<<< Dane tekstu >>>
Autor Catulle Mendès
Tytuł Złote pocałunki
Pochodzenie Nowelle
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Złote pocałunki.
I.

Śpiewała piosnki, których ją ptaszki nauczyły, śpiewała je wszakże daleko piękniej niż ptaszęta, a on akompaniował jej biciem w baskijski bęben, na podobieństwo cygańskich tancerzy, żaden z nich jednak nie umiałby tak delikatnie wybębniać tempa na mocno napiętej skórze, u której podzwaniają mosiężne brzękadła. Tak przemierzali oboje gościńce z swą muzyką.
Co byli za jedni?
Pytanie takie wprawiłoby ich w duży kłopot. Jedyną rzeczą, co zapisała się trwale w ich pamięci, było, że nigdy w życiu nie spali w łóżku ani przy stole nie jedli; osoby, mieszkające w domach i jadające na obrusie, nie były z ich rodu; nie mieli bo żadnej rodziny w ogóle. Mali, tacy jeszcze maleńcy, że ledwie umieli dopiero mówić, spotkali się na jakiejś drożynie, ona, wybiegłszy z zarośli, on, wygramoliwszy się z jakiegoś rowu — co za niedobre matki zdolne były porzucić ten drobiazg?... — i w tejże chwili, uśmiechnięci, ujęli się za ręce. Padał dnia tego mały deszcz; w oddali jednak, zbocze wzgórza, nad którem rozsunęły się chmury, jaśniało słońcem; poszli ku tej słonecznej stronie; od owej chwili nie mieli nigdy innej marszruty, jak tylko w stronę, w której świeciło słońce.
Byliby z pewnością zginęli z pragnienia i głodu, gdyby w gąszczu nie szemrały strumyki i gdyby im poczciwe kobieciny wiejskie nie rzucały od czasu do czasu jakiejś skórki z chleba, za twardej już dla kur. Smutny to był doprawdy widok — ta wątła i blada para dzieci-włóczęgów.
Pewnego rana jednak — podrósłszy już — zdziwili się oboje wielce, kiedy budząc się pod drzewem, na murawie, spostrzegli, że spali, złączeni ustami; znaleźli, że to rzecz bardzo przyjemna do ust przyciskać usta, przedłużyli więc, z otwartemi oczyma, pocałunek, we śnie poczęty. Odtąd troski przestały doskwierać obojgu w ich niedoli; zobojętniały im nieszczęścia, odkąd poznali szczęście; nie ma bowiem nędzy w tym stopniu dokuczliwej, w jakim słodką jest miłość.
Zaledwie osłonięci łachmanami, przez które prażyło ich słońce i smagał deszcz, nie zazdrościli wcale ludziom, strojącym się latem w lekkie suknie a zimą w płaszcze futrem podbite; łachy, dziurawe nawet, przestają być brzydkiemi, jeśli okryta niemi osoba podoba się nam, ponieważ ją kochamy. A zresztą czyż niejedna wielka dama nie dałaby chętnie najpiękniejszej swej sukni za skórę... urodziwej biedaczki.
Wędrując całemi dniami od wsi do wsi, zatrzymywali się na placach przed domami bogaczy, których okna otwierały się niekiedy wówczas, przed oberżami, gdzie się pokrzepiało wesołe chłopstwo, i ona śpiewała swe piosnki a on pobrzękiwał z ogniem swoim baskijskim bębenkiem, — jeśli im zaś rzucono kilka sousów — co się zdarzało dość często, bo podobali się oboje bardzo swym widzom i słuchaczom — byli wielce kontenci. Nie martwiło ich jednak bynajmniej, kiedy im nic nie dano. Kładli się wtenczas spać na czczo... Ale cóż znaczy próżny żołądek, gdy się ma serce przepełnione miłością; nie trzeba się też do zbytku rozczulać nad głodomorem, przed którym, pod niebem gwiaździstem, w nocy, miłość zostawia boską ucztę pieszczot.


II.

