Wyprawa do Chocinia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wyprawa do Chocinia
Pochodzenie Okruszyny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wyd. 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYPRAWA DO CHOCINIA.

Wielu uczonych zastanawiało się nad rozchodzeniem się dźwięku w powietrzu, nad biegiem światła, nad szybkością, z jaką płynie i odpływa materja elektryczna; żaden, o ile wiem, nie ułożył formuły, według której możnaby wnioskować o rozchodzeniu się wieści. Gdyby to nie było zuchwałem, rzekłbym, że wieść każda rośnie w stosunku kwadratów odległości od miejsca, którego się dotycze, i w stosunku liczby osób, które ją sobie podają. Ale na co nam te formuły, mówmy o rzeczy jak się miała.
Działo się niedawno, bardzo niedawno; uciekłem od kłopotów gospodarskich, odetchnąć o kilka mil od domu, u przyjaciela Kazimierza; może też trochę od książek uciekłem, bom ich tylko wziął parę do podróżnej torby, i jakby dla przyzwoitości zapakowałem „Mindowsa“ także, którego jednak nie tknąłem potem, choć go wziąłem na przypadek natchnienia, (a między nami mówiąc, wcalem się tego przypadku nie spodziewał). Wyjechaliśmy skwarnym dniem w drogę: ja szczęśliwy, że dni kilka myśleć nie będę o gospodarstwie, o fabrykach, o wapnie i cegle; on trochę niespokojny o żonę i dzieci, które odjechał od dni kilku tylko. Ależ który poczciwy człowiek nie doświadcza niespokojności takiej, nawet powracając z przejażdżki w pole? Jechaliśmy więc, i opisywać wam nie będę mojej całej podróży. W Łucku pokazałem już towarzyszowi podróży chmurę na północy, z której się grzmotów spodziewałem; ledwieśmy dojechali do Jarosławicz, lekki wprzód obłok wzniósł się straszliwie czarny, oświecony dziwnie zachodzącem naprzeciw słońcem, grzmiąc, hucząc i niekiedy złocistą przerywany błyskawicą. Zdążyliśmy do gospody, pozatykali kominy, zamknęli okiennice i posilać zaczęli, oczekując burzy. Wśród rozmów różnych, Kazimierz wspomniał mi kilka miejsc, niedalekich jego wioski, a może wartych widzenia. Mówił mi o Hulczy, o Peredylu, o Dermaniu, gdzie dotąd celę Hryszki Otrapiewa ukazują, wreszcie o Chociniu wspomniał.
— W Chociniu — mówił — na starem zamczysku jest pieczara długa w ziemi wykuta, w której była nieboszczka pani K. Wejście do niej ma być zawalone, jednakże wcisnąć się można, ściany jej okryte być mają napisami, których ani pani K., ani nikt dotąd wyczytać nie mógł.
— A! — podchwyciłem — pojedziemy tam! pojedziemy koniecznie, odkopiem wejście, odrysujem pieczarę, zdejmiem fascimile napisów. Kto wie, może staro-słowiańskie, może runiczne, bo znam położenie Chocinia nad Horyniem, jest to odwieczna sadyba!
I uściskałem Kazimierza pełen radości i nadziei, gdy grzmot się odezwał, bryczka się zatrzęsła, ukazała się błyskawica i ojciec Franciszkan z Międzyrzecza Ostrożskiego, który nas powitał:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Musieliśmy dla burzy i franciszkanina zapomnieć o Chociniu i jego pieczarze tajemnic pełnej. Wszczęła się rozmowa, w której fenomena meteorologiczne teraźniejszego roku największą grały rolę. Opisywaliśmy sobie wzajemnie straszliwe burze, które w Kowelskiem i Pińszczyźnie tyle zrządziły szkody; tymczasem ozwał się grzmot i turkot znowu, trzeci podróżny zawitał. Był to, jak sam mówił, z daleka bardzo, bo aż z pod Warszawy cudzoziemiec, mocno przejęty swą dostojnością ucywilizowanego człowieka, (gdyż nas za bajbardzo, za trochę powerniksowanych barbarzyńców uważał, on, co widywał balet i jadł serdelki warszawskie!). Rozmowa naturalnie zwróciła się w inną stronę, i po półgodzinnej gawędce, w ciągu której oszczędny warszawiak dozwolił się wodzie nastawionej na herbatę przegotować, byle nas na nią nie prosić, rozeszliśmy się, a jego zostawili z franciszkanem. Ledwieśmy wyszli, usłyszeliśmy wołanie na chłopca i przygotowanie do herbaty, którą ucywilizowany człowiek raczył utraktować księdza, towarzysza swego, dając mu jeszcze w dodatku nieocenione przepisy preparowania tego napoju, w zamian za które uczony ksiądz prawił podróżnemu o mieście Łucku i historji Wołynia, jak powiadał z Kromera, ale mnie się zdaje, że gdyby to Kromer słyszał, byłby się relacji zaparł niezawodnie.
