<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rajchman
Tytuł Wycieczka na Łomnicę
Podtytuł Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1879
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Zejście do doliny. — Zamki w Tatrach. — Straszny zamek. — Trudna rada. — Wahanie się górala. — Daszek. — Poważne położenie. — „Na Boga! trzymajcie Sabałę“. — Roj bohatér dnia. — Przestrach górali. — Nazwa doliny.

O pół do piérwszéj rozpoczęło się schodzenie. Ponieważ dolina, którą przebyć mieliśmy, nie była nikomu znaną, więc górale zaczęli stawiać prognostyki o trudnościach jakie w niéj napotkamy. Niektórzy wróżyli jak najlepiéj, inni zaś utrzymywali, że napotkamy w niéj co najmniéj dwa zamki.
Zamek u górali ma swoje pierwotne, etymologiczne znaczenie: jest to coś takiego, co zamyka drogę. Jakie będą w téj dolinie, o tém nie miałem najmniejszego pojęcia. Zresztą nie wiele uwagi zwracałem na te prognostyki, uważając je za zabawkę w zgadywanego.
Na mapie przeczytaliśmy, że dolina w niższéj swéj części nosiła nazwę Doliny Białéj Wody (Weisswasserthal), właściwą innéj dolinie, a więc wcale niestosowną. Nazywaliśmy ją więc Kezmarską dlatego, że leży mniejwięcéj naprzeciwko Kezmarku.
Otwiéra się ona u góry nadzwyczaj stromym żlebem, ograniczonym wielce kruszącą się skałą, usłanym w połowie piargami, a w połowie ogromną płachtą śniegu. Przeszedłszy przez kamienie i zjechawszy po śniegu, przybyliśmy na brzeg tarasu dość stromo ściętego.
Był to „zamek“ piérwszy.
Zejście jednak z niego nie przedstawiało nic szczególnego, i bez trudów zeszliśmy na niższy taras, ucięty znowu drugim zamkiem. I ten przebyliśmy z równą łatwością i dostaliśmy się na trzeci, leżący już na granicy kosodrzewiny.
Tu dopiéro miały się rozpocząć wielkie trudności i prawdziwe niebezpieczeństwa, które w umysłach członków wyprawy głęboki a trwały ślad pozostawiły.
Było wpół do drugiéj, pogoda wciąż prześliczna. Spostrzegłem, że wyprzedzający mnie o sto może kroków pp. Chałubińscy usiedli na małym garbie skały porosłym trawą... Ucieszył mnie ten odpoczynek, gdyż ciepło dość nas znużyło. Jednakże był przeciwko zwyczajowi zawcześny, szliśmy dopiero godzinę. Widać dużo mamy czasu, pomyślałem, kiedy już tak prędko odpoczywamy. Zbliżywszy się do towarzyszy, usiadłem na gęstéj wysokiéj trawie w jakiéjś małéj kotlinie, i zacząłem się raczyć winem i chlebem. Jadłem pośpiesznie, sądząc że ten niezwykły odpoczynek nie potrwa długo. Tymczasem był jeszcze czas na skręcenie papierosa i na wypalenie go... a nawet potém jeszcze siedzieliśmy.
Zdziwiło mnie to niezmiernie; więc rzekłem do dowódzcy naszéj wyprawy:
— Możeby już był czas?...
— Naturalnie, odrzekł profesor, tylko zachodzi maleńka przeszkoda, że nie wiemy jak się ztąd wydostać. Górale poszli szukać drogi.
Posunąłem się przed siebie o kilkanaście kroków i zobaczyłem, że taras, na którym siedzimy, łączy się z doliną prawie prostopadłą ścianą.
Wspaniały zamek!
Gdybym się poraz piérwszy znalazł w takiéj pułapce, to bezwątpienia doznałbym nieprzyjemnego wrażenia. Ale ponieważ już kilka razy wybrnąłem szczęśliwie z podobnych trudności, więc zaufałem swym siłom i zręczności, oraz sprytowi przewodników, będąc pewny, że gdzieś przejście wywietrzą. Zachowałem się tedy dość obojętnie.
Niezadługo wraca Wojtek Roj, wysłany na zbadanie prawej strony zamku, i mówi że „puszcza,“ a Szczepan Roj pokazuje z lewéj strony znaki ujemnego rezultatu poszukiwań. Udajemy się za Wojtkiem.