Raz jednakowoż ogarnął ich straszny smutek. Nastał był właśnie mroźny i wietrzny czas zimy i oboje, nie otrzymawszy od trzech dni ani grosza jałmużny, z nóg lecąc, których im zaledwie na tyle starczyło, by wspierać wzajemnie swe kroki, schronili się do niezamkniętej stodoły, po której wicher hulał na wsze strony. Daremnie jednak obejmowali się i tulili do siebie jak tylko mogli najogniściej, drżeli pomimo to z zimna, że litość by zdjęła, patrzeć; nawet całując się, usta ich pamiętały, jak dawno byli bez jadła. Biedacy!... A do rozpaczy bieżących przyłączył się strach przed jutrem. Co poczną, co się z nimi stanie, jeżeli dobroczynni ludziska i jutro nie wspomogą ich niczem? Niestety! przyjdzież im umrzeć w tak młodym wieku, opuszczonym przez wszystkich, na kupie przydrożnych kamieni, mniej twardych niżeli serca ludzkie?...
— Jakże to? — rzekła — nie będziemyż nigdy mieć tego, co inni mają?... Czyż to tak wielka rzecz pragnąć trochę ognia dla ogrzania się, odrobiny chleba na wieczerzę?... To przecież straszne pomyśleć, że tyle ludzi wysypia się wygodnie w ciepłych domostwach a my tu siedzimy, trzęsąc się z zimna jak ptaszęta, co nie mają ni pierza ni gniazda.
Nie odrzekł nic na to; płakał.
Aż tu naraz wydać im się z łatwością mogło, że wpół już umarli, znaleźli się ni stąd ni zowąd w raju... tak wspaniała, promieniejąca światłość rozlała się dokoła nich, prosto zaś ku nim kroczyła aniołom podobna dama w szacie z pąsowego złotogłowiu, z złocistą różdżką w ręce.
— Biedactwa wy moje — rzekła — niedola wasza mnie wzrusza, pragnę więc przyjść wam z pomocą. A iżeście byli biedniejsi od ostatniego z nędzarzy, bogatsi będziecie od najbogatszych; będziecie wkrótce mieli taką moc skarbów, że na ich przechowanie nie zdołacie na całej ziemi znaleźć dość kufrów.
Słysząc to, myśleli, że śnią.
— Ależ pani!... Jakożby się rzecz taka zdarzyć mogła?
— Dowiedzcie się, że jestem wróżką, dla której nie ma nic niemożebnego. Od dziś dnia ile razy któreś z was otworzy usta, ukaże się z nich dukat, za nim drugi, trzeci, i tak bez końca... Od was więc samych zależeć będzie, byście posiedli największe bogactwa, jakie sobie tylko wystawić można.
To rzekłszy, wróżka zniknęła a ponieważ pod wpływem takiego cudu oboje, oniemiali ze zdumienia, szeroko rozwarli usta — sypały im się z nich tedy dukaty, cekiny, guldeny, dublony i to w takiej obfitości, że można było bez przesady powiedzieć: deszcz pada złoty!


III.

