Zęby tygrysa (1924)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | Arseniusz Lupin w szale wściekłości |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez chwilę stał bez ruchu. Z góry dochodziły go echa przesuwanych przedmiotów, jakgdyby Sauverand i panna Levasseur wznosili barykadę. Z drugiego jednak końca strychu musiano otworzyć jakieś drzwiczki, gdyż uczyniło się na górze nagle jasno i Perenna, wyjrzawszy przez otwór w ścianie stodoły ujrzał, jak dwie ludzkie postacie starały się przedostać ze strychu na dach.
Wymierzył z rewolweru i strzelił, lecz nie trafił, albowiem pod wpływem obawy, iż może trafić pannę Levasseur, w chwili strzału zadrżała mu ręka... Dał następnie trzy jeszcze strzały w kierunku strychu, lecz kule odbiły się od znajdującego się tam zelaztwa. Za piątym strzałem rozległ się na górze okrzyk bolu.
Don Luis znów rzucił się ku drabinie.
Utworzona na górze barykada z rupieci opóźniła nieco jego pościg. Raniąc się o nagromadzone tam sprzęty dosięgnął wreszcie przeciwległego wyjścia ze strychu i wtedy ze zdumieniem spostrzegł, iż po przekroczeniu tego otworu z łatwością można było przedostać się na polankę, rozciągajacą się na szczycie wzgórza, o które była właśnie wsparta tylna ściana stodoły, licząca w tem miejscu około pięciu metrów wysokości.
Tędy to niezawodnie szukali ratunku jego przeciwnicy.
Perenna zszedł ze wzgórza, chcąc je obejść z obu stron, przeszukał je uważnie, co nie było rzeczą łatwą wobec tego iż teren nie był bynajmniej równy i że musiał zachować środki ostrożności ze względu na możliwość nowego ataku zbiegów. Obszedł następnie dach stodoły aż do miejsca, gdzie ściana jej zniżała się nieco, poczem zeskoczył na ziemię uprawną, znajdującą się pod małym laskiem, który dał niewątpliwie schronisko uciekającym.
Perenna i tam kontynuował swe poszukiwania, ale gęstość zarośli, przekonała go w końcu, że wysiłki jego w tym kierunku będą daremne i że tylko opóźnią właściwy pościg.
Powrócił więc do miasteczka, rozmyślając nad perypetiami tej nowej batalii. A zatem jeszcze raz Florentyna i jej kompan usiłowali uwolnić się od niego! Florentyna zjawiała się w samem centrum tych zbrodniczych intryg! W chwili gdy don Luis przypadkowo dowiadywał się, że Langernault został prawdopodobnie zamordowany, w momencie, gdy przypadek sprowadził go do stodoły wisielców, jak ją nazywał i stawiał go wobec dwóch szkieletów, wyłaniała się z cienia mordercza wizya Florentyny, zjawiała się niby geniusz zła, spostrzegany wszędzie, kędy tylko przeszła śmierć, wszędzie, gdzie tylko była krew, gdzie padały trupy...
— Ach, nikczemna kreaturo! — zgrzytnął przez zęby. — Czyż to możliwe, aby tak nikczemna istota miała twarz anioła?... I oczy... te oczy, których słodkie wejrzenie wżera się w mózg, idzie za człowiekiem, nie pozwala o sobie zapomnieć...
Na placu kościelnym, przed oberżą, Mazeroux który już powrócił, napełniał rezerwoar benzyną i zapalał latarnie. Don Luis spostrzegł przechodzącego przez plac mera Formigny, więc wziął go na stronę.
— Czy nie mówiono w tej okolicy — zagadnął go — przed dwoma laty być może, o zniknięciu małżeństwa, liczącego prawdopodobnie czterdzieści do pięćdziesięciu lat? Mężowi było na imię Alfred...
— A żonie Wiktorya, nieprawdaż? — przerwał mer. — Istotnie, mówiono o czemś podobnem. Historya ta narobiła nawet sporo wrzawy. Byli to drobni rentierzy z Alençon, którzy przepadli nagle bez wieści, tak, że do dnia dzisiejszego nie wiadomo, co się z nimi właściwie stało. Nie wiadomo też, co się stało z ich gotówką, wynoszącą dwadzieścia tysięcy franków, a osiągniętą, w dniu poprzedzającym ich zniknięcie, ze świeżo dokonanej sprzedaży domu... Pan pyta się, czy sobie o tem przypominam? Byli to małżonkowie Dedessuslamare.
— Dziękuję panu uprzejmie — oświadczył Perenna, któremu już te wiadomości wystarczały.
