Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
Coraz jaśniej.

Doktór praw Tschudi zaszedł do apteki. Wyglądał mizernie. Chód jego był ociężały; postać, dawniej wyprostowana, przygięła się ku ziemi. Czuł się zakłopotany; lecz równocześnie przez okulary strzelał z szarych oczek błyskami wyraz triumfu. Jakgdyby pozbył się ciężaru wielkiej zagadki — rzekł:
— Nie mieliśmy słuszności obaj, panie Engherz.
Aptekarz podniósł na sędziego oczy zdziwione, chmurne. On wyglądał jeszcze gorzej. Sine półkręgi pod powiekami świadczyły o bezsenności. Nie zapytywał — czekał.
— Uważa Pan, panie Engherz — mówił sędzia, spiesznie wyrzucając słowa. Poprostu nie znamy się na tych rzeczach. Bleihand miał słuszność. Niepodobna dojść inaczej prawdy... Chryzostom miał rację, wyrażając pogląd Ojców Kościoła na te baby w traktacie, który pokazywał mi Bleihand w bibliotece, a mianowicie nazywając kobietę „złem nieodzownem, pokutą naturalną, nieszczęściem upragnionem, niebezpieczeństwem domowem, czarem śmiertelnym i pomalowanym występkiem.“ Zresztą już mędrzec pogański, sam cnotliwy Katon pouczał, że „gdyby świat uwolnił się tylko od kobiet, mężczyźni nie omieszkaliby wejść w stosunki z bóstwami“.
— Ale co się stało? — spytał niecierpliwie aptekarz.
Sędzia usiadł przy ladzie:
— A stało się to, że ta stosowana przez barbarzyństwo metoda tortur jednakże dziś zatriumfowała! Przed chwilą odbyia się w moim domu rewizja — i co pan powie, panie Engherz? — za wskazaniem tej „kobiety“ (sędzia nie lubił wymawiać nazwiska swej służącej, odkąd ujawnione zostały jej praktyki) podniesiono deskę podłogi w alkowie i wydobyto... szkatułkę, w której znalazła się taka sama śrubka, jaką w swoim czasie podano w mleku mojej Maryjce — kubek w kubek taka sama!... Teraz bacz pan sam! — w alkowie nie było od chwili odjazdu tamtej nikogo... żona pracuje sama, gdyż nie może znaleźć nikogo odpowiedniego... boimy się wpaść, jak wtedy... Szkatułka siedziała głęboko pod de^ką prawie pod nogą łóżka... Deskę wyrąbano w miejscu wskazanem przez tę „kobietę“: „pod nogą łóżka. Naprzód wydobyto olbrzymiego szczura — zdechłego. Potem nadgryzioną szkatułkę hebanową...
Aptekarz bałuszył oczy na sędziego — jeszcze nie rozumiał związku logicznego jego relacyj z czarami... Nieco nerwowo postukiwał nogą w ladę, za którą stał i skubał niecierpliwie swoją klinowatą bródkę.
Pomyśl-że Pan, — sędzia rozłożył ręce. — Wiemy zatem, skąd pochodzą gwoździe... Któż mógłby je z pod podłogi, ze szkatułki, przesłać dziecku w organizm?... Próbowałem podnieść łożko — ciężkie, przytem tak wtłoczone między ścianę i skrzynię, że poprostu trudno je podźwignąć... Próbowałem sam — i spociłem się ogromnie. Jakiś łatwowierny w niedowiarstwie głuptas powiedziałby: sama Miggeli odnalazła szkatułkę i zabrała — poczem nieostrożnie połknęła... jej zawartość. Nonsens!... Idjotyzm!... Chorowite, bezsilne dziecko me byłoby w stanie podźwignąć łóżka — przestawić. A potem, pomyśl-no pan, — jak dziecko mogło dostać się do szkatułki, skoro deskę trzeba było rąbać toporem, aby ją wydobyć. No, proszę pana... niech-no pan rozwiąże mi tę zagadkę inaczej, niż dzielny Bleihand, który wszystko odgadł i wydobył najaw!...
Aptekarz milczał ponuro — teraz zgodził się i ręką przecierał nerwowo po łysinie.
— A więc... co pan myśli o tem?
— Nic!... nic!... — syczał Engherz.
I naraz rozkrzyczał się:
— Przestań pan gadać o tem... bo ja zwariuję.
Zakręcił się na pięcie — i bez pożegnania wyszedł z apteki do sąsiednich pokojów mieszkalnych.
Sędzia Tschudi ze zdumieniem spoglądał na młodego adepta farmacji, krzątającego się przy flakonach w poszukiwaniu jakichś ingredjencyj na zamówione lekarstwo dla Miggeli.
— Co mu się stało?!
— Powiada, że bolą go zęby... Nie sypia... Ale mnie się wydaje, że pryncypał ma... kręćka tu.
I wymownie puścił palec przy czole w ruch „młynka“.