Ale otóż prawię o rzeczach nie należących do nas może, powinnibyśmy spieszyć do celu, mówić już o — poczekajcie łaskawi czytelnicy, mnie się zdaje, że przechadzka bez celu, w której się trochę błądzi i chwilę nie wie dokąd idzie, ma swoje wdzięki: wystawcie więc sobie, że jesteśmy właśnie na takiej przechadzce, bo ja mocno zdecydowany jestem prawić wam najświęciej o tem, co do rzeczy nie należy. Taka jest moja determinacja, i powinniście mi podziękować, że was o tem uprzedzam, bo inaczej wzięlibyście akcesorja za przedmiot główny. Ad rem więc, jak mówili starzy, revenons a nos moutons, jak mówiła pani Deshouillères, albo a nos cotons, jak świeżo powiedział G. Sand — to wszystko jedno.
Słuchajcie melodyjnego brzęku łyżeczek w szklankach herbaty, której pragnęliśmy, a za żadne pieniądze dostać nie mogli, przeklinając rachuby cywilizowanego człowieka, który nam tego nektaru udzielić nie raczył, położyliśmy się spać, bo burza zmieniwszy się w pochmurny tylko wieczór, potwierdziła prawdę przysłowia dawnego, że z wielkiej chmury, bywa najczęściej nic. Położyliśmy się spać. Ale winszuję cywilizowanemu człowiekowi i księdzu, co wyspać mogli; my z moim towarzyszem podróży mimo niezmyślonego do snu powołania, nie mogliśmy zdrzemnąć się nawet, z powodu naprzykrzonej gościnności tych „Mejster Floh,“ których Hoffman upoetyzował wprawdzie, ale przez to ich ukąszeń lżejszemi nie uczynił. Wszyscy ci zacni mistrze witali nas w swej gospodzie tak serdecznie, że nareszcie Kazimierz porwał się i spytał mnie, czy się odważę jechać nocą dalej.
Trzeba wiedzieć najprzód, że noc była chmurna, powtóre, że zostawała jeszcze wątpliwość, czyli się zkąd burza nie zerwie, po trzecie, że ktoś z nas dwóch był bojaźliwy. Odpowiedziałem, że pojadę. Kazaliśmy konie zaprządz i dalej ku Dubnu w drogę.
Ale spytacie się mnie znowu pewnie, dla czego to opisuję? Zmiłujcie się, dozwólcie mi trochę pohulać bez celu, tak dawno już kreślę i przekreślam tę nieszczęsną „Historją Wilna,“ która podobno zawsze będzie płótnem Penelopy dla mnie, że mi się chce puścić trochę pióro i swobodnie wyhasać, i co wam to szkodzi? Byleście czytali, nie jednoż wam o tem, czy o owem, „Kalendarz Berdyczowski,“ czy „Pomysły Herdera!“ O! znam was moi czytelnicy; wy czytacie dla spokojności sumienia, aby powiedzieć, żeście czytali, aby pokazać, żeście uczeni, nie dla tego, żebyście czytać umieli lub lubili — czytajcie więc, co daję, albo wreszcie udawajcie tylko, że czytacie, róbcie sobie co chcecie, a ja ciągnę dalej.