Samochód był przygotowany do drogi, a w minutę później szybował już w kierunku Alençon.
— Dokąd jedziemy, szefie? — zapytał brygadyer.
— Na stacyę. Mam wszelkie powody do przypuszczenia, że po pierwsze, Gaston Sauverand dzisiejszego rana już wiedział — skąd? dowiemy się o tem wcześniej lub później — o rewelacyach, uczynionych przez panią Fauville odnośnie do Langernaulta, a powtóre zaś, że począł dziś krążyć dokoła posiadłości, pozostałej po Langernaulcie z pobudek, które również prędzej lub później będą nam znane. Otóż przypuszczam, ze przybył tu pociągiem kolejowym i że w ten sam sposób będzie wracał.
Przypuszczenia Perenny zostały potwierdzone natychmiast. Na stacyi powiedziano mu, że jakiś pan z młodą panią przybyli o godzinie drugiej z Paryża, oraz że wynajęli w sąsiednim hotelu bryczkę, a po załatwieniu swych interesów wsiedli do pociągu pospiesznego, odchodzącego o godzinie 7 minut 40.
Opis wyglądu obu tych osób odpowiadał zupełnie wyglądowi Sauveranda i Florentyny.
— W drogę: — zawołał Perenna, spojrzawszy na zegarek. — Spóźniliśmy się o całą godzinę jest jednak rzeczą możliwą, iż zdążymy przybyć do Mans jeszcze przed przybyciem tego bandyty!
— Zdążymy i klnę się szefowi, ze chwycimy za kołnierz jego i jego damę, albowiem jest ich dwoje...
— Dwoje. Dobrze mówisz, tylko...
— Tylko...
Przed udzieleniem odpowiedzi don Luis zaczekał aż zajęli miejsca i aż motor począł działać. Później dopiero powiedział:
— Tylko, mój stary, pozostawisz tę damę w spokoju...
— Dlaczego?
— Czy masz rozkaz aresztowania jej?
— Nie.
— A zatem daj jej spokój.
— Jednak...
— Ani słowa więcej, Aleksandrze! W przeciwnym razie wyrzucę cię z samochodu na środku drogi. Będziesz wtedy aresztował sobie każdego, kogo ci się żywnie podoba.
Mazeroux nie puścił już więcej pary z ust. Zresztą szybkość, z jaką puścili się w drogę, odebrała mu ochotę do protestów. Zaniepokojony szybkim biegiem samochodu zajęty był tylko wypatrywaniem przeszkód na horyzoncie, które należało jadącym ominąć. Po obu stronach drogi drzewa tylko majaczyły im w oczach, zaledwie przez nich dostrzegane. W uszach mieli świszczący rytm powietrza.
Zapadał zwolna mrok.
Mazeroux zaryzykował uwagę:
— I tak zdążymy! Nie trzeba bardziej przyspieszać biegu!
W odpowiedzi na tę uwagę Perenna przyspieszył jeszcze szybkość samochodu, wobec czego brygadyer umilkł zupełnie.
Mijali wioski, płaszczyzny, doliny, aż wreszcie wyłoniło się z ciemności jarzące światłem miasto Mans.
— Wiesz, gdzie znajduje się dworzec, Aleksandrze?
— Wiem! Najpierw jedźmy na prawo, potem zaś prosto przed siebie.
Mimo tych objaśnień brygadyera stracili około ośmiu minut na błądzeniu po mieście, gdzie każdy dawał im sprzeczne wskazówki, tak, że gdy zajechali przed dworzec, maszynista odchodzącego pociągu już dawał gwizdek.
Don Luis wyskoczył z samochodu, rzucił się w głąb sali, roztrącił urzędników, starających się go powstrzymać i wreszcie wypadł na peron.
Konduktorzy zatrzaskiwali już drzwiczki. Mimo to Perenna biegł wzdłuż pociągu, czepiając się klamek poszczególnych wagonów.
— Gdzie pański bilet? Pan nie ma biletu! — wrzeszczał jeden z rozwścieczonych urzędników.
Don Luis kontynuował swą gimnastykę, przeskakiwał ze stopnia na stopień, zapuszczając po przez szyby wzrok do wnętrza, odtrącając podróżnych, którzy stojąc przy oknie utrudniali mu zbadanie tajemnicy każdego przedziału, gotów zdobywać przedział, w którym znajdowałaby się para winowajców.
Pociąg już ruszał. Nagle, zajrzawszy do ostatniego wagonu, Perenna wydał okrzyk. Byli tam oboje, sami... Widział ich! Byli tam! Florentyna rozciągnięta na ławce, z głową opartą na ramieniu Gastona Sauveranda, ten zaś pochylony ku niej, obejmował ją w pół obydwiema rękami.