Na wstępie poczułem przedsmak dalszego stanu rzeczy. Wchodzimy w trawiastą rynnę obok urwiska, tak spadzistą, że musiałem chwycić się trawy rękami, zawisnąć na niéj i szukać nogami oparcia. Ale nogi nic nie napotykają wystającego. Bujają w powietrzu. Wykręcam je na bok, nie ma oparcia. Więc wciągam do góry i wbijam obcasy w trawę. Jakoś dobrze siedzą. Można puścić się jedną ręką, i chwycić się niżej za nowy kosmyk ziół. W ten sposób obsuwam się niżéj i już wtedy sięgam nogami trawy. I znowu trzeba się posuwać tak samo!
Poczułem cały ogrom niebezpieczeństwa — dobrze Wojtek prowadzi, rzekłem cierpko.
Nagle stok trawiasty urywa się i z prawéj strony ukazuje się droga dość dobra — pomiędzy złemi. Żałuję już cierpkiego wykrzyku. Idziemy jakby po galeryjce na stoku Mięguszowieckiéj. Wtém, na zakręcie, nowa zmiana dekoracyi.
Nadszedłem na taką scenę.
Gładki, kopulasty daszek skalisty, podobny do krzywizny przylepki chleba lub odcinka kopuły kościoła ewangelickiego w Warszawie. Nad nim i pod nim ściany pionowe. Roj, z oczyma płonącemi wyrazem przestrachu i energii, z wargami drżącemi, trzyma dłonie rozłożone na daszku. Widać tylko głowę jego i połowę piersi, reszta ciała wisi nad przepaścią, przylepiona do pionowéj skały. Profesor, stojąc jedną nogą w połowie na daszku, w połowie na dłoni Roja, chwiejąc się siada na drugim już brzegu, i przed zanurzeniem się w komin, z którego sterczała twarz Tatara, odwraca się na chwilę i rzuca na mnie wzrok błyskawiczny.
Wmgnieniu oka zoryentowałem się w stanie rzeczy.
Odpowiedziałem profesorowi wzrokiem spokojnym, zimnym, pewnym.
Zawołał więc tylko:
— Na Boga! trzymajcie Sabałę.
Jest to starzec siédemdziesięcioletni, trochę niedowidzący.
Profesor znikł w kominie. Wszystko to trwało kilka sekund.
Na mnie koléj.
Stawiam krok — czuję, że pomimo dłoni Roja jest niepewny — stawiam drugi z nadzwyczajną szybkością — chwytam się za podaną ciupagę — obślizguje się — chwieję — padam — ale całą siłą nadaję pochyleniu taki kierunek, że się chwytam ręką za brzeg komina.
Przejście to było podobném do przepłynięcia nadzwyczaj rwącego potoku. Trzeba się rzucić całą siłą, i odrazu dosięgnąć brzegu. Jeśliś go dotknął palcami i trawy się uchwycił, jesteś ocalony.
Poza daszkiem komin — naturalnie bez jednéj ściany. Chwytam się górnych jego brzegów rękoma i zagłębiam w nim. Stopami szukam skrawków — ale ich niema. Wyprężam się więc jak struna — ale dna dosięgnąć nie mogę! Długość ciała z dodatkiem ręki nie starczy. Szukam znowu stopni — ale czuję tylko gładką ścianę. Pozostaje więc tylko zeskoczyć. Rzecz łatwa — ale patrzę — dno niewielkie, ścięte ukośnie, wykręcone i nierówne. Co poza niém? Nie widać?
Wtém na dnie pokazuje się głowa, która woła:
— Niech skoczą, śmiało — ja tu stoję.
Puściłem z rąk brzeg skały i runąłem na dno, gdzie mnie przytrzymał za nogi stojący poniżéj góral.
Nie na tém koniec. Nastąpiła pionowa niemal ściana, po któréj przeprawa byłaby zupełnie niemożliwą, gdyby na niéj nie rosły trawy i krzaczki kosodrzewiny. Posuwamy się na grzbiecie zygzakiem, szukając linij mniéj spadzistych. Radzimy sobie pazurami i obcasami. Trawa na szczęście mocno siedzi w skale. Wreszcie pojawia się kosodrzewina: uczuliśmy wrażenie takie jak żeglarz, gdy zdaleka zobaczy skrawek ziemi ciemniejący na widnokręgu.