A na czemżeśmy stanęli? Wyjeżdżamy z Jarosławicz, noc chmurna i tylko nadzieja księżyca i wiatr już chłodny, i pusto i smutno, i gościniec przed nami pnie się po górach bielejąc. Jedziemy w milczeniu, potem zapalamy fajki, zaczynamy rozmowę i tak mijamy starożytne miasto Murawice, dziś z kilkudziesięciu domków, karczem i bóżnic złożone, pod którem wały horodyszcza dawnego leżą w błocie od lat kilkuset, mijamy piękny Młynów, w którym stajem, szukając źródlanej wody, aby się jej napić. Z łaski Priesnitza pijemy teraz zimną wodę o północy i drżąc od zimna, dla ogrzania się! Wyznajcie, że gdy małpy wyginą zupełnie, człowiek jeszcze doskonałe będzie mógł dać o nich wyobrażenie. Uwierzycież temu, że źródło wyschło i wody nie dostaliśmy. Może też być, że zły duch jaki, zły duch aleopatycznego rodzaju, źródło na chwilę przykrył dłonią, abyśmy się z niego nie napili. Dość, że źródła nie zastaliśmy w domu i pojechali dalej, mijając bielejący w nocy pałac, ogród, stawy i znowu drapiąc się gościńcem ku Dubnu. Daruję wam opisanie tych kilkunastu wiorst drogi do Dubna, znajcie moją wspaniałomyślność; te kilkanaście wiorst mógłbym, gdybym tylko chciał, opisywać przez pięćdziesiąt kartek, w dziesięciu najmniej rozdziałach, i tak: Rozdział pierwszy byłby o publicznych drogach w kraju i za granicą; drogach żelaznych, drogach brukowanych, komunikacyjnych, lądowych i wodnych w ogólności i w szczególności, z dodatkiem uwag statystyczno-politycznych. Rozdział drugi o podróżach i podróżnych, począwszy od Cooka aż do Sterna i Dumasa w ogólności. Rozdział trzeci o podróżach sentymentalnych, bez celu, fantastycznych i t. p. w szczególności. Rozdział czwarty o świetle księżyca, uważanem pod względem jego wpływu na poetów. Rozdział piąty o górach i pagórkach. Rozdział szósty mógłby traktować o powozach, poczynając od telegi aż do kocza i karykla. Rozdział siódmy o koniach, ich rasach i t. p., a w szczególności o kaniach pociągowych. Rozdział ósmy mógłby opisywać wrażenie podróżnego, zbliżającego się w nocy ku miastu. Rozdział dziewiąty traktowałby o wypadku, właściwym fantastycznym podróżnym, którzy, jak my braliśmy, biorą często słupy drożne za rozbójników, i ognie odpoczywających z mazami czumaków, za ogniki cmentarne. Rozdział dziesiąty wreszcie obejmowałby opisanie podróży począwszy od lazaretu za miastem, aż do bramy łuckiej, w której stojąca straż krzyknęła na nas przeraźliwie: kto jedzie!? W tym rozdziale zastanowićby się wypadało nad trzykrotnem przechyleniem karjolki na prawo i charakterem architektonicznym starego muru po lewej stronie drogi ciągnącego się, którego arkady nie są ani okrągłe, ani eliptyczne, ani strzałowate, ani żadnego nie mające kształtu w klasyfikacjach architektonicznych; i z tego powodu możnaby o nich napisać tyle przynajmniej, ile napisano o architekturze Alhambry i murach cyklopów.
Ale wszystkiemu temu damy pokój, jedynie przez wzgląd na czytelników, przez ojcowską litość naszą nad niemi.
Otóż jesteśmy w Dubnie.