Opanowany szałem zazdrości Perenna podniósł mosiężny zatrzask i położył rękę na klamce...
W tejże jednak chwili stracił równowagę, pociągnięty z tyłu za ubranie przez ziejącego wściekłością konduktora i brygadyera Mazeroux.
— Ależ to szaleństwo, szefie! — zawołał Mazeroux. — Wpadnie pan pod koła pociągu.
— Bydlę! — ryknął Perenna. — Puśćże mnie!... Tam są oni!...
Pociąg już ruszył. Perenna chciał wskoczyć na inny stopień, ale konduktor z brygadyerem trzymali go zbyt mocno. Perenna począł się z nimi szamotać, ale dwóch funkcyonaryuszy stacyjnych nadbiegło im z pomocą wraz z zawiadowcą stacyi.
Pociąg się oddalił, unosząc zbiegów.
— Idyoto! Durniu! — wołał wściekły Perenna. — Czemużeś mi przeszkodził? Czekaj, rozprawię się z tobą!
Jednem uderzeniem lewej pięści obalił urzędnika kolejowego, drugą zaś przewrócił brygadyera Mazeroux i uwolniwszy się następnie w podobny sposób od dalszych funkcyonaryuszy, wpadł do sali bagażowej, gdzie przesadziwszy w skoku kilka pak i walizek, znalazł się przy samochodzie.
— Ach, kwadratowy osioł! — burknął, skonstatowawszy, że Mazeroux unieruchomił motor.
Jeżeli don Luis z wielką szybkością w ciągu dnia prowadził swoją maszynę, to tego wieczoru puścił ją w ruch z zawrotną rzec można szybkością. Prawdziwa trąba powietrzna przeleciała przez przedmieście Mans i wpadła na wielką szosę. Miał tylko jedną myśl, jeden cel. Przybyć na najbliższą stacyę Chartres przed przyjazdem pociągu i schwytać za gardło Sauveranda. Oczami duszy widział już w dzikim uścisku swych rąk rzężącego kochanka Florentyny Levasseur...
— Jej kochanek!... jej kochanek! — powtarzał w myśli. — Do dyabła! W ten sposób wszystko się wyjaśnia. Oboje zawarli sojusz przeciw swej wspólniczce, Maryi Annie Fauville i ta nieszczęsna zapłaci za straszną seryę zbrodni. Czy jest wogóle ich wspólniczką? Kto to wie? Kto wie, czy ta para demonów, po usunięciu ze swej drogi inżyniera Fauville’a i jego syna, nie uknuła spisku na zgubę pani Fauville, ostatniej przeszkody, dzielącej ich od dziedzictwa pozostawionego przez Morningtona? Dlaczegóżby nie? Czyż nie godzi się wszystko z taką hypotezą? Czy lista dat nie została znaleziona przezemnie w tomie Szekspira, należącym do Florentyny? Czyż fakt ten nie dowodzi, że listy te komunikowane są nam przez Florentynę? Oskarżają one wprawdzie także Gastona Sauveranda... To i cóż z tego? On nie kocha już pani Fauville, lecz Florentynę... A Florentyna kocha jego... Ona jest jego spólniczką, doradczynią, jest tą, która żyć będzie przy jego boku i korzystać z jego fortuny!... Niekiedy wprawdzie Florentyna zdaje się stawać w obronie pani Fauville...
„Kabotynka! Są to może odruchy sumienia, wyrzuty, spowodowane myślą o tych wszystkich machinacyach, wymierzonych przeciw rywalce i o losie, który tę nieszczęśliwą kobietę czeka...
„Ale ona kocha Sauveranda!... I prowadzi nadal walkę bez litości, bez wytchnienia!... I oto dlatego pragnie mnie zabić, mnie, intruza, którego przenikliwości się boi... I wstręt do mnie żywi... i mnie nienawidzi!...
Z warkotem pędzącej w szalonym wyścigu maszyny, łączył się mamrot słów zagłębionego w swych myślach Perenny. Wrażony w pamięć widok dwóch kochanków, splecionych, jak mu się zdawało, w namiętnym uścisku, kazał mu wyć z zazdrości. Pragnął się pomścić. Po raz pierwszy w życiu uczuł pragnienie dokonania mordu...
— Do stu piorunów! — zawołał. — Motor się zacina! Mazeroux!
— Hę? Co? Pan wie o tem, że jadę wraz z panem? — zapytał Mazeroux, wyłaniając swą głowę z ciemności.
