Wspólny przyjaciel/Część trzecia/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Gdzie ona?

— A więc panno Wren — mówił Eugeniusz — nie chce pani ustroić dla mnie lalki?
— Nie — odparła stanowczo Jenny — skoro pan potrzebuje lalki, to ją pan może kupić w sklepie całkiem ubraną.
— Cóż na to powie moja czarująca chrześniaczka, którą mam w Hertfordshire.
— Powiedz pan w Blagashire — odpowiedziała modniarka lalek.
— Cóż ci zawiniła biedna dziewczyna, że skazujesz ją na banalną lalkę, podczas gdy jej ojciec chrzestny ma zaszczyt przyjaźnić się z nadworną modniarek lalek królewskich?
— No, ładnego też wybrali ojca chrzestnego dla tej pańskiej chrześniaczki, niech jej pan odemnie powinszuje.
Miss Wren zabrała się gorliwie do roboty, poruszając szybko zwinnymi paluszkami, Eugeniusz stał naprzeciw niej, szukając pozoru pozostania dłużej. W kącie dygotał ojciec małej robotnicy, czyli raczej jej syn, jak go nazywała, do reszty strawiony alkoholem, zidyociały i drżący na całem ciele.
— Brr! — syknęła Jenny, słysząc, jak dzwonił zębami — żeby cię już raz udusiło.
Pijak odpowiedział na to jakimś zwierzęcym piskiem.
— Be! be! be! Beczy to, jak baran. Miałam też kogo chować. Ładny widok, niema co mówić. Płać znów za niego pięć szylingów kary. A czy wiesz, ile godzin muszę ślęczeć nad szyciem, żeby zarobić te pięć szylingów?
— Już nie! już nie będę — mamrotał zidyociały osobnik.
— Wolałabym dać te pięć szylingów tym, co śmiecie wywożą, żeby cię już raz z miasta wymietli, Patrz pan na niego, jak wygląda, patrzeć nie mogę.
Zakryła istotnie twarz rękami, a Eugeniusz widział łzy, które przeciekały jej przez palce.
— Obmierzłe stworzenie, wyrodny syn — zaczęła znów, nie chcąc pokazać, że płakała. — Niby to stoi osłupiały, a chytry, jak wąż, kiedy chce dostać wódki. Podałbyś mi przynajmniej szał i kapelusz, bo muszę iść do miary. A pan, panie Wrayburne, niech się pan darmo nie trudzi, bo nie zrobię tego, czego pan chce i niczego się pan odemnie nie dowie.
— Ja przecież nic nie chcę, prócz lalki dla mojej chrześniaczki.
— Pan wie, jak jestem uparta, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o pewne adresy i kleszczami pan odemnie nic nie wyciągnie. Niema więc o czem mówić. Niech pan lepiej idzie do siebie, bo ja i tak wychodzę.
Odrażający jej ojciec stanął przed nią, podając jej trzęsącemi się rękoma szal i kapelusz.
Wyrwała mu je z rąk ze złością i zaleciła, żeby siedział w domu i nie ruszał się, póki nie wróci, poczem zamknęła drzwi na klucz i wyszła razem z Eugeniuszem. Rozstali się zaraz u progu, bo ich drogi rozchodziły się w przeciwne strony. Eugeniusz zapalił papierosa i szedł powoli ze zwykłą swą znudzoną miną, przesuwając po krążących po ulicach tłumach wzrok, wyrażający bezbrzeżną obojętność.
Naraz przecie na skrzyżowaniu ulic uderzyło go zjawisko niespodziane, przykuwając na chwilę jego uwagę. Oto zamknięty przed chwilą na klucz opłakany ojciec miss Wren wydostał się jakimś cudem na wolność i usiłował przejść w poprzek ulicę. Widok to był razem cudaczny i żałosny. Pijak drżał na całem ciele i stawiał chwiejne kroki trzęsącemi się nogami, postępując wprzód, to znów cofając się w tył ze strachu przed końmi. Parę razy dowlókł się już prawie do środka ulicy, poczem rejterował znów przed istotnem lub urojonem niebezpieczeństwem. Zatrzymywał się wtedy na chodniku, puszczając trwożne spojrzenia w górę, to w dół ulicy i konstatując z zazdrością odpływ i przypływ całej fali przechodniów. Ośmielony ich powodzeniem, puszczał się na nowo w drogę po to, aby nawinąć się całkiem nie w porę pod nogi ludziom lub koniom, ściągał na siebie klątwy dorożkarzy i cofał się z powrotem, w chwili, gdy był już prawie u mety.