Dubno arcy-zacne miasto powiatowe, cały rok spokojne, żydami zasiane, z rynkiem znakomicie brudnym, z ratuszem ogromnym, i dla tego przez jedenaście miesięcy w roku pustym, z hauptwachem osadzonym topolami, z kilkuset domami zajezdnemi, z ulicą, która się zowie Szeroką, a jest wązką; drugą, która się zowie Panieńską, a jest — nie powiem jaka. Dubno ze starym swym zamkiem, przypominającym książąt Ostrogskich, Tatarów i kolbuszowską tranzakcję, Dubno było przed nami. Gdyśmy wjeżdżali, spało snem miast sprawiedliwych, gdzieniegdzie tylko w oknach domów zajezdnych dogorywały świeczki, oznajmiające podróżnym o niezajętych mieszkaniach. Na szarem niebie nocy czerniały dachy domów, wieże kościołów; w rynku bawiły się psy i koty, szumiały topole pod ratuszem, kołysały się majestatycznie znaki cyrulickie i szewskie.
Było po północy, a jednak gdy karjolka nasza zaturkotała w rynku, dwóch żydków przebudzonych ze snu, wybiegło zapraszać, abyśmy zajechali do zajezdnych domów, które protegowali. My jednak udaliśmy się dalej nająć już zapewniony nocleg, i zaledwie przybyli, padliśmy na łóżko i usnęli znużeni.
Nazajutrz, jak po wszystkich wołyńskich miasteczkach, co się niechybnie każdemu podróżnemu trafia, obiegli nas kupczyki cisnący się wszędy, szparami w ścianach, oknami, drzwiami, nie zaręczam nawet, czy który nie wsunął się kominem, żeby utargować dziesięć groszy. Jeden przynosił kawony baltskie, drugi zalecał zapałki fosforyczne, trzeci szuwaks doskonały, inny wspaniałe miotełki do sukien i t. d., i t. d., trzeba się prawie było bić z nimi, aby się ich pozbyć.
Wyjechaliśmy późno z Dubna zaopatrzeni w paxitos, wagstaff, kawony, siarniczki i tym podobne sprawunki, któreśmy zrobić musieli, częścią z potrzeby, częścią dla odkupienia się od żydów. Kupiłem nawet tuzin ołówków od starego kramarza, który zdawał się zdecydowany nie puścić nas z Dubna, dopókibyśmy nie wysłuchali regestru wszystkich jego towarów, jakich się chciał koniecznie pozbyć.
Ale otóż jedziemy; mijamy Warkowicze, Curków, ukazuje się sosnowy gaik Uizdecki, Kozie Góry, trzy schodzące się trakty z Dubna, Ostroga i Równego; jesteśmy u celu podróży.
Przybywszy bawić się i odpoczywać kilka dni w słodkiem zapomnieniu wszelkich kłopotów, z paletrą w ręku, z pędzlami, na trójnogu, malowałem nie mogąc się nasycić rozkoszą wylewania na płótno i deski wszystkich myśli przychodzących do głowy. Tam sadziłem cerkiewkę naszą wołyńską, otoczoną ludem, tam krzyż nad drogą w pustym krajobrazie, przeciętym tylko błyszczącem jeziorkiem. Malowałem szczęśliwie, swobodnie, a tymczasem dnie upływały i Kazimierz przypomniał, czy nie pojedziem do Chocinia?
Jak tu nie jechać, pytam, gdzie są napisy do wyczytania, pieczara do zwiedzenia? Ale jak znowu odepchnąć niewdzięcznie paletrę i pędzle od siebie, które tylą rozkoszy nas poją?
A więc pojedziem do Chocinia, pojedziemy w poniedziałek. W poniedziałek! Nacóżeśmy ten złowróżbny dzień obrali? Kto widział wyjeżdżać w poniedziałek? Na co było wyjeżdżać w poniedziałek? Niestety, słuszne to refleksje, jak wszelkie refleksje, przyszły nam zapóźno, po czasie! Dzień był pogodny, ale ledwieśmy wyjechali za wrota, wiatr powiał zimny i niebo się zachmurzyło — zły znak. Kobieta z próżnem wiadrem przeszła nam drogę — jeszcze gorzej! Jedziemy jednak i w posępnem milczeniu mijamy Glińsk z wysoką górą, Aresztów, zbliżamy się do Baszowego Kąta. Równe przed nami — Chociń niedaleko. W Baszowym Kącie tradycja, że tam niegdyś krył się, czy był trzymanym jakiś basza; są tu nawet ślady jakiegoś zamczyska, ale gdzież na Wołyniu poszukawszy, horodyszcza, wału nie znajdziesz? Otóż i w stawie przeglądające się Równe, piękne miasteczko, uśmiechające się zdaleka, zdradliwie, choć w niem tylko nędzna traktjernia i mizerna cukiernia, gimnazjalna szkoła i stary pałac. Jestże czego się uśmiechać! A jednak rzecz dowiedziona, że Równe się uśmiecha.