— Wiem, kretynie! Czy sądzisz, że pierwsze lepsze bydlę mogłoby się przyczepić do stopnia samochodu bez mojej wiedzy? Musi ci być bardzo wygodnie na stopniu?
— Jestem jak na torturach! Drżę cały!
— To dobrze! Nauczy cię to rozumu. Gdzie kupiłeś benzynę?
— U kupca.
— U złodzieja! To nie benzyna, lecz pomyje! Czy nie słyszysz, jak motor działa, idyoto!
Samochód zdawał się mieć chwile wahania. Później znów jechał normalnie. Don Luis przyspieszył bieg. Jedna latarnia przyćmiła światło. Druga przestała rzucać swe zwykłe blaski. Nie miało to jednak żadnego wpływu na wolę Perenny.
Motor znów się zaciął, potem wysilił się, jak gdyby chciał mimo wszystko spełnić swój obowiązek, po chwili zaś zapadł na bezwład zupełny i stanął w pośrodku drogi.
Perenna zaklął z wściekłością.
— Zobaczymy, szefie, może się uda nam go naprawić, a wtedy schwytamy Sauveranda w Paryżu zamiast w Chartres.
— Ośle kwadratowy, przecież masz tu roboty na godzinę czasu, a następnie samochód znów się psuć będzie. Nie dali ci benzyny, lecz pomyj!
Dokoła nich rozciągała się w nieskończoność pustka wsi, nad którą przyświecały jedynie gwiazdy w ciemnościach nieba.
Don Luis tupał nogami z wściekłości. Chciałby cały ten samochód strzaskać na drzazgi, chciałby...
Mazeroux był winien temu wszystkiemu! Don Luis chwycił go za ramiona, potrząsnął nim jak gruszką, obrzucił przekleństwami i wyzwiskami, a następnie przewróciwszy go na ziemię, począł mówić urywanemi słowy, tętniącemi akcentami nienawiści i bólu:
— To ona, rozumiesz Mazeroux? To towarzyszka Sauveranda temu wszystkiemu winna! Mówię ci to teraz, gdyż obawiam się własnej ku niej słabości... Tak, jestem tchórzem... Ona ma twarzyczkę tak piękną, a oczy dziecka! Ale to ona, Mazeroux! Mieszka u mnie... Zapamiętaj sobie jej imię... Florentyna Levasseur... Zaaresztujesz ją, nieprawdaż? Ja tego uczynić nie jestem w stanie... Tracę wszelką odwagę, gdy na nią spojrzę... Znaczy to, że nigdy w życiu jeszcze nie kochałem... Inne kobiety... inne kobiety... nie... to były tylko kaprysy... a nawet trudno to kaprysem nazwać... Zresztą zupełnie już o tem zapomniałem... Podczas gdy Florentyna!... Trzeba ją zaaresztować, Mazeroux!... Muszę się uwolnić od jej spojrzeń... One mnie palą... To dla mnie trucizna... Jeżeli ty nie uwolnisz mnie od niej, to zabiję ją tak, jak Dolores... Albo odwrotnie — mnie zabiją... albo... Ach, sam już nie wiem, co mówię. Tyle myśli przeszywa mi mózg... A więc jest przy niej inny mężczyzna... Ona kocha Sauveranda... Ach, nędznicy... Oni zabili Fauville’a... i dziecko... i starego Langernaulta... i tych dwoje małżonków, wiszących tam w stodole... i wiele innych osób... Zabili Morningtona, Verota i jeszcze innych... To są monstra... Ona przedewszystkiem... A gdybyś ujrzał jej oczy!...
Mówił tak cicho, że Mazeroux zaledwie go słyszał. Zdumiewała go ta rozpacz u człowieka, posiadającego taką nadzwyczajną energię i taką umiejętność panowania nad sobą.
— Wszystko to są śmiesznostki, sżefie! — zawołał Mazeroux, podnosząc się z ziemi. — Przygody z kobietami? Znam się na tem... Przechodziłem to tak samo, jak każdy inny... Pani Mazeroux... Mój Boże! Tak! Podczas nieobecności szefa ożeniłem się... Niestety! Pani Mazeroux nie jest taką kobietą, jaką być powinna. Wiele cierpiałem... Pani Mazeroux...
Podprowadził łagodnie don Luisa do samochodu i usadowił go na stopniu.
— Niechaj szef spocznie. Noc nie jest bardzo chłodna i okazyi zresztą nie zbraknie. Pierwszego chłopa, jaki nadjedzie, wyszlę do najbliższej miejscowości po to, czego potrzebujemy i po żywność także, gdyż jestem wściekle głodny. I wszystko pójdzie dobrze... Damy sobie radę z kobietami... Wystarczy wyrzucić je poza próg swego życia, o ile same nie drapną... A zatem pani Mazeroux...