∗             ∗

W zarysach głównych sprawa przedstawiała się bezwątpienia jasno. Ale brakło wielu szczegółów. Sumienność nakazywała je zbadać, aby wyrok nie padł nieopatrznie — aby przyszłość mogła nową sprawę wykorzystać dla uzupełnienia prawd, zawartych w piramidzie ksiąg wiedzy ludzkiej o czarcie i jego metodach uwodzenia dusz niepobożnych.
Przedewszystkiem niewiadomo było, czy djabeł Anny Göldi miał jeden, czy też dwa rogi — jak zbudowany był w częściach wstydliwych, jakiej był natury: zimnej czy gorącej — ile centymetrów posiadał i jakiej barwy był ogon i t. d., i t. d. Rzeczy te winny były obejść każdy umysł badawczy.
Zatem Annę, — która, wyznawszy tak wiele, zacięła się jednak w milczeniu opornem, ilekroć chodziło o te kwestje, jako że stanowiły one najgłębszy sekret piekła, — zmieniające się co godzin parę, liczne i zaufane warty budziły co kilka minut, nie dając jej zażyć snu dniem ani nocą. Później, aby wart ze względów humanitarności nie budzić, zastosowano wypróbowane przez kilka krajów kulturalnych, wynalezione w Szkocji narzędzie. Przejęła je pierwsza i rozpowszechniła Hiszpanja, aczkolwiek własnym genjuszem stworzyła mnóstwo instrumentów cudowniejszych: buty, nabijane gwoździami do wnętrza, zamykające się wokół ciała pancerze z szydłami i t. p. Jednakże wszystko to były tortury ostrzejsze, niebezpieczne, wymagające stałego doglądu katów, iżby śmierć nie uwolniła przedwcześnie ofiary od zasłużonych mąk. To zaś był instrument lekki, nader praktyczny, działający automatycznie i skuteczny, jak okazały liczne doświadczenia w ciągu trzech wieków, poczynione tak na katolikach, jak i na protestantach, zarówno w sprawach apostazji i herezji, jak czarodziejstwa i magji. Niejednokrotnie dzięki temu narzędziu ujawniano sprawki incubów i succubów, t. j. djablików, bezustannie wałęsających się między ludźmi, niekiedy zarażających mocą zła całe okręgi wiejskie, których ludność wypadało wówczas już nie dziesiątkować, lecz wytrzebiać ogniem.
Więc były to cztery haki żelazne, związane obręczą stalową, umocowaną wokół szyi — wstawiało się je w rozwarte usta. Ilekroć ofiara nieostrożnie zasnęła, haki wrażały się w podniebienie, język w miąższ policzków od wewnątrz — i sen się przerywał.[1]
Anna nie mogła spać — musiała być każdej chwili czujna, żeby uniknąć bólu — dyszała ciężko rozwartemi stale usty — dochodziła do stanu obłędu. Nadto, karmiąc ją, o ile niezbędnem to było dla utrzymania czarownicy aż do wyroku przy życiu — tu stosowany był nawet przymus względem pragnących się zagłodzić — nie udzielano jej żadnych zgoła napojów.
Albowiem jest to aksjomatem, zdobytym przez wiele doświadczeń, że „czarownica nie zdradzi obyczajów nawiedzającego ją złego ducha, dopóki gardło nie wyschnie jej z pragnienia“.
Kiedy, omdlewając, błagała o kroplę wody — zapowiedziano jej dnia pewnego, że „dostanie wody obficiej, niż marzy“. Przytoczono w istocie do katowni beczkę wody. Była-ż to litość?
Odpowiedzi udziela protokół z dnia 13 kwietnia, t. j. z daty drugiego „egzaminu zastraszenia“. Stwierdza on bezstronnie, że oskarżona była „męczona w najostrzejszy sposób“ (auf allerschärfste gepeinigt). Jeno, że zamiast ognia zastosowano jego przeciwieństwo.
Z wysokości kilkumetrowej w ciągu piętnastu minut przez ogromny lej wlewano skrępowanej na deskach olbrzymie ilości wody, aż brzuch jej się rozdął i ciało na brzmiało... Nie krzyczała — bo krzyczeć nie mogła. Wyjątkowo estetyczny inkwirent — przewodniczący ko misji, kontrolującej wyniki badań pierwszej komisji — odwrócił się mimowoli i splunął:
— Jakże szpetna się stała! Prawdziwa czarownica!
Po tej próbie pozostawiono badaną na godzin parę w samotności, aby „mogła przypomnieć sobie i opowiedzieć przytomnie, co trzeba“. Głosem osłabłym przytakiwała następnie na wszystkie pytania, powtarzając ostatnie ich słowa.
— Czy sztuk tych nauczył cię Steinmüller?
— Nauczył Steinmüller.
— Czy odbywaliście narady we trójkę?
— We trójkę.
— Czy on nauczył cię zaklęć magicznych?
— Tak... zaklęć magicznych.
