kobiety, w którem zapanuje taka, jak ją pani nazywa, słabość, może szukać czego innego?
Zdanie to było tak różne od poglądów, które wyznawała Bella, że ta zawstydziła się przez chwilę, nie dała jednak za wygraną.
— Mojem zdaniem, droga Lizo, zyskałabyś wiele, wyzwalając się z tego uczucia, a nicbyś nie straciła.
— Straciłabym moje wspomnienia i wszystko to, co mnie podtrzymuje w życiu i marzenia moje, że, gdybym mu była równa, stałabym się dla niego takiem źródłem radości, jakiem on jest dla mni. Jemu zawdzięczam tę trochę wiedzy, której nabyłam. On mnie zachęcił do nauki, która straciłaby wartość w moich oczach, gdyby nie pochodziła od niego. Gdybym wyrzekła się tych wspomnień, straciłabym obraz jego, który jest przy mnie zawsze, a wobec którego nie byłabym w stanie popełnić żadnego niskiego, ani złego czynu. On dokonał w duszy mej tej samej przemiany, jakiej uległy ręce moje, wpierw szorstkie, opierzchłe, opalone, dziś białe i delikatne. Niech pani jednak zrozumie, że ja nie marzę wcale o tem, aby on mógł być dla mnie czemś innem, jak wspomnieniem... nie marzę o tem, ażeby zostać jego żoną, a i on o tem nie myśli. Rozstałam się z nim na zawsze, a mimo to, kocham go ze wszystkich sił, a myśląc o samotnej mej przeszłości, czuję się z niej dumna i szczęśliwa, że mogę cierpieć dla niego i przez niego, choćby nawet on o tem nie wiedział i nie miał się nigdy dowiedzieć i choćby mu to było obojętne.
Bella, słuchając tego, czuła się pod urokiem tej wielkiej, bezinteresownej miłości, która odsłaniała tak nagle przed nią niezgłębione tajniki swych skarbów i objawiła się jej w całej swej czystości i pięknie. Ona sama nie doznała jeszcze nigdy dotąd podobnych uczuć, nie przypuszczała nawet, że istnieją.
Liza mówiła dalej:
— Spojrzał na mnie pierwszy raz w smutny wieczór zimowy, pamiętam, jak dziś. Było już późno. Mała lampka świeciła się w mieszkaniu, które zajmowaliśmy wtedy także nad Tamizą, tylko w innem miejscu. Być może, nie zobaczę go już nigdy, ale to jego spojrzenie nie zniknie z mego życia; nie zgodziłabym się na to za żadne skarby świata. Teraz pani wie o mnie wszystko, droga miss. Jak to dziwnie, że ja pani tak odrazu to powiedziałam. Myślałam, że się nikt o tem nie dowie. Tymczasem pani przyszła i powiedziałam wszystko. Ale nie żałuję tego.
Bella ucałowała ją, dziękując za ufność.
— Szkoda tylko, — dodała — że ja nie jestem godna słuchać takich zwierzeń.
— Niegodna? — pytała Liza z uśmiechem.
— Ależ naturalnie. To się nie tyczy dyskrecyi, bo co do tego, może być pani spokojna, że nikt słówka odemnie nie wydrze. Uparta jestem, jak kozioł. Ale poza tem, gdyby pani wiedziała, o ile jestem gorsza od pani, jaka jestem samolubna, wyrachowana, bezduszna.
Mówiąc to, Bella położyła ręce na ramionach Lizy, a potem objęła ją za szyję i ściskała tak mocno, że jej aż się włosy osunęły.
— Ależ moja droga pani, jak można się tak oczerniać.
— Wcale się nie oczerniam, to wszystko prawda, co mówię o sobie.
— Ależ moja droga — powtórzyła Liza, jakby z wyrzutem.
— To ślicznie, że tak mówisz do mnie, droga Lizo, ale, mimo to, jestem zła dziewczyna i koniec.
Liza spytała jej wtedy, czy widziała kiedy swoją twarz i czy słyszała dźwięk swego głosu.