W Równem mieliśmy wyszukać protekcji, aby za wstawieniem się czyjem i poręką o naszej konduicie, dozwolono nam było widzieć chocińską pieczarę. Ale trafiliśmy jak trafiają wszyscy skazani na wyjeżdżanie w poniedziałek. Był to dzień solenny egzaminu uczniów, cały świat okoliczny płynął na egzamin, właściciel Chocinia także. Ledwieśmy potrafili dopytać się o niego i zyskać coś nakształt dozwolenia. Po drodze kupiliśmy dwie świeczki woskowe, librę papieru, ołówki i siarniczki, w nadziei, że te wszystko zda się w sławnej pieczarze, którą oświecić, odrysować i napisy w niej znajdujące się zdejmować potrzeba będzie. Ale, o nadzieje ludzkie! o wyjazdy poniedziałkowe! o wiary próżne! biegliśmy się oszukać i zawieść.
Nie łapmy jednak ryb przed niewodem, i nie zaczynajmy od końca. O pieczarze chocińskiej małośmy się dowiedzieli w Równem, nikt jej nie znał, jedni egzystencji zaprzeczali, drudzy powiadali prozaicznie, że to był loch na kartofle i buraki. Ale ktoby takiemu tłumaczeniu uwierzył?!
Jedziemy, mijamy piękny Szpanów na prawo, drapiemy się po górach, przejeżdżamy brzegiem lasu dębowego, i ukazuje nam się Chocin ze staremi na górze budowlami, które niebieski Horyń opływa, z białą cerkiewką, opasany dalekiemi poleskiemi lasy, piękny, malowniczy, pełen nadziei. Ani zważamy, że deszczyk kropi za kołnierz i chmury gęste się zbierają. Stajemy przed karczmą. Święto właśnie, lud ją otacza. Pytam o pieczarę, żyd nie rozumie; wołamy chłopaka, pojął nas!
— Zaprowadź do niej!
— Zaprowadzę!
Ruszamy szczęśliwie w drogę.
Zapytujemy przewodnika, ale z jego odpowiedzi okazuje się, że chociaż zna pieczarę, w środku jej nie był; powiada nam tylko, iż w niej są napisy. Ciekawość rozpala się do najwyższego stopnia, mijamy dworek, zajeżdżamy przed cegielnią, stajem! Pieczara niedaleko — pójdziemy piechotą. O! jak serce bije! ile domysłów po głowach się kręci! Postrzegamy wały starego zamku, na które nas chłopak prowadzi. O, nie wiecie, to odwieczna sadyba, bo na bokach ogromnych wałów porosły stare drzewa, uplotły się nierozgarnione leszczyny, tarna, kalina i głogi.
— Jak się to uroczysko zowie?
— Horodyszcze — odpowiedział przewodnik.
Z Horodyszcza wierzchołku zachwycający widok. Horyń wstążką się wije po zielonej dolinie, sinieją lasy w oddaleniu, jakiś folwark z za drzew na pagórku wygląda, a na miejscu starego zamczyska porosły chwasty i darnina pokryła gęsto ślady budowli, ślady dróg, wszystko! W kwadrat usypane wały dotykają prawie z jednej strony i stromo spuszczają się w Horyń. Z tej strony obrosły drzewami i krzewami, z pomiędzy których ledwie gdzieniegdzie miga rzeka u nóg płynąca. Na przodzie wysoki pagórek łączący się z horodyszczem; tam, mówią, stała cerkiew! Może bóżnica pogańska, jeszcze! Przebiegamy horodyszcze z zapałem, piękny widok nas rozpala, Kazimierz chwyta ołówek, zaostrza go w niedostatku noża zębami i rysuje. Przewodnik wiedzie nas nad sam Horyń i ścieżką wąziuchną przez wał w dół spadającą, zarosłą, sprowadza gęstwinę. Obracamy się, nad nami wysoki wał horodyszcza, o krok Horyń, przed nami urwana ściana gliny żółtej, okryta krzewami i trawą, u dołu w niej otwór pieczary, który na wodę prawie wychodzi.