Ręce jej parzyły. Była w gorączce. Inkwizytor zdu miony był, że ciało, w które napompowano tyle wody, mogło być tak gorące. Oczywiście, tłumaczyło się to organizacją niezwykłą, przysługującą tylko osobom cza rowniczego stanu. Szatan ocalał swoje pupilki: podczas tortury ognia zraszał im czoła zimnym potem, podczas tortury wody ogrzewał je opiekuńczo.
W każdym razie wiedziano już tyle, że można było na ten raz wtrącić Steinmülera na stałe do celi więziennej, nie licząc się z przyjaznemi dlań świadectwami wielu sklepikarzy. Gotowi oni byli przysiąc, że Steinmüller był raczej opętany przez Annę Göldi, niźli jej mistrzował. Inni gotowi byli dać głowę, że człowiek 80-letni, którego znali od paru dziesiątków lat — nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Ale naiwność tych twierdzeń była dla komisji śledczej widoczna. Z jednej strony winę jego stwierdzało kategoryczne „tak“ torturowanej; z drugiej strony jej twierdzeniu nadawało pewność nowe zeznanie Miggeli, która przypomniała sobie wiele innych rzeczy: „widziała naszyjnik z gwoździ na szyi Anny, kiedy raz wieczorem zakradła się do jej kuchni“ — widziała nadto, że „nakładał go jej właśnie Steinmüller“. W ątpliwości znikły: złośliwy starzec wyrabiał w czarownicy piętna nieczułe i uczył ją czarowania.
Jednak przy krzyżowych pytaniach, gdy Annę postawiono przed oczy starca, oskarżona wyciągnęła ręce i mocnym głosem uroczyście rzekła:
— Przysięgam na Boga, że ton człowiek jest niewinny! Ja tylko sama jestem winowajczynią.
Trzej sędziowie — należący do nowej komisji kontroli — spoglądali z zakłopotaniem na dwoje podsądnych.
— Anno! czemuż więc oskarżyłaś mnie? — z wyrzutem zwrócił się do niej starzec. Czemu nastajesz na moją cześć i życie?
Był złamany. Nie rozumiał, jak mogła obarczyć go potwornem oskarżeniem o wspólnictwo.
I znowu głos jej upadł. Zalewając się łzami, wyciągnęła doń ręce:
— Przebacz! To oni wmówili mi... I Miggeli powiedziała. A więc i ja...
Łzy ją dławiły.
Była chwila długiego milczenia. Sędziowie naradzali się szeptem, co uczynić winni wobec tego, że Anna cofnęła swój zarzut. Czy urządzić trzeci egzamin, który wobec widocznego upadku sił Anny Göldi mógłby wywołać niepożądany efekt: śmierć. Doktór Marti, powołany rankiem tego dnia w celu oględzin, ostrzegł trybunał przed „nadużyciem tortur“. Czy też wypadało raczej poddać egzaminowi starca, który tak podupadł ostatnio na zdrowiu, że mała doza mogła nie wystarczyć do wydarcia zeznań, wielka mogła skończyć się katastrofą, niepożądaną w interesach sprawiedliwości. Z adecydowano poddać tę kwestję rozwadze ⅔ kompletu sdowego i zawezwać imiennie sędziów na naradę w dniu jutrzejszym.
W chwili, gdy dozorcy rozłączali oboje „winowajców“, aby odprowadzić każde do jego celi, Anna odwróciła się i zawołała od progu do Steinmüllera.
— A ty... a ty... czy i ty wierzysz, że ja jestem czarownicą?
W jej okrzyku było tyle bólu — pytanie zabrzmiało tak dziwnie, że wzruszeni strażnicy zatrzymali się.
Steinmüller popatrzył Annie w oczy. Coś go tknęło. Tyle męki ujrzał w jej oczach — tyle światła spłynęło na rozum prostaka, widzącego, iż znalazł się tak łatwo w więzach, a tak mało budzi wiary w sędziach, mimo czystości swojej, że z ust jego padły wyrazy, które balsamem spłynęły na jej udręczoną duszę:
— Nie, Anno! Nie wierzę... Ty nie jesteś czarownicą! Ani ty, ani nikt!...
W mroku więzienia zapaliło się światło, którego nikt nie widział, prócz tych dwojga.
— Dziękuję! — wyszeptała.
A zaraz się rozeszli.




  1. Autorzy nowocześni, cytując z protokółów sądowych podawane ze ścisłością prawniczą opisy mąk inkwizycyjnych, zaznaczają, że niepodobna dość nadziwić się cudownemu wytrwaniu kobiet, często wiekowych, oraz starców, poddawanych torturom. O ile ofiary nie wpadały w obłęd, lub śmierć nie zwalniała ich od męczarni — niejednokrotnie wolały one znosić je do ostatka, niż przyznać się do związków z szatanem. Oczywiście częściej przyznawały się do wszystkiego, aby co rychlej wstąpić na stos, który w tych warunkach był wyzwoleniem. Nieraz litościwi sędziowie doradzali podsądnym przyznać się odrazu, gdyż wiedzieli, że w mrocznej atmosferze czasu — „stos ich nie minie, choćby byli niewinni”, (Przyp. autora.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.