Wycieczki pana Brouczka/Tom I/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEDMOWA.

Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i, nim zdołałem zawołać: „Proszę!“ — wszedł do pokoju człowiek mniéj niż średniego wzrostu, o dość wypukłym żołądku, na którym, przy pluszowéj kamizelce, kołysał się ciężki złoty łańcuszek od zegarka, ozdobiony licznemi świecidełkami w kształcie półksiężyców. Odzież jego wogóle zdradzała zamożnego mieszkańca Pragi, a okrągłe, starannie wygolone oblicze, pełne było téj godności i powagi, któréj użycza ludziom li-tylko posiadanie trzypiętrowéj kamienicy.
— Mam zaszczyt rozmawiać z panem redaktorem? — począł przybyły wprawdzie słowy grzecznemi, ale tonem, który nic dobrego nie obiecywał. Oznaką prawdopodobieństwa burzy były także ruchy tłustych czerwonych rąk ze złotemi pierścieniami na palcach, ponieważ prawica migała szybko przed memi oczyma, a lewica podrzucała tymczasem niecierpliwie łańcuszkiem zegarka tak mocno, że srebrne półksiężyce głośno dźwięczały.
— Czego pan żądasz? — zapytałem spokojnie.
— Jestem pan Brouczek, Maciéj Brouczek, mieszkaniec praski i właściciel domu trzypiętrowego, domu bez grosza długu. Mam dwunastu lokatorów, wszyscy bardzo porządni ludzie, oprócz jednego malarza; zresztą wszyscy bardzo porządni, wyżsi urzędnicy sądu krajowego. Cieszę się powszechnym szacunkiem i nie mogę ścierpiéć, aby jakiś tam wisielec szarpał moją sławę, któréj przecież nie znalazłem na ulicy i nie ukradłem nikomu; aby nazywał mię jakimś masty... misty... mistyfi... hm... hm... aby mię stawił pod pręgierzem śmieszności przez głupie opowiadania o księżycu, w których niéma ani słowa prawdy.
— Brouczek, Brouczek... — mruczałem pod nosem, szukając w pamięci, azali to nazwisko nie jest mi zkąd znaném, aż przypomniałem sobie nareszcie „Wycieczkę pana Brouczka na księżyc“ przez B. Rouska, opis fantastycznéj podróży, który roku zeszłego przyjąłem był do „Kwiatów.“[1]
Byłem, niestety, z owym Rouskiem poniekąd w stosunkach przyjaznych, skutkiem tego miałem z nim trochę kłopotów wobec đość chwiejnéj jego pozycyi materyalnéj. Mógł on bowiem znaléźć sobie dość nawet korzystne posady i stać się użytecznym członkiem społeczeństwa, ale dyabli mu nadali wziąć się do pisania wierszy i nowelek; niewybredni recenzenci i przyjaciele pochwalili go kiedyś i los biedaka był od tego czasu zwichniętym. Dopiero gdy już włos mu siwiał, poznał, że głupstwo zrobił, ale już było zapóźno. Nieraz nawet w stosownéj chwili mówiłem mu po przyjacielsku: „Mój kochany Rousku, daj pokój z tém pisaniem! Widzisz sam, że nigdy znakomitością nie byłeś, a teraz, pod starość, brak ci nawet téj okruszyny dowcipu i fantazyi, którą posiadałeś przedtém. Patrz, są tu wokoło literaci, którym się kłaniasz z szacunkiem, a czytaj-no tylko, co się o nich pisze: „Cała nasza literatura to wielkie nic, arlekinada, wydęta bańka, którą zachwycaliśmy się, jak zjawiskiem tęczowém, a która nam naraz pękła i zamieniła się na odrobinę mydlin.“ Tak się oto pisze i do tego dodaje się rada: „Rzućcie swe bańki dziecinne, zostawcie to mydło, a weźcie się do rzeczy użyteczniejszych! Jeśli literatura jest potrzebą narodu, wystarczają na to przekłady z literatury obcéj.“ Widzisz więc, kochany Rousku, jak to mówią o naszém piśmiennictwie, czegóż więc chcesz ty, który sam zresztą uznajesz, że gwiazdą nie byłeś i nie będziesz? Mój przyjacielu, słuchaj méj rady; zaniechaj bezużytecznéj bazgraniny, a lepiéj weź się do czegoś innego. Jesteś już wprawdzie dobrze podstarzały, ale mimo to możesz jeszcze w ostateczności wyszperać gdzieś jaki ciepły kątek. Nie zwlekaj, weź się do tego zaraz. Pożyczę ci nawet własnego garnituru czarnego — jesteśmy jednego wzrostu, — rękawiczek, a gdy zechcesz, dodam i krawat biały. Uniżonych ukłonów nie żałuj, wskazuj swe zasługi skromne — (są one w istocie bardzo skromne), — zrób minę płaczliwą, przygnębioną, a wówczas ludzie przypomną sobie przecież wakujące gdzieś w jakiéjś instytucyi państwowéj krzesło, na którém mogliby posadzić twoją niepozorną osobę.“
Tak przemawiałem nieraz do biedaka. On zaś wtedy kręcił się zwykle na krześle w milczeniu, gryzł paznokcie, myśląc w duchu, jakim sposobem mógłby mnie obdarzyć nową elukubracyą.