Don Luisowi nigdy nie sądzonem było dowiedzieć się, co się właściwie stało z panią Mazeroux. Najgwałtowniejszy kryzys duchowy, jaki przeżywał, nie miał żadnego wpływu na jego sen. Zasnął prawie natychmiast.
Było już późno, gdy się obudził. Dopiero o godzinie siódmej rano nadjechał jakiś cyklista, przy pomocy którego udało się sprowadzić benzynę i o godzinie dziesiątej ruszono w drogę.
Don Luis, który znów odzyskał zimną krew, rzekł, zwracając się do brygadyera:
— Narobiłem masę głupstw tej nocy. Nie żałuję jednak tego. Nie, moim obowiązkiem jest wszystko uczynić, aby uratować panią Fauville i dosięgnąć właściwych zbrodniarzy. Na mnie jednego spada to zadanie i przysięgam ci, że je spełnię. Dzisiaj wieczór Florentyna nocować już będzie w więzieniu!
— Dopomogę w tem szefowi — oświadczył Mazeroux dziwnym tonem.
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy! Jeżeli ośmielisz się dotknąć jej włosa, to cię zmiotę z powierzchni ziemi! Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, szefie.
— A zatem pamiętaj!
Gniew don Luisa wyraził się w zwiększonym biegu samochodu, co Mazeroux uważał za objaw zemsty. Z szybkością wichru minęli Chartres.
Rambouillet, Chevreus, Versailles przedstawiały się ich oczom jako widma w olbrzymich zarysach. Potem Saint-Cloud... potem lasek Buloński...
Na placu Konkordyi, gdy sam ochód począł kierować się ku Tuileriom, Mazeroux ośmielił się rzucić pytanie:
— Szef nie wraca do siebie?
— Nie! Przedewszystkiem trzeba załatwić sprawę najpilniejszą. Trzeba skłonić panią Fauville, aby poniechała ustawicznych zamachów na swe życie. Można to uczynić, oświadczając jej, że winni zostali wykryci...
— A potem?...
— Potem będę chciał zobaczyć się z prefektem policyi.
— Pan Desmalions wyjechał i wróci dopiero po południu.
— W takim razie zobaczę się z sędzią śledczym.
— Ten przybędzie dopiero koło południa, a teraz mamy godzinę jedenastą.
— W każdym razie spróbujemy.
Mazeroux prawdę mówił. W pałacu sprawiedliwości nie było nikogo.
Don Luis spożył śniadanie w pobliżu, Mazeroux zaś, odwiedziwszy urząd bezpieczeństwa, znów się zjawił przy nim i poszli razem do sędziego śledczego.
Nadzwyczajne zdenerwowanie i niepokój Perenny nie uszły oczywiście uwagi brygadyera, to też zwrócił się doń z zapytaniem:
— Czy szef nie zmienił swej poprzedniej decyzyi?
— Umocniłem się w swem postanowieniu jak nigdy przedtem. Przy śniadaniu czytałem dzienniki. Pani Fauville, którą na skutek nowego samobójczego zamachu przewieziono do szpitala i tam jeszcze usiłowała roztrzaskać sobie głowę o ścianę. Ubrano ją przemocą w kaftan bezpieczeństwa. Odmawia posiłku. Moim obowiązkiem jest ją ocalić...
— W jaki sposób?
— Oddając w ręce władz prawdziwie winnych! Uprzedziłem już sędziego śledczego i dziś wieczór przyprowadzę wam Florentynę Levasseur żywą lub umarłą...
— A Sauverand?
— Sauverand? I na niego przyjdzie kolej, o ile...
— O ile?
— O ile sam się nie załatwię z tym łotrem!
W pałacu sprawiedliwości natknęli się na dwóch reporterów, którzy przyszli tam po informacye.
Rzucili się natychmiast ku Perennie.
— Możecie panowie napisać — oświadczył im Perenna — że od dnia dzisiejszego biorę w obronę panią Fauville i że całkowicie poświęcam się jej sprawie.
Spojrzano nań ze zdumieniem. Jakto? Czyż nie on to spowodował aresztowanie pani Fauville? Czyż nie on zgromadził przeciw niej całe stosy niewzruszonych dowodów?
— Dowody te — powiedział — obalę jeden po drugim. Pani Fauville jest ofiarą nędzników, którzy uknuli przeciw niej dyabelskie machinacye. Nędzników tych będę mógł wkrótce oddać w ręce sprawiedliwości.