— Na honor! — mruknął Eugeniusz — jeśli poczciwiec śpieszy na schadzkę miłosną, to spóźni się niezawodnie.
Stwierdziwszy ten pewnik, ruszył dalej, nie myśląc już o pijaku.
W domu zastał Mortimera, siedzącego przed kominkiem z gazetą wieczorną w ręku. Przyciągnął więc i sobie fotel, chcąc dotrzymać towarzystwa przyjacielowi.
— Wyglądasz mi, mój drogi, na żywe uosobienie cnoty i pracy, odpoczywającej po całodziennym trudzie.
— Ty zaś, mój drogi, symbolizujesz obrazowo niezadowolone z siebie próżniactwo, nie umiejące nawet spocząć.
— Mylisz się, mój kochany, jestem nastrojony bardzo poważnie i przychodzę właśnie zapytać mego szanownego plenipotenta, jak znalazł stan moich interesów.
— Twój szczerze oddany plenipotent, mój biedny Eugeniusz, znalazł je w bardzo złym stanie.
— Cóż się właściwie stało?
— Jesteś w rękach żydów, Eugeniuszu.
— Bywałem już i w rękach rozmaitych chrześcijan, lecz umiałem to znieść filozoficznie.
— Ale ten twój dzisiejszy żyd zamierza cię, jak się zdaje, przycisnąć do muru. Nieużyty, twardy, istny Shylock, mimo, że twarz ma patryarchalną, z siwą brodą i dobrotliwym wyrazem, stary, malowniczy żyd.
— Czyż być może, — zadziwił się Eugeniusz, — z opisu twego wnoszę, że musi to być mój przyjaciel, czcigodny mister Aron.
— Nie — odparł Mortimer — on się nazywa Riah.
— Bo też to ja ochrzciłem go imieniem Arona, uważając je za bardziej hebrajskie i lepiej do niego przypadające. Mówiąc nawiasem, nie jest on moim przyjacielem i przekonany jestem, że umoczył rękę w ucieczce Lizy.
— A to jakaś fatalność — zawołał Mortimer — wszystko sprowadza nas znów do niej, bo ty naturalnie wałęsałeś się po mieście, szukając Lizy.
— Czy wiesz? — odparł Eugeniusz, patrząc na meble, — że mój pełnomocnik odznacza się rzadką domyślnością.
— Więc nie omyliłem się?
— Oczywiście, że nie.
— A jednak nie powinieneś o niej myśleć.
Eugeniusz powstał i, oparłszy koniec stopy na popielniku, patrzył zamyślony w ogień.
— Nie wiem — odparł po chwili — czym nie powinien i proszę cię, abyś nie określał tego faktu, jako niezbity pewnik.
— Przez wzgląd na nią samą nie powinieneś się nią zajmować.
— Nie wiem — powtórzył Eugeniusz — a tylko powiedz mi, proszę, czy widziałeś kiedy, abym zajmował się czemś tak, jak tem jej zniknięciem. Sądzisz więc, że ona mnie naprawdę zajmuje?
— Przecież to ja pytałem cię o to?
— Słyszałem i owszem, a tylko widzisz, nie umiem ci odpowiedzieć i dlatego właśnie odwróciłem pytanie.
— Ale powiedz mi sam, co z tego wszystkiego wyniknie.
— Przewidywać coś z góry, to nie moja specyalność. Pamiętasz, jak w gimnazyum uczyłem się zawsze lekcyi w ostatniej chwili, nie troszcząc się wcale o to, co zadane było na dzień następny. Tak samo w stosunku moim do Lizy, wiem tylko, że pragnę ją odnaleźć za wszelką cenę i że tego dokażę uczciwą, czy nieuczciwą drogą. Skoro to nastąpi, wtedy dopiero dowiem się, jakich uczuć doświadczę w owej chwili, dziś zaś jest całkiem przedwczesne zadawać mi to pytanie.