W roku zeszłym właśnie udało mu się podejść mnie wcale zręcznie.
Pewnego dnia przyleciał z okiem rozpłomienioném i począł pleść niestworzone rzeczy o jakiéjś pracy, która zamierza napisać. Takim bywa zawsze, gdy mu się w mózgu wylęgnie idea nowego utworu. Patrząc na jego oblicze rozpromienione, słuchając jego słów, wypowiadanych z zapałem, uwierzyć można, że istotnie ma w głowie znakomity pomysł, który wszakże, przelany na papier, natychmiast straci wszelki ślad nieśmiertelności.
Tym razem prawił mi o „świetnéj humoresce,“ „ znakomitéj satyrze,“ lub „komicznéj fantazyi,“ czy czémś podobném, a tymczasem przyniósł pierwszy rozdział, który mi natychmiast przeczytał. Dowiedziałem się z niego, że bohaterem nowéj pracy Rouska był jakiś Maciéj Brouczek, właściciel domu w Pradze, który z piwiarni „na wikarce“ na Hradczanach[2] dostał się niepojętym sposobem na księżyc. Co tam widział i czego doświadczył, miało być opowiedziane w następnych rozdziałach.
Nikt nie zaprzeczy, że z tego wstępu mogła się rozwinąć rzecz istotnie dobra; Rousek mówił o tém z takim zapałem, mrugając przytém oczyma tak obiecująco, że w końcu naprawdę począłem przypuszczać, iż w nim znajduje się ukryty Swift z Cervantes’em i Rabelais’em. Obałamucił mię nawet do tego stopnia, żem ów fatalny pierwszy rozdział oddał natychmiast do drukarni. Przysięgał na wszystko, że resztę rękopisu wręczy mi najniezawodniéj w ciągu dni ośmiu.
Ale co znaczą przysięgi Rouska! Wszystko zawiodło, jak zwykle. Zamiast całego rękopisu otrzymałem ledwie po miesiącu drugi rozdział, każdy zaś następny zmuszony byłem od niego wyżebrać, wymodlić, wymęczyć. Z treścią przedmiotu było jeszcze gorzéj. Świetna praca oryginalna, tryskająca humorem, pozostała u Rouska w głowie, a na papierze ukazała się jakaś mdła, niedorzeczna kompilacya najniefortunniéj powybieranych i niezręcznie zesztukowanych wyjątków z ksiąg naukowych (Rousek i nauka!), budzących politowanie dowcipów i nędznych naśladowań obcéj humorystyki. Niefortunny autor przyznał się przede mną dopiero po wręczeniu trzeciego rozdziału, że cała ta rzecz już mu obrzydła na dobre.
Mnie dopiero wtedy kamień spadł z piersi, gdy nakoniec swéj miernéj nad wyraz pracy skręcił kark przez nagłe zakończenie, gdzie z nieudanym dowcipem oznajmił, że cała wycieczka na księżyc jest wprost mistyfikacyą, którą mu pan Brouczek gwałtownie narzucił. Pocieszałem się, że wyrozumiali czytelnicy zamkną oczy i cała ta rzecz utonie w zapomnieniu, jak na to zasłużyła.
Aż tu tymczasem stoi przede mną żywe, jakby wyrzut sumienia, wspomnienie tego grzechu!
Pomimo wszystko nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu na widok wzburzonego pana Brouczka.
