Wycieczki pana Brouczka/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczki pana Brouczka |
Wydawca | Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Nitowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Przez chwilę leżał pan Brouczek na kamieniu, jak odurzony. W głowie wirowała mu dziwna mieszanina myśli. Te olbrzymy przy ognisku i ich zbroja, zwłaszcza owe cepy, widziane w muzeum, straszne cepy husyckie — przekonywały go coraz bardziéj, że ów człowiek z latarką miał słuszność i że istotnie pan Brouczek stał się nagle współczesnym z Żyżką. W tym domyśle okropnym utwierdzał go widok nieznanéj bramy z wieżami, ściany zębatéj i staroświeckiego ubioru mniemanego waryata, a także jego dziwna czeszczyzna, brak światła na ulicach, łańcuch i zapora, w końcu nietknięte klejnoty i malowidła w starym domu królewskim.
Wszelkiemi siłami oganiał się przed tą arcy-dziwaczną myślą. Przypomniał sobie bajkę o młodym mnichu, który w lesie przespał sto lat i jako siwowłosy starzec przyszedł napowrót do klasztoru, gdzie nikt nie chciał się przyznać do niego; jest to prosta bajka, ale stokroć podobniejsza do rzeczywistości, niż fakt ocknięcia się w stuleciu dawno ubiegłém. Wszak to nie do wiary? Niemożliwa, aby czas się zatrzymał; nie mówię już o tém, aby cofał się wstecz. A gdyby i rzeczywiście czas o kilka stuleci skoczył wstecz, nie mógłby pan Brouczek żyć w nim już chociażby dlatego, że się dopiero o kilka stuleci późniéj urodził.
Aż mu się głowa zakręciła od nawału myśli!
Przyszło mu wprawdzie na myśl, czy czasem, wracając od Würfla, nie zasnął gdzie na kamieniu przy ulicy i nie miał snu zbyt gorączkowego? Podróż podziemna, skarb, ach, skarb króla Wacława! mąż z latarką i inne wszystkie przygody, czy nie były prostym snem niespokojnym, z którego się teraz obudził? Jednakże i to rozumowanie nie mogło wytrzymać krytyki.
Tymczasem ciemność nocna ustępowała przed pierwszemi blaskami dnia letniego. Gęsta mgła czarna zamieniła się na lekką przejrzystą osłonę, poza którą przeglądały już nietylko górne kontury, ale i wszystkie wybitniejsze zarysy okolicznych przedmiotów. A osłona stawała się z każdém mgnieniem oka coraz przejrzystszą i coraz niżéj opadała; to zaś, co panu Brouczkowi odsłaniała, napełniało go strachem i rozpaczą.
Czytelnicy jego wycieczki na księżyc przypominają sobie prawdopodobnie, żem zaznaczał, jak nieraz pan gospodarz, wracając nocą z piwiarni do domu, miewał jakieś niezwyczajne hallucynacye, skutkiem których ulice prazkie wydawały mu się dziwnie pomieszanemi i zeszpeconemi; wszystko było krzywe, zygzakowate, niemożliwie długie lub skrócone, ba, i podwojone nieraz; ale to wszystko zdarzało się podczas zwodniczego blasku księżyca i lamp miejskich. Teraz zaś widział podobny obraz w świetle dzienném: przed oczyma przesuwały mu się domy rozmaitéj wielkości i budowy, niektóre napoły z drzewa z niekształtnemi, szerokiemi lub niepomiernie spiczastemi dachami; pełno różnych ganków, balkonów z wieżyczkami i dziwnemi ozdobami z kamienia, poddaszy murowanych lub drewnianych, schodów krytych lub otwartych, wiodących wysoko z domu do domu, jak mosty napowietrzne; okien różnéj wielkości i kształtu, często tak małych, jak szczelina; w nich, zamiast szkła, po wiekszéj części jakieś przezroczyste błony; tu i owdzie kraty żelazne, dziwacznie splecione i upiększone; zamiast drzwi w wielu domach bramki i furty zaokrąglone lub spiczaste; na ścianach domów mnóstwo wyciosanych figurek, pstre malowanie, a wszędzie nad ulicą wystawały przymocowane jednym końcem do domów tyki żelazne, na których kołysały się tu rękawica blaszana, tam kapelusz dziwacznego kształtu, ówdzie kądziel drewniana i inne znaki rzemiosł; czasem znowu olbrzymia żelazna albo drewniana gruszka, gwiazda lub inny jaki znak domu: wszystko to razem składało obraz tak różnolity i niezwyczajny, że nasz bohater był jak w malignie.