Mortimer przyjmował te zwierzenia, kiwając sceptycznie głową, gdy wtem ktoś zadzwonił w przedpokoju niepewną ręką.
— Czekaj, ja otworzę, — ofiarował się Eugeniusz. Zrobił to istotnie i powrócił po chwili, prowadząc za sobą widmo człowieka, ubrane w zatłuszczone łachmany.
— Ten interesujący dżentlmen — rzekł Eugeniusz — jest synem pewnej młodej damy, z rodu lalek, z którą jestem w przyjaźni. Ten pan ma mi coś do zakomunikowania, dlatego wprowadziłem go tutaj.
Mortimer patrzył ze zdumieniem na odrażającego gościa, który poddawał się tym oględzinom, mnąc w rękach strzępy czegoś, co miało być kapeluszem. Eugeniusz wytrącił mu z ręki ten nieokreślony szczegół ubrania i posadził gościa na krześle.
— Zdaje się, że trzeba go pokrzepić trunkiem, chcąc usłyszeć z ust jego jakieś dorzeczne słowo... Napijesz się wódki, panie od lalek.
— Trrrochę rrrumu — wybełkotał pijak.
— Nerwy tego dżentlmena są trochę nadwyrężone — zauważył Eugeniusz, nalewając mu trochę araku — a przytem zdaje mi się, że przyda się trochę go wykadzić. — Rzekłszy to, wziął łopatkę i zagrzał ją w ogniu, a potem położył na niej trochę trociczek, które wypełniły mieszkanie wonnym dymem; Eugeniusz poruszał łopatką przed twarzą pijaka.
— Jeszcze rumu — wybełkotał alkoholik.
— Daj mu, Mortimerze, ja, jak widzisz, zajęty jestem kadzeniem.
— Pan Wrayburne, ja wiem, on chce adresu — rzekł z wysiłkiem ojciec miss Wren.
— Tak, chcę adresu — odparł stanowczym tonem Eugeniusz.
— Jestem człowiekiem, tak, jestem człowiekiem, który, który — plątał się nędzarz.
— Który co? — spytał Eugeniusz.
—. Da adres.
— Masz go przy sobie?
Pijak robił pracowite wysiłki dla wyrażenia swych myśli. Pokiwał znacząco głową, rozwarł usta w uśmiechu i rzekł wreszcie tonem tak pogodnym, jakby zwiastował najpomyślniejszą nowinę.
— Nie, — a potem dodał, — jeszcze rumu.
— Daj mu jeszcze, Mortimerze.
— Co ty za szaleństwa wyprawiasz, Eugeniuszu, i poco go tu wprowadziłeś?
— Mówiłem ci przecie, że muszę ją znaleźć... To zidyociałe stworzenie może mi udzielić wskazówki... Ile chcesz za przyniesienie adresu.
— 10 szylingów.
— Będziesz je miał
— Piętnaście szylingów — poprawił się pijak.
— Będziesz je miał, ale jak dostaniesz adres?
— Ja biedny wdowiec, poniewierany od rana do wieczora. Ona ma pieniądze, a mnie nie daje.
— Mów dalej — zachęcał go Eugeniusz, uderzając go łopatką po ramieniu.
Pijak próbował zebrać myśli, ale te roztrząsały mu się wnet w głowie. Bredził znów o złocie.
— Ona robi mnie dzieckiem. Oho. A ja nie taki. Adres to łatwo. Ona pisze listy. Jedna do drugiej pisze listy.
— Dobrze — rzekł Eugeniusz — weź taki list i przynieś tutaj.
Otrząsnął popiół z łopatki, skutkiem czego dym się rozproszył i pijak dostrzegł nagle Mortimera. Zaczął utrzymywać, że ten pan go obraził i że niech no się tylko zbliży, to on mu pokaże, potem dla odmiany wybuchnął płaczem i chciał zasnąć. Ta druga alternatywa była tak niepokojąca, że Eugeniusz ujął szczypczykami szczątek kapelusza, wpakował mu go na głowę, potem ujął pijaka za ramię i wyprowadził go po schodach, aż na ulicę.
Zostawiwszy go tam, wbiegł prędko po schodach, powracając do mieszkania, gdzie zastał Mortimera, stojącego przed kominkiem z miną nachmurzoną.