— Wszak zęby? Owe nacięcia zębów, czyż nie są wystarczającym dowodem?
— Przypadek. Niesłychany przypadek, który przedstawia mi się obecnie jako najbardziej przekonywujący dowód niewinności pani Fauville. Twierdzę, że gdyby pani Fauville była w stanie popełnić wszystkie te zbrodnie, to miałaby również tyle sprytu, iż nie pozostawiłaby władzom śledczym poszlaki w postaci nadgryzionego jej zębami jabłka.
— I mimo to...
— Jest niewinna! To właśnie idę oświadczyć sędziemu śledczemu. Trzeba tę nieszczęśliwą kobietę uprzedzić, że czynione są na jej korzyść wysiłki. Trzeba ją natchnąć nadzieją. W przeciwnym razie popełni samobójstwo, a śmierć jej obciąży sumienia tych wszystkich, którzy oskarżali niewinną ofiarę zbrodniczych machinacyi. Trzeba...
Nagle urwał. Oczy jego spoczęły na jednym z reporterów, który, trzymając się na uboczu, zdawał się słowa jego notować.
Rzekł z cicha do brygadyera:
— Czy znane ci jest nazwisko tego indywiduum? Nie przypominam sobie gdzie, ale osobnika tego już gdzieś widziałem.
W tej właśnie chwili woźny otworzył drzwi gabinetu sędziego śledczego, który, otrzymawszy bilet wizytowy Perenny, natychmiast kazał go prosić.
Ruszył więc naprzód i już miał wejść do gabinetu wraz z brygadyerem, gdy nagle odwrócił się i wielkim głosem zawołał:
— To był on! To Sauverand! Chwytaj go, bo znów nam ujdzie! Biegnij!
To rzekłszy, Perenna sam począł ścigać uciekającego, a w ślad za nim pobiegli Mazeroux, obecni tam reporterzy i służba. Perenna oczywiście zdystansował wkrótce wszystkich, tak, że w trzy minuty od rozpoczęcia pościgu nie miał już nikogo poza swemi plecami. Goniąc, rozpytywał się jednocześnie przechodniów, czy nie widzieli opisywanego przezeń osobnika. Dwóch przechodniów poinformowało go, że widzieli istotnie jakiegoś mężczyznę, idącego szybkim krokiem, lecz informacye zebrane w ten sposób okazały się błędnemi. Perenna bardzo szybko zdał sobie z tego sprawę, udało mu się jednak stwierdzić, że Sauverand połączył się na wybrzeżu l’Horloge z jakąś blondynką, bardzo ładną, oczywiście z Florentyną Levasseur... Para ta wsiadła do autobusu, odchodzącego z placu Saint-Michel na dworzec Saint-Lazare.
Don Luis zwrócił swe kroki ku małej ustronnej uliczce, gdzie zostawił swój samochód pod nadzorem kolportera gazet. Wprowadził w ruch maszynę i jadąc z największą, jaką mógł osiągnąć, szybkością, znalazł się wkrótce na dworcu Saint Lazare. Z biura autobusów udał się za innym znów śladem, który okazał się również błędnym. Stracił jeszcze godzinę czasu i powrócił na dworzec, gdzie zdobył tylko tę pewność, że Florentyna wsiadła tam sama jedna do autobusu, który odjechał w kierunku placu Palais Burbon.
A zatem, i to wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, Florentyna, nie podejrzewając jeszcze niczego, wróciła do domu.
Myśl, że ujrzy ją już za chwilę podsycała jeszcze jego wściekłość. Jadąc ulicą Royale i przejeżdżając plac de la Concorde rzucał bez związku wyrazy zemsty i gróźb, które pragnął jaknajrychlej wykonać. I bezcześcił Florentynę. I smagał ją obelgami. I czuł jakąś przykrą, dojmującą potrzebę zadania ciosu tej nędznej kreaturze...
Przybywszy jednak na plac Palais Burbon, ochłódł w swym zapale. Jednym rzutem doświadczonego oka spostrzegł i obliczył, że po obu stronach ulicy spacerowało sześciu mężczyzn. Domyślił się odrazu, że są to agenci policyi. Po chwili zauważył także brygadyera Mazeroux, który wykręcał się na obcasie, ukryty w bramie jednej z pobliskich kamienic.
— Mazeroux! — zawołał.
Brygadyer, zdziwiony wymienieniem jego nazwiska, podszedł do samochodu.
— Ach, to szef mnie woła!
Na twarzy brygadyera znać było tak wielkie zmieszanie, iż don Luisa utwierdziło to w jego przypuszczeniach.