W jakiś czas potem nie mówiono na świecie o niczem innem, jak tylko o pewnym księciu i jego małżonce, zamieszkujących pałac, wielki jak miasto a iskrzący się jak niebo gwiaździste; albowiem mury jego, z marmurów zbudowane najrzadszych, inkrustowane były całe ametystami i chrysoprazami. Lecz przepych pałacu na zewnątrz niczem był wobec kosztowności tego, co można było oglądać w jego wnętrzu. Ktoby zaś chciał wyliczyć wszystkie bezcenne meble, wszystkie posągi ze złota, jakiemi ozdobione były sale, wszystkie świeczniki z drogich kamieni, siejące z pod sufitów snopami iskier — musiałby opowiadać bez końca. Oczy po prostu ślepły na widok tylu cudów. Właściciele pałacu zaś urządzali w nim festyny, które jednomyślnie za niezrównane uznano. Stoły dosyć obszerne, by cały naród znaleźć mógł przy nich miejsce, zastawione tam były najdelikatniejszemi daniami, napojami nazw najsłynniejszych; na złotych misach krajali krajczowie tatarskie bażanty a podczaszowie napełniali winami z Kanaryi kielichy, rznięte z jednej sztuki drogich kamieni. Gdyby jaki biedaczek, co nie miał od wczoraj nic w ustach, wszedł nagle do sali jadalnej, oszalałby chyba z zdumienia i radości. Domyślicie się łatwo, że biesiadnicy nie szczędzili najwyszukańszych wyrazów podziwu i pochwał gospodarstwu, raczącym ich tak po królewsku. Nie mało przyczyniało się do wprawiania zebranych w humor najlepszy, że ile razy książę lub księżna otwarli usta, by wyrzec słowo albo też coś zjeść, leciały im z nich sztuki złota, które służba zbierała w kosze i rozdawała po deserze między wszystkich obecnych.
Rozgłos tak niezmiernego bogactwa i szczodrości rozszedł się tak daleko, że dotarł wreszcie aż do krainy wróżek i jedna z nich — ta sama, co się zjawiła w sukni z pąsowego brokatu w stodole rozwartej na cztery wiatry — powzięła zamiar odwiedzenia swoich protegowanych i przypatrzenia się zblizka szczęściu, jakiem ich obdarzyła, oraz wysłuchania ich podziękowań.
Skoro jednak weszła, pod wieczór, do bogatej komnaty, w której książę i księżna szukali przed zgiełkiem zabaw samotnego schronienia, ogarnął ją dziw wielki, ponieważ w miejsce radości i dzięków, padli oboje do jej nóg, zalewając się z bólu rzewnemi łzami.
— Jestże możliwem to, na co me oczy patrzą? — zdziwiła się wróżka. — Czyż nie jesteście z swego losu zadowoleni?...
— Niestety! pani, — jesteśmy tacy nieszczęśliwi, że pomrzemy chyba nie długo z żałości, jeżeli się nad nami nie zmiłujecie.
— Jakto?... Więc nie czujecie się jeszcze dość bogatymi?
— Jesteśmy aż zanadto bogaci!
— To może wam się nie podoba, że z ust wam ciągle padają same tylko sztuki złota, chcielibyście może, dla odmiany, abym sprawiła, że w miejsce złotych monet sypać się będą dyamenty i szafiry takie jak jajko turkawki.
— Przez litość! nie czyńcie tego!
— Powiedzcież tedy, co wam dolega, bo naprawdę nie potrafię się sama domyśleć.
— Potężna wróżko!... Rozkoszna to rzecz, grzać się, gdy człowiekowi zimno, sypiać w puchowem łożu, i jadać do sytości, jest jednak coś lepszego niż to wszystko: oto — całować usta, które się kocha!... Tymczasem odkąd uczyniliście z nas, o pani, bogaczy, nie zaznaliśmy tego szczęścia ni razu, za każdym bowiem razem, kiedy otworzymy usta, aby je złączyć, sypią się z nich przeklęte cekiny i dukaty przebrzydłe — i całujemy oboje... złoto!...
— Ach! — odpowiedziała wróżka — nie pomyślałam wcale o tej niedogodności. Nie ma jednak sposobu na to i uczynicie najlepiej, moi drodzy, pogodziwszy się z tem.
— Przenigdy!... Dajcie się, pani, wzruszyć!... Nie potraficież cofnąć okropnego podarku, jakiście nam zesłali?
— I owszem. Dowiedzcie się jednak, że postradacie za jednym razem nietylko dar siania złotem, lecz także, wraz z tym darem, wszystkie osiągnięte bogactwa.
— Ech! cóż nam zależy na tem!
— Niech się więc stanie podług woli waszej.
Dotknięci czarodziejską różdżką znaleźli się naraz napowrót w stodole, otwartej na cztery wiatry, w wietrzny, zimowy czas i stali się znów, czem byli niegdyś, parą głodnych, półnagich włóczęgów, drżących z zimna jak ptaszę bez pierza ni gniazda. Ani im jednak w głowie były skargi, szczęściu ich, owszem, nie było granic, gdyż mogli znów w pocałunku złączyć swe kochające usta.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Catulle Mendès i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.