— Poczekaj — rzekł Eugeniusz — umyję sobie ręce po tej wizycie, oczywiście w znaczeniu dosłownem.
— Wolałbym, abyś to uczynił w znaczeniu moralnem — odmruknął Mortimer.
— Cóż chcesz, mój drogi, stworzenie to potrzebne mi jest dla moich widoków, nic bez niego nie wskóram. Ale winszuję ci, żeś się nie uląkł tego szampiona, na dobre cię zamierzał atakować.
— Daj pokój żartom, wszystko to wcale mnie do śmiechu nie pobudza; to doprawdy niegodne ciebie uciekać się do takich narzędzi.
— Ja sam się trochę wstydzę — odparł Eugeniusz, siadając wygodnie w fotelu, — ale co tam! patrz na ten dym, który puszczam z cygara, za chwilę nie będzie już po nim śladu i podobnież ten niewstrzemięźliwy osobnik zniknie wnet bez śladu z mego życia. Pomówmy lepiej o czem innem. Powiem ci coś ciekawego.
— Słucham cię — odparł Mortimer, zapalając również cygaro.
— Wyobraź sobie, że od pewnego czasu jestem szpiegowany i to ile razy wyjdę, zwłaszcza wieczorem lub w nocy.
Mortimer wyjął z ust cygaro i spojrzał podejrzliwie na przyjaciela, oczekując nowej mistyfikacyi.
— Nie, nie, kochany, tym razem mówię całkiem seryo, daję ci słowo honoru. Jestem w komicznej sytuacyi człowieka, którego mają na oku.
— Czy jesteś tego pewny?
— Jaknajpewniejszy. Tembardziej, że ludzie, którzy mnie szpiegują, zawsze są ci sami.
— Cóż to znaczy? Nie ścigają cię przecież za długi. Żyd zagroził ci dopiero, ale nie rozpoczął jeszcze kroków sądowych, gdyby cię chciał zresztą aresztować, to wie i tak, gdzie mieszkasz.
— Patrzcie! jak wyłazi z ciebie zaraz fachowiec i prawnik. Otóż dowiedz się, czcigodny mecenasie, że to wcale nie żyd mnie ściga, tylko nauczyciel.
— Jaki nauczyciel?
— Czasem obaj: nauczyciel i uczeń; co? zapomniałeś? jak ty szybko rdzewiejesz bezemnie. Ci dwaj, którzy tu byli w początkach znajomości mej z Lizą. Oni to właśnie wyświadczają mi zaszczyt szpiegowania mnie po nocach,
— Od jak dawna?
— Od czasu, gdy ona zniknęła.
— Wyobrażają sobie może, żeś ty ją porwał.
— Nie zastanawiałem się nad tem.
— Czemuż ich nie zapytasz, czego chcą i nie potraktujesz, jak należy?
— Pocóż mam pytać o to, co mnie wcale nie obchodzi i nie przeszkadza mi w niczem.
— Przecież to jest głupie położenie, które cię ośmiesza.
— Oczarowany jestem twoją przenikliwością. Drogi Mortimerze, jestem istotnie bardzo drażliwy na śmieszność i z tego powodu staram się, aby ta spadła raczej na nich.
— Mógłbyś zmienić ton, chociażby przez wzgląd na mnie, bo, mojem zdaniem, tu się niema z czego śmiać.
— Ależ ja, mój drogi, mam najpoważniejsze w świecie zamiary. Ponieważ ten człowiek zazdrosny jest o mnie bez żadnej przyczyny, postanowiłem doprowadzić go do stanu ostrego szaleństwa i udaje mi się to wybornie. Wychodzę z domu codziennie o zmroku i zatrzymuję się przed wystawą pierwszego lepszego magazynu, gdzie czekam zwykle niedługo. Nauczyciel ukazuje się niebawem sam, lub ze swoim uczniem, ale najczęściej sam. Puszczam się wtedy w kurs do najodleglejszej dzielnicy Londynu, jednego dnia na wschód, drugiego na zachód, tak, że w ciągu tygodnia zwiedzam wszystkie możliwe kierunki. On, oczywiście, towarzyszy mi, jak cień. Zapuszczam się umyślnie w najustronniejsze zaułki miasta, wchodzę na tylne dziedzińce, zachowując iście wenecką tajemniczość, on śledzi mnie w przekonaniu, że go nie widzę, wówczas odwracam się nagle na jakimś zakręcie i patrzę mu prosto w oczy, co mu sprawia niewymowną mękę. Innym razem przesuwam się tuż obok niego, ocieram się o niego prawie, udając, że go nie widzę, co przejmuje go najwyższym niepokojem. On, który wyobraża sobie, że odkryje w ten sposób jej schronienie, doznaje codziennie nowego zawodu, ale, mimo to, nie daje się niczem zrazić. W dniach zaś, w których nie wychodzę, stróżuje całą noc pod naszem mieszkaniem. — Szczególna historya — zauważył Mortimer — i powiem ci szczerze, że to wszystko wcale mi się nie podoba.
