Złotowłosy sfinks/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosy sfinks |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zajęła miejsce w pierwszej, napotkanej taksówce, rzucając adres domu, w jakim zamieszkiwał Turski. Nie dojeżdżając jednak, poleciła zatrzymać się szoferowi i wysiadła z samochodu. Zdala widniała jasno oświetlona wystawa kolonjalnego sklepu.
Tam weszła pośpiesznie i jęła zakupywać różne smakołyki i zakąski. Wreszcie, podano jej butelkę mocnego węgierskiego wina.
— To będzie najlepsze! — pomyślała, płacąc za sprawunki przy kasie pięćdziesięciozłotówką, otrzymaną od Jana — Mój „małżonek“ jest nieprzyzwyczajony do picia!
Teraz, choć wiedziała, że Turski nadejdzie po niej, pośpieszyła do domu. Prędko jęła rozwijać zakupy i ustawiać je w jadalni na stole, zasłanym najparadniejszą, śnieżno-białą serwetą.
— Niechaj się ucieszy! — w jej duchu przebiegło złośliwe spostrzeżenie.
A gdy ukończyła, jęła liczyć minuty, by co rychlej się zjawił. Działo się to po raz pierwszy, by Kira, a właściwie w domu Turskiego — Krysia, z utęsknieniem oczekiwała na powrót męża.
— Byle prędzej! — nerwowo powtarzały jej usta.
Turski, jak zresztą to zapowiadał, przybył tuż przed dziewiątą. Spodziewał się, że zastanie Krysię w łóżku chorą i niezwykle dziwił się tą zmianą. Przed nim stała żona wesoła i uśmiechnięta, a zarówno sam pokój starannie uprzątnięty, jak i suto zastawiony stół nadawały mieszkanku jakiś odświętny charakter.
— Cóż to za ucztę przygotowałaś? — zapytał, wodząc dokoła zdziwionym wzrokiem po licznych zakąskach i butelce wina — Przecież nie spodziewamy się gości?
— Czyż z ciebie nie najdroższy gość! — zaśmiała się filuternie. — Nikogo się nie spodziewam! Ale, tyle masz kłopotu z mojemi migrenami i niedomaganiami, że pragnę czasem cię przyjąć inaczej!
Oświadczenie to nie przyprawiło Turskiego o wybuch radości. Nie dalej, niźli dziś, w czasie obiadu, powitała go Krysia taką samą przemową, była niezwykle uprzejma, a później rozpoczęły się niezrozumiałe dąsy i kaprysy. Co prawda, starała się potem załagodzić sytuację, a on wzruszony całował ją, lecz teraz właśnie, gdy powracał do domu, wszystkie te „zagadkowości“ postępowania żony jęły go dręczyć ze zdwojoną siłą. I te migreny zjawiające się nagle i raptem znikające bez śladu? Jak można było „rozgryźć“ tę istotę, pojąć pobudki, jakie nią kierowały? Toć stale przymilała się i przemawiała przez pół godziny nader uprzejmie, by w następnej pół godzinie stać się zimną i zagadkową osobą, a wszelkie próby zdarcia zasłony z jej tajemniczości, spełzały na niczem.
— Jak długo potrwa ten dobry humor — pomyślał, nadrabiając miną i siadając do stołu — i jaką nową burzę