— Ach, przychodzisz pan zatém w kwestyi téj nieszczęsnéj historyi księżycowéj?
— A tak, w kwestyi tego ględzenia, które mi się teraz dopiero do rąk dostało. Gazeciarskie bibuły wcale mię nie obchodzą, nie wiedziałem nawet, że istnieje pańskie czasopismo; ale wczoraj właśnie przyniósł pan radca pod „koguta“ całą tę rzecz...
— Uspokój się pan dobrodziéj! Zmartwienie pańskie nie ma wcale podstawy. Przypadkiem zowiesz się pan także Brouczek, nawet i Maciéj Brouczek, przypadkiem również jesteś także...
— Przypadkiem, przypadkiem! — przerwał mi pan Brouczek w niepohamowanym gniewie. — Przecież nie chcesz pan wmówić we mnie, że istnieje jakiś inny Maciéj Brouczek, który ma także trzypiętrową kamienicę na Starém mieście, jest również szlachcicem, uczęszcza, jak ja, na „wikarkę“ do Würfla i pod „koguta“ i że kupił sobie również książkę o księżycu... He?
Tak dziwne zestawienie rzeczy poruszyło mię do żywego. Przeklęty Rousek! Jak na złość, wziął swego bohatera z téj saméj piwiarni i nadał mu podobiznę mego gościa...
— Ależ, drogi przyjacielu — uspakajałem rozgniewanego interesanta, — gdyby nawet w istocie autor użył szanownéj osoby pańskiéj, cóż w tém złego? Byłby to tylko wprost żarcik niewinny. Nikt przecież nie będzie przypuszczał, żebyś pan chciał naprawdę wmówić w ludzi, żeś był na księżycu.
— Ale jam był naprawdę na księżycu! — odrzekł stanowczo pan Brouczek, wystawiając naprzód piersi i podnosząc głowę.
Możecie sobie wyobrazić, jakim na niego spojrzałem wzrokiem. Upatrywałem w jego twarzy śladów żartu, a nie znalazłszy ich, byłem przekonany, że mam przed sobą waryata, który dostał obłąkania skutkiem czytania elukubracyj Rouska o księżycu, co zresztą nie byłoby wcale zadziwiającém.
Kto jednak zdoła opisać moje osłupienie, gdy pan Brouczek wystąpił z niezbitemi dowodami swego pobytu na księżycu. (Dowody te znajdzie łaskawy czytelnik na ostatnich stronicach téj książki). Długo nie mogłem uwierzyć rzeczy tak nieprawdopodobnéj, jednakże w końcu fakty jaśniejsze niż słońce, rozproszyły wszelkie cienie wątpliwości.
Uznałem więc za święty obowiązek dać panu Brouczkowi nietylko należne zadosyćuczynienie, ale ogłosić przed światem prawdziwe sprawozdanie z jego przygód księżycowych, które tak się mają do głupich wymysłów i mistyfikacyj Rouska, jak dzieło nieśmiertelne do karykatury dziecinnéj.
Już widzę w duchu, jaki rozruch uczyni książka ta w społeczeństwie czeskiém, jaką zawiścią napełni przeciwników naszych. Nakoniec, udało się wreszcie ludzkości przełamać przeszkody, dzielące nas przez tyle wieków od reszty obywateli wszechświata, i tam, gdzie dotychczas ledwie przenikał wzrok badających astronomów, stanęła po raz pierwszy stopa ludzka i to stopa zwyczajnego obywatela czeskiego, który przez ten fakt o wiele przewyższył sławę samego Kolumba.
W końcu dodaję, żem dziełko to napisał wspólnie z panem Brouczkiem podczas licznych konferencyj, dla których nam pan Würfel z niezwykłą gotowością miejsca u siebie udzielił. Jest to owoc długich, bezsennych nocy, któreśmy ofiarowali wspaniałomyślnie na korzyść człowieczeństwa i sławę imienia czeskiego.

Na królewskim grodzie praskim, na wi-
karce, w dniu św. Michała Archanioła.
Ś. Cz.







  1. Autor, Czech, jest redaktorem czasopisma „Kwiaty,“ wychodzącego w Pradze.(Przyp. tłum.).
  2. Hradczany — część miasta Pragi, gdzie mieści się zamek królewski.(Przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.