— Stajesz się hipohondrykiem i widzisz wszystko w czarnych kolorach. Za mało używasz ruchu, gdybyś tak chciał przejść się ze mną w tej chwili.
— Po co? czy myślisz, że on znów na ciebie czatuje?
— Jestem tego pewny.
— Czy widziałeś go już dzisiaj?
— Nie zwróciłem uwagi, ale teraz spotkamy go napewno. Przygotuj się tylko, że będziesz musiał zrobić ze mną długi kurs.
Lightwood wahał się, ale ostatecznie ciekawość przemogła, zabrał się więc do wyjścia, czem Eugeniusz był zachwycony. Skoro wyszli, Eugeniusz zapytał przyjaciela z całą powagą, w którym kierunku życzy sobie polować.
— Co do mnie — rzekł — głosowałbym za dzielnicą Bethnal-green, jako pagórkowatą; zanim dojdziemy do cmentarza św. Pawła, spotkamy go.
Stało się to jednak znacznie wcześniej, bo zaraz prawie dojrzeli na drugiej stronie ulicy cień Bradleya Headstone, przemykającego się pod ścianami domów.
— No! teraz zbieraj siły, Mortimerze, bo będziemy maszerowali przyśpieszonym krokiem. Mówiąc nawiasem, jeśli to dłużej potrwa, dzieci wesołej Anglii zaczną podupadać pod względem umysłowym, bo niemożliwe jest, aby ten nauczyciel pilnował z równą gorliwością uczniów swych i mnie.
Wyruszyli więc ną trzygodzinny spacer, idąc bardzo szybko, to znów zatrzymując się dla zużycia cierpliwości Bradleya. Robili marsze i kontrmarsze, a Eugeniusz okazał się niewyczerpany w pomysłach tak dalece, że Lightwood zadawał sobie pytanie, co mogło spowodować człowieka, który był raczej wygodnisiem, niemal leniwym, do ponoszenia tak nadmiernego trudu. Ostatecznie Eugeniusz zaciągnął towarzysza swego w jakąś ciemną uliczkę, poczem odwrócił się nagle, wpadając prawie na nieszczęśliwego Bradleya i rzekł wtedy głośno do Mortimera:
— Patrz tylko, jaką torturę zadaje sobie ten człowiek.
Mortimer spojrzał i zobaczył twarz przerażającą, z ustami posiniałemi i włosami w nieładzie. Nienawiść, zazdrość i gniew wściekły z powodu niemożności ukrycia tych uczuć, nadawały tej twarzy osobliwy, niemal męczeński wyraz. Straszna ta głowa zdawała się pływać w powietrzu, tak dalece okropny jej wygląd zacierał wrażenie reszty sylwetki, tonącej w mroku wieczornym. Mortimer nie był człowiekiem zbyt wrażliwym, a jednak nie mógł wytrzymać tego widoku. Widział wciąż przed sobą tę straszliwą maskę i mówił o niej kilka razy, gdy wrócili do domu. Eugeniusz położył się i zasnął w najlepsze, gdy wśród nocy obudziły go czyjeś kroki. Otworzywszy oczy, ujrzał przy łóżku swem Mortimera.
— Co się stało? Nic złego, mam nadzieję.
— Nic właściwie.
— W takim razie cóż to za myśl dzika spacerować tak noc całą.
— Nie mogę zapomnieć.
— O czem?
— Ta twarz, widzę ją wciąż przed sobą.
— Rzecz dziwna, ja łatwo o niej zapomniałem — odparł Eugeniusz, przewracając się na drugi bok.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.