— Chyba nie na mnie urządziliście zasadzkę przed moim domem?
— Także pytanie! — odrzekł Mazeroux, widocznie zaambarasowany. — Szef wie doskonale, że znajduje się w łaskach.
Don Luis aż podskoczył z gniewu. Teraz zrozumiał. Mazeroux go zdradził! Chcąc dać posłuch skrupułom swego sumienia, jak również pragnąc ocalić swego byłego szefa z groźnej fali namiętności, Mazeroux zadenuncyował Florentynę Levasseur...
Zacisnał pięści i wytężył wszystkie siły, aby zapanować nad wściekłością, burzącą mu krew w żyłach. Cios był straszny. Nagle zrozumiał intuicyjnie wszystkie błędy, jakie wskutek ślepej namiętności popełnił od dnia wczorajszego i przeczuwał trudne do naprawy następstwa, mogące z nich wyniknąć. Bieg wydarzeń wymknął mu się z ręki.
— Czy masz rozkaz aresztowania jej?
Mazeroux wybełkotał:
— Otrzymałem go całkiem przypadkowo... Spotkałem powracającego prefekta. Zaczęliśmy mówić o tej pannie... I oto wykryto, że tę fotografię... pan wie... fotografię Florentyny Levasseur, którą prefekt panu powierzył... otóż, że pan kazał tę fotografię zaretuszować... Gdy więc wymieniłem imię Florentyny, prefekt przypomniał sobie nagle, że o nią tu idzie...
— Czy masz rozkaz aresztowania jej? — powtórzył don Luis jeszcze ostrzejszym tonem.
— Wszak... nieprawdaż?... Trzeba było... Pan Desmalions... sędzia...
Gdyby na placu nie było nikogo, to don Luis ulżyłby sobie niewątpliwie, wymierzając kułakiem pod zęby cios brygadyerowi, według wszelkich nowoczesnych reguł sztuki bokserskiej. Zresztą Mazeroux, przewidując taką ewentualność, trzymał się roztropnie jak najdalej od szefa i chcąc go ułagodzić, sypał obficie wyjaśnieniami.
— To dla pańskiego dobra, szefie — mówił. — Trzeba było... Przypomnij sobie treść rozkazu, jaki mi dałeś wczoraj: „Uwolnij mnie od tej kreatury... Brak mi do tego odwagi... Zaaresztujesz ją, nieprawdaż?... Palą mnie jej oczy... To moja trucizna”... A zatem, szefie, czy mogłem uczynić inaczej? Tembardziej, że Weber...
— Ach, Weber wie o wszystkiem?...
— Niestety, tak! Prefekt stracił nieco do szefa zaufanie z chwilą, gdy się wydało, że szef kazał zaretuszować fotografię Florentyny. To też Weber zjawi się tu zapewne za jakąś godzinę z posiłkami. Weber dowiedział się, że kobieta, która odwiedzała Sauveranda w Neuilly, pan wie, w domu na bulwarze Richard-Wallace, jest piękną blondynką i że na imię jej jest Florentyna. Kilkakrotnie pozostawała ona u niego na noc...
— Kłamiesz, kłamiesz! — syczał Perenna.
Wściekłość budziła się w nim na nowo. Ścigał Flolentynę z uczuciem, z którego sam nie zdawał sobie sprawy. I oto nagle chciał ją zgubić ponownie, tym razem z całą świadomością. W rzeczywistości sam nie wiedział, co czynił. Działał od przypadku do przypadku, nurtowany z kolei najróżnorodniejszemi uczuciami, trawiony tym rozkiełznanym szałem miłości, która pchała go równie dobrze do zamordowania tej ukochanej istoty, jak i do poświęcenia życia w jej obronie.
Przez ulicę przebiegał właśnie uliczny kolporter pism, sprzedający nadzwyczajne wydanie „Journal de Midi”, w którem widniały wielkiemi członkami wydrukowane tytuły: „Oświadczenie don Luisa Perenny. — Pani Fauville będzie uniewinniona. — Bliskie aresztowanie winowajców”...
— Tak, tak... — oświadczył głośno. — Dramat, zbliża się ku końcowi. Florentyna spłaci swój dług. Tem gorzej dla niej!
Puścił znów w ruch maszynę i minął bramę głównego dziedzińca. Wysiadając, rzucił szoferowi rozkaz:
— Zawróć autem i nie wprowadzaj go do remizy, albowiem mogę go lada chwila potrzebować.
Szwajcara, który się do niego zbliżył, zapytał:
— Czy panna Levasseur jest w domu?
— Jest, w swoim pokoju.