Ha! więc nas nie oszukano!
— Chodził tu kto? — pytamy.
— O! chodzili — odpowiada chłopak — panowie, oficery.
— I cóż mówili?
— Nie wiem, jam nie był.
— Nie byłeś w pieczarze?
— Nigdy.
— A pójdziesz do niej z nami?
— Czemu nie.
Gotujem się do wejścia, a raczej do wdrapania się w pieczarę, w której otwór dość szeroki, ale tak niski, że leżąc wchodzić potrzeba.
Rozwijamy papier, zaostrzamy ołówki, zapalamy świecę, przewodnik staje na przodzie, schyla się, wyłamuje kij na obronę przeciw borsukom i lisom, któremi nas straszy, zgiął się we dwoje, przeżegnał i z ufnością w Bogu, wpełznął głową w pieczarę. A za nim i my się drapiemy wewnątrz, nie bez jakiegoś uczucia, w którego składzie najmniej biegły chemik odkryłby trochę bojaźni. Kilka kroków idziemy tak schyleni, ale coraz wyższe sklepienie pieczary, które jednak nigdzie nie przechodząc dwóch łokci, nie daje się podnieść i zupełnie wyprostować, co podróż naszą podziemną czyni nadzwyczaj przykrą. Oglądamy się — nic dokoła, wązki korytarz, który się obsypał w części, ściany gołe, gdzieniegdzie jamy lisie, powietrze duszące, przed nami jeszcze długa ciemna pieczara — pójdziemy ż dalej!?
Walna rada, na której staje, abyśmy więcej ludzi zwołali, a osobliwie postarali się takiego, coby już wprzódy był w pieczarze. Wysyłamy więc po ludzi, a sami zostajem paląc paxitos, wnioskując o przyszłych odkryciach naszych.
Ja przebiegam stare horodyszcze, z którego wzgórków widać Horyń i prześliczny krajobraz dokoła, staję pod staremi dębami i dumam chwilę o przeszłości, po której się tylko u nas zostały mogiły, horodyszcza, kości i pieśni. Lecz dumanie przerywa niecierpliwa ciekawość, a obiecani ludzie nie nadchodzą; trzy razy zbiegam do Kazimierza, trzy razy drapię się i wyglądam, ażali nie idą ludzie. Ale ich nie ma, a my czekamy, aż niecierpliwość zmienia się w nieukontentowanie. Nareszcie idą ludzie, a z nimi ekonom miejscowy, facies illuminowana jak niebo, kiedy słońce zachodzi na wiatr.
Stary jakiś człowiek na przedzie.
— Byłeś w pieczarze? — pytam go.
— Nie, dobrodzieju.
— A waćpan? — zwracam się do ekonoma.
— Ani ja.
Za nami biegł chłopczyk lat kilkunastu.
— A ty?
— Byłem — odpowiada.
— Dawno?
— W przeszłą Wielkanoc, pozapalawszy świeczki, łaziłem z drugim chłopcem.
— Cóżeś widział tam? — spytałem.
— Na końcu są obrazy na ścianie wyrobione.
— Obrazy?! — zakrzyczałem.
— I napisy! — dodał stary człowiek — słyszałem od ludzi.