Teraz nie mógł już wątpić, że się z nim stało coś nadzwyczajnego, jak wówczas, gdy tak niespodzianie z Hradczan zaleciał na księżyc. Dotychczas stale odpierał od siebie przypuszczenie, żeby mógł obecnie zabłądzić w daleka przeszłość, cofnąć się o pięć stuleci wstecz. Była to myśl zbyt nielogiczna!
Uważniéj rozejrzał się wokoło: stał u małego domku narożnego przy wejściu do krzywéj uliczki. Machinalnie spojrzał na ścianę domku i na dom przeciwległy, szukając napisu nazwy ulicy; wszakże nigdzie i śladu liter nie było. Odwróciwszy się do ulicy plecami, popatrzył w przeciwną stronę: od uliczki na lewo ciągnął się mały rynek, na którym stały obok siebie dwa długie rzędy jakichś budek, a w tych pan Brouczek z różnych oznak poznał jatki.
— Gdybym był na Starém Mieście — mówił, — mogłaby to być ulica Mięsna; ale tuż na prawo musiałaby być ulica Sztuparska, zaś ta za mną byłaby Tyńska ulica... ale to wszystko brednie!
Mimo to spojrzał na prawo w kierunku owéj niby Sztuparskiéj ulicy, szukając kościoła św. Jakóba. Istotnie wznosił się w téj stronie wysoki kościół, ale miał front zupełnie inny.
Po tym bezcelowym przeglądzie zastanowił się na chwilę, co czynić daléj? Ostatecznie zamierzył puścić się na chybi trafi uliczka, którą na zasadzie swych domysłów nazwał Tyńską, rozpatrzéć się wszędzie po nieznaném mieście i szybko dowiedziéć się czegoś pewnego.
Kroczył tedy uliczką.
Po prawéj stronie zwrócił najpierw jego uwagę dom, którego wielkie drzwi były całkowicie okute żelazem; potém podwórko drugiego w głębi położonego domu i tu pan Brouczek niezmiernie się zdziwił: na froncie następnéj kamienicy ujrzał wielkie koło od wozu, pomalowane na czerwono. To istotnie dziwna rzecz!
Bohater nasz znał doskonale ulice Tyńską, ponieważ tam miał jednego dłużnika, którego uszczęśliwiał swojemi wizytami niezliczoną ilość razy. Każdym razem, przechodząc tędy, zwracał uwagę na dom, „pod kołem czerwoném,“ gdyż znak ten był zanadto widoczny.
— To dziwne, to dziwne — mruczał pod nosem — to niby istotnie ulica Tyńska i nawet ta krzywizna jéj taka sama. Ale wszystkie te domy zupełnie inaczéj wyglądają; no, w ciągu pięciu wieków wiele się zmieni... E, ciągle mi to głupstwo do głowy lezie!
Pomimo odpierania od siebie tych myśli, pan Brouczek, zbliżając się do końca uliczki, z natężoną uwagą upatrywał kościoła Tyńskiego. Ledwie z niéj wyszedł, istotnie zobaczył przed sobą tę przepyszną świątynię. Poznał ją doskonale: tylko zauważył, że wszelkie ozdoby na niéj wyglądały tak, jakby niedawno dopiero były wykonane. Mimowoli obejrzał się jeszcze wokoło i zobaczył umieszczony nad małą bramką domu wielki pozłacany pierścień, a obok zamknięte duże drzwi olbrzymiego budynku, który miał nieco odmienne kształty, niż teraźniejszy gmach Tyński[1], wszakże widocznie nie był czém inném.
Pan Brouczek uderzył się dłonią w czoło; w głowie mu się zakręciło:
— Dom „pod kołem,“, „pod pierścieniem,“ kościół Tyński... a może tędy można będzie wyjść jeszcze na plac Staromiejski?...
Szybko poszedł uliczką obok świątyni. Front był zupełnie ten sam, aczkolwiek nowy, jakby teraz dopiero wykończony, bez najmniejszéj skazy i uszkodzenia, upiększony wieńcem ornamentacyj i figur, wyglądających tak, jakby z cukru były wyrobione. Na prawo znalazł tę samą uliczkę wązką, która prowadzi do ulicy Koziéj i Długiéj. Potém minął po téj saméj stronie dom z godłem „pod wielkim siedmiobarwnym łukiem,“ a teraz, o Boże!... Ale tak, to właśnie plac Staromiejski: gdyby kto jeszcze wątpił o tém, to go przekona dostatecznie znany narożny dom przy ulicy Tyńskiéj z wielkim białym dzwonem.