— Ja? przecież po całych dniach przeglądam się w lustrze i paplę wciąż, jak sroka.
— A jednak ja zobaczyłem dziś panią po raz pierwszy i powiedziałam odrazu wszystko... Czyż bym się zawiodła?
— Spodziewam się, że nie — odparła Bella, nawpół ze śmiechem, nawpół ze łzami.
— Wie pani co, — rzekła Liza — ja jestem trochę wróżka. Gdy patrzę w ogień, przychodzą mi do głowy różne myśli. Chce pani, to powróżę. Czy dobrze?
Mówiąc to, wyciągnęła rękę w stronę ogniska, a twarz jej przybrała wyraz rozmarzony, właściwy jej w podobnych momentach.
— Widzę już — rzekła po chwili.
— Co? — zapytała Bella.
— Serce młodej dziewczyny.
— Brzydkie, samolubne.
— Nie, serce dzielne, szlachetne, gotowe przejść przez ogień i wodę dla tego, którego pokocha.
— To zapewne twoje, Lizo.
— Nie, widzę tam twoją twarz, droga miss.
Wizyta Belli zakończyła się zapewnieniem wzajemnej przyjaźni i mnóstwem serdecznych przyrzeczeń.
— Wygląda pani dziwnie zamyślona — zauważył Rokesmith, ujrzawszy pannę Wilfer.
— Bo też jestem nią — odparła Bella. — Nie uwierzy pan, ile przeżyłam w dzisiejszym dniu, zdaje mi się prawie, że to kilka lat upłynęło od dzisiejszego ranka.
— W istocie był to dzień bardzo wypełniony. Już na pogrzebie była pani mocno wzruszona, a przytem znużenie.
— Ależ nie, wcale tu nie chodzi o znużenie, tylko czuję, że coś się we mnie odmieniło.
— Mam nadzieję, że to będzie ta zmiana, która przyniesie pani szczęście.
— I ja tak myślę.
— Chłodno już, czy pozwoli pani otulić się moim pledem. Pani daruje, że taki ciężki i długi. Podałbym pani chętnie ramię, jeśli pani pozwoli.
Pozwoliła i jakimś cudem udało się jej wysunąć rączkę z pod olbrzymiego pledu i wsunąć pod ramię sekretarza.
— Posłuchaj pan, rozmawiałam dziś długo z Lizą i tak mi było dobrze, taka jej byłam wdzięczna, że okazała mi tyle zaufania.
— Nie mogła inaczej postąpić, widząc panią.
— Ona mi to samo powiedziała, ale skąd pan wie?
— Bo myślę tak samo, jak ona.
— A cóż pan myśli, jeśli wolno wiedzieć.
— Że ilekroć podoba się to pani, może pani zdobyć zaufanie każdego człowieka.
Dochodzili właśnie do stacyi, a sygnałowe światło zmrużyło właśnie swe zielone oko, a otworzyło czerwone, co było dowodem, że pociąg za chwilę odjedzie i że trzeba się śpieszyć. Rokesmith zdjął z Belli pled i pomógł jej wejść do wagonu, a po chwili siedzieli już naprzeciw siebie, podczas, gdy pociąg unosił ich całą siłą pary w stronę Londynu. Bella miała twarzyczkę dziwnie rozjaśnioną.
— Co za wspaniała noc — wołała — jakie śliczne gwiazdy!
— O tak! — potwierdził Rokesmith, nie spuszczając z niej wzroku, bo stokroć wolał podziwiać jasność, bijącą z jej rysów, niż niebo za oknem wagonu. Chodziły mu po głowie ostatnie słowa małego Jonny.
„Pocałuj ładną panią”.
„O gdybym mógł stać się prawnym wykonawcą ostatniej woli dziecka i otrzymał w zamian pokwitowanie“.
Coś podobnego musiały chyba myśleć także stacye, które mijali w drodze, bo mrugały jakoś dziwnie znacząco, na widok ładnej pani, zamykając swe zielone oko, a odmykając czerwone.