— Wyjeżdżała wczoraj, nieprawdaż?
— Tak. Otrzymała depeszę, wzywającą ją na prowincyę, do chorego krewnego. Powróciła dzisiejszej nocy.
— Muszę z nią pomówić. Powiedzcie jej, żeby do mnie przyszła.
— Do gabinetu?
— Nie, na górę, do buduaru!
Był to mały pokój na drugiem piętrze, niegdyś buduar kobiecy, który sobie Perenna upodobał od chwili, gdy w pokoju, obranym na gabinet pracy, stał się celem trucicielskiego zamachu. Było tam spokojniej, pokój ten znajdował się dalej od oczu ludzkich, to też tam Perenna chował swoje ważniejsze papiery. Nigdy nie rozstawał się z kluczem od tego pokoju, z kluczem specyalnym, mającym trzy nacięcia i ukrytą wewnątrz sprężynę.
Mazeroux zapuścił się za nim w dziedziniec i szedł krok w krok za nim, na co Perenna dotychczas prawie nie zwracał uwagi.
Wziął brygadyera pod ramię i poszli razem.
— Wszystko idzie jaknajlepiej! Obawiałem się, że Florentyna, podejrzewając coś, nie wróci już tutaj. Ale ona bezwątpienia nie przypuszcza wcale, że ją wczoraj widziałem. Teraz już nam nie ujdzie!
Minęli westybul, poczem weszli na pierwsze piętro.
Mazeroux zacierał ręce.
— Nareszcie szef przyszedł do rozsądku?
— W każdym razie jestem zdecydowany. Nie chcę, rozumiesz, nie chcę, żeby pani Fauville odebrała sobie życie, a ponieważ jest tylko jeden środek uniknięcia tej katastrofy, więc poświęcam Florentynę.
— Bez żalu?
— Bez wyrzutu.
— A zatem szef mi wybacza?
— Składam ci podziękę!
To mówiąc, wymierzył mu potężny cios kułakiem w zęby.
Mazeroux padł zemdlony, bez jęku, na schodach drugiego piętra.
W pośrodku tych schodów znajdowała się ciemna komórka, służąca do przechowywania narzędzi domowych. Służba składała tam również brudną bieliznę. Don Luis umieścił w tej komórce brygadyera, sadzając go wygodnie na podłodze i opierając plecami o stojący tam kufer. Następnie wetknął mu chustkę w usta, zakneblował je jeszcze jakąś serwetką, poczem związał mu ręce postronkami, których dwa końce przytwierdził do wielkiego, wbitego w mur haka.
Gdy Mazeroux począł przychodzić do siebie, Perenna rzekł doń:
— Sądzę, że masz wszystko, czego ci potrzeba. Chustkę, serwetkę... Masz w ustach gruszkę, dla zaspokojenia twego głodu... Jedz ją spokojnie, a gdy się nasycisz, to postaraj się zasnąć trochę, a będziesz potem świeży, jak rydz.
Zamknął go, poczem spojrzał na zegarek.
— Mam godzinę czasu przed sobą. Wystarczy!
W tej chwili miał zamiar następujący: zbesztać Florentynę, rzucić jej w twarz wszystkie ohydy i zbrodnie, by w ten sposób uzyskać od niej zeznania na piśmie, przez nią podpisane. Zabezpieczywszy sobie ocalenie pani Fauville, zobaczy później, co pocznie z Florentyną. Być może, iż wrzuci ją do swego samochodu i wywiezie do jakiejś kryjówki, gdzie, trzymając ją jako zakładniczkę, będzie mógł wywierać przez nią wpływ na tok procesu. Być może... Ale nie chciał uprzedzać wydarzeń. Na razie pożądał jednego, oto wyjaśnienia natychmiastowego, raptownego.
Pobiegł do swego pokoju na drugie piętro, gdzie obmył sobie twarz w zimnej wodzie. Nigdy jeszcze nie doświadczył podobnego podniecenia całej swej istoty, podobnego rozkiełznania się w nim ślepych instynktów.
— To ona! Słyszę już chód jej... — mamrotał. — Wstępuje na schody! Nareszcie! Jakaż to rozkosz trzymać ją tak przed sobą... Twarzą w twarz! Sam na sam!
Wyszedł na schody i stanął pod drzwiami buduaru. Wyjął klucz z kieszeni. Otworzył...
Straszny okrzyk wydarł mu się z piersi.
Ujrzał przed sobą Gastona Sauveranda...
W zamkniętym jego własną ręką pokoju oczekiwał nań wyprostowany, z rękoma skrzyżowanemu na piersiach, Gaston Sauverand!...