Atoli fizyognomia placu Staromiejskiego istotnie mogła wzbudzić wiele wątpliwości. Domy wyglądały zupełnie tak, jak te, które dotąd spotykał, a nawet miały ozdobniejsze balkony, wieżyczki, różnobarwne malowania i różne inne upiększenia; w pośrodku niego stała jeszcze znana kolumna Maryańska, natomiast w północnéj części placu wznosił się rodzaj estrady z ogromnym słupem, do którego przytwierdzona była obręcz żelazna ze zwieszonym poszarpanym proporcem różnokolorowym. Obie wieże kościoła Tyńskiego strzelały wysoko po nad domy, ale wyglądały bardziéj na dwa olbrzymie filary, ponieważ brakło im górnéj części i stropu. Z drugiéj strony wznosiła się wieża ratusza, także z cokolwiek odmiennym wierzchołkiem; ratusz zaś sam miał zupełnie inną formę, a zamiast równéj jego części z pawilonem stały aż do uliczki obok dzisiejszego domu Krönowskiego jeszcze trzy domy; pod ratuszem wreszcie i temi domami sąsiedniemi ciągnęły się filary, między któremi można było widziéć budki i sklepiki.
Wszakże w głównych zarysach położenie, rozmiary, forma placu i rozkład ulic przylegających do niego zgadzały się tak bardzo z dzisiejszym placem Staromiejskim, że dłużéj o tożsamości tego miejsca nie mógł pan Brouczek powątpiewać. Znużony usiadł na ławce kamiennéj przy filarze u narożnego domu przed kościołem, naprzeciw domu „pod białym dzwonem.“ Może naumyślnie tak się ukrył na uboczu, gdyż pomimo, że dopiero pokazały się pierwsze brzaski lipcowego poranku, już tu i owdzie ukazywali się przechodnie w malowniczym stroju średniowiecznym, a na placu przed ratuszem stał zastęp zbrojnych, który na pana Brouczka nie czynił wcale lepszego wrażenia, niż owa straż u bramy.
— Jednakże — rozważał nieszczęśliwy pan Brouczek — jednakże... Nie, to niemożliwe... jednakże, niestety!... Gdy o tém pomyślę, mało mi głowa nie pęknie. Wszakże co moje zdrowe oczy widzą, czego mogę dotykać własnemi rękoma, temu przecież muszę uwierzyć. Jestem tedy naraz w którymś z średnich wieków. Patrzę na domy, których już w istocie dawno niéma, lub jeśli i są, to zupełnie inaczéj wyglądają; siedzę na siedzeniu, po którém, wiem dobrze, już i śladu nie pozostało; znajduję się między ludźmi, którzy właściwie dawno już się w proch i popiół zamienili, a którzy przecież tam chodzą żywi i zdrowi w swych dawno zniszczonych, zbutwiałych szatach. A ja sam, jeśli teraz istotnie rok tysiąc czterysta dwudziesty, nie mogę być żywym, ponieważ dopiero za czterysta lat z okładem się urodzę, a przecież czuję, żem żyw i wiem doskonale, żem wczoraj, dnia 12 lipca 1888 roku, siedział u Würfla. W takiéj gmatwaninie można naprawdę dostać pomieszania zmysłów. Możem téż w istocie obłąkany? Może żyję i żyłem zawsze w czasach Żyżki, a miałem tylko idée fixe, o którą posądzałem człowieka z latarką. Może właśnie mnie się zdawało, że żyję o pięć wieków późniéj. I mój dom był tylko złudzeniem, moja gospodyni złudzeniem, Würfl złudzeniem, wszystko, wszystko było prostą fantazyą mego chorego mózgu, z którj teraz dopiero się uwolniłem. Ale mimo to, zdaje mi się, że to wszystko jest wielką niedorzecznością: wszak mam na sobie surdut od Nerada, oto jego firma, a Nerad przecież nie jest husytą; tu w kieszeni mam bilet tramwajowy, a tramwaje mamy w Pradze dopiero... właściwie mieliśmy dopiero... to jest właściwie będziemy mieli... I do dyabła, tego jeszcze brakło!...
Tu pan Brouczek rozpaczliwie uderzył się pięścią w czoło i zaśmiał się nerwowo, istotnie jak obłąkany.
Nic dziwnego: wszak samemu autorowi mąci się w głowie wobec téj gmatwaniny czasów, a duch jego trwożnie spogląda na przyszłe rozdziały, gdzie będzie musiał tańczyć wśród mieczów między teraźniejszością i przeszłością, z czego tylko krwawe rany wyniesie.
Bądźcie na ten raz łaskawi, wy panowie, którzy macie pisarza czeskiego za zwykłego oszusta, obrzucanego bezkarnie błotem dla zabawy publiczności, która prawdopodobnie pomyśli sobie:
— Dobrze mu tak, po co pisze!