Na skrzydłach lecę i prowadzę ich do otworu. W chwilę, przygotowanie skończone, świece porozcinane, a stary już wlazł do pieczary, za nim drugi, za nim odważny Kazimierz, z nim ekonom illuminowany, w końcu ja iść miałem, i z świecą zapaloną schyliłem się do pieczary, gdy coś się tak żal świata białego zrobiło, tak smutno i ciężko leźć w ten grób ciasny, że... że... krótko mówiąc, pozostałem, obiecując sobie wtenczas dopiero pójść do końca pieczary, jeśli się w istocie w niej co ciekawego znajduje. Zostałem sam jeden u wejścia, słuchając odgłosu kroków idących w głąb podróżnych, a odgłos ten słabiał, słabiał powoli i — ucichł. Jam oddychał całemi piersiami powietrzem wolnem, bo mnie jeszcze dusiło wspomnienie pierwszej ekskursji w głębi tej lisiej jamy. Oddychałem, ale marzyłem razem o osobliwościach mających się odkryć, dla których widzenia trzeba będzie puścić się w pieczarę i dozwolić dusić ciężkiemu podziemia powietrzu. Po krótkiej chwili głosy się znowu ozwały zdaleka, zbliżały i wreszcie pokazała się głowa Kazimierza obwiniona chustką w otworze.
— Cóżeś widział?
— To samo co i ty!
— Jakto?
— Kilkadziesiąt łokci kurytarza podziemnego.
— A napisy?
— O! bardzo ciekawe! Między innemi...
— Między innemi? — podchwyciłem.
— Wielkiemi literami, w ozdobnej tarczy, wypisano...
— Wypisano — czekałem — jakimże charakterem?
— Czystą kursywą: Domicella!
— A! — zamilkłem.
Kazimierz śmiał się serdecznie.
— W istocie, napisy owe sławne, były to imiona ciekawych odwiedzających, którzy od lat stu, ryli tam je dla wiekuistej pamięci.
— A więcej nic?
— Nic — odpowiedział smutno Kazimierz, jak ja zwiedziony. — Ciasne przejście, w którem się nigdzie wyprostować nie można, kończy się wreszcie ścianą prostą. U dołu jej jest otwór, trochę za wielki dla lisa, trochę za mały dla człowieka. Może być, że tam druga jest pieczara.
— Której my — rzekłem — odkopywać nie będziemy. Jedźmy! dość na tem.
I weszliśmy znowu na horodyszcze trochę się śmiejąc, trochę smutni.
— Piękny widok, wart był tej przejażdżki — rzekłem pocieszając towarzysza — w istocie piękny widok!
— Piękny, gdyby go za mgłą i wieczorem widzieć można — odpowiedział. — Co na to powiesz — dodał — że mi zaręczano, iż oprócz napisów, jest starożytny ołtarz w pieczarze.
— Powiem, że nigdy ludziom wierzyć nie można, przynajmniej w takich razach; ktoś się zwiódł jak my, i szukał satysfakcji zwodząc drugich; ja powiem, żeśmy znaleźli kości wielkoluda w łańcuchach, świątynię murowaną i rękopisma runiczne.
Żart na bok; spytajmy ludzi co mówią i myślą o tej pieczarze, która przecie prostym lochem być nie mogła. Sądzę, że to było podziemne wyjście z zamku na rzekę, na przypadek oblężenia, a może w oblężeniu uczynione; może też wkopali się tędy nieprzyjaciele do ogrodu! — i odwróciłem się do ludzi.
Ludzie kiwali głowami uśmiechając się.
Stary zaczął:
— Powiadają — rzekł — że bardzo dawno, niegdyś, dziewczyna przypadkiem, chodząc za kwiatami na horodyszcze, zobaczyła jakichś ludzi kopiących tę pieczarę, którzy ziemię z niej wyrzucali dla niepoznaki w Horyń, byli to święci czy aniołowie. Oni jej powiedzieli, aby nikomu o tem nie mówiła co widziała, bo umrze. Dziewczyna jednak wytrzymać nie mogła i powiedziała ludziom; ludzie się zbiegli patrzeć na dziwo, ale nikogo nie było: święci porzucili robotę, a dziewczyna umarła.
— Otóż widzisz — rzekłem do Kazimierza — że nie napróżnośmy odbyli wędrówkę, bo wieziem z sobą podanie, które może więcej warte, niż napisy w pieczarze.

Gródek d. 12. września 1841 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.