Ale mając ziemię przed oczyma, można się także rozbić o rafy podwodne. Kosodrzewina była w tém miejscu wątła; zupełnie ustępowała pod nogami. Trzeba było koniecznie stawać na jéj łodygach, tuż przy osadzeniu w skale, a przytém trzymać się dobrze ręką o krzaki wyżéj rosnące. Ale już i taka była dla nas dobrodziejstwem.
Im niżéj tém bardziéj kosodrzewina gęstnieje i tém pewniejszém jest zstępowanie. Zsuwamy się po jéj elastycznych gałęziach i ślizkich igłach, jak dzieci po wzgórzu trawiastém. Wreszcie gałęzie jéj tak zgrubiały, że zaczęliśmy po nich stąpać nogami, jakby po szeregu lin obok siebie rozciągniętych. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w żlebie, zawalonym obsuwającym się gruzem i spadającemi głazami. Żleb! to dla nas rzecz zwyczajna, prawdziwa przystań w téj chwili. Tu już — po tém wszystkiém — śmiało biegliśmy po stroméj linii nadół, jakby po asfalcie.
Wszedłszy na miejsce płaskie, obejrzałem się. Stało przedemną kilkaset stóp pionowéj skały, gdzieniegdzie porosłéj trawą i kosodrzewiną. Nie chciałem wierzyć, żebyśmy po niéj zejść mogli. A jednak tak było. I pomimo to pełzałem po niéj prawie bez obawy, zupełnie zimno. Tylko wtedy, gdy nogi znalazły się w powietrzu i gdym się chwiał, stojąc na dłoniach Roja, doznałem silnéj emocyi. Gdybym jednak przebywał tę drogę po obejrzeniu skały z dołu, pewniebym nie był tak spokojny.
Przyszedłszy do stawku Zielonego, nad którym obóz rozkładano, dowiedziałem się, że profesor, który przecież wzdłuż i wszerz przebiegł Tatry, nigdy nie miał tak niebezpiecznéj przeprawy.
— Możesz pan sobie teraz drwić z Łomnic i Gierlachów — rzekł do mnie.
Górale przyznawali się jawnie, że drżeli na całém ciele, gdy się już na miejsce jako tako bezpieczne dostali.
Roj powiedział, że widząc, iż jedyna droga prowadzi przez ów daszek, chciał zaproponować... cofnięcie się. Ostateczność niemiła, któréjbyśmy się wszyscy wstydzili, gdybyśmy się dowiedzieli, że któs przebył te trudności. Wstyd więc i to, że nie zdążylibyśmy przed nocą na miejsce poprzedniego noclegu (gdyż już odeszliśmy odeń o 10 godzin drogi), wpłynęły na jego śmiałe postanowienie.
Biédak, wskutek silnego wzruszenia dostał gorączki i przypłacił swą gorliwość i wierność chorobą.
Tatar zapytany przezemnie, co sądzi o tym zamku, rzekł:
— Co tu prawić! Prawdziwy cud, żeśmy cało wyszli.
Zamku tego, jak się zdaje, nikt przed nami nie przebył. Kolbenheyer, autor niemieckiego przewodnika po Tatrach, znający doskonale literaturę tatrzańską, utrzymuje, jak mi mówił prof. Chałubiński, że przed dziesięciu laty zapędziło się w tę dolinę dwóch botaników; że jeden zdecydował się na zejście, drugi zaś wrócił się w górę. Czy się po nas odważy kto przebyć pionowe tarasy téj doliny — przyszłość pokaże.
Dolina ta ma na zachód Baranie Rogi, na północ tak zwany przez Niemców Karfunkelthurm, który z Kołowego wydawał nam się niewielkim cyplem, a z doliny przedstawia się jako ogromny skalisty obelisk, postaci głowy cukru; na południe stoi stożkowata i tak jak Karfunkelthurm nietknięta stopą ludzką góra, zwana przez górali Durną (głupią). Ku wschodowi dolina otwiera się na podhale ku Kezmarkowi.
Czy z powodu owych zamków nie byłaby dla niéj stosowną nazwa „Zamkowéj,“ jeżeli naturalnie nie ma innéj, utartéj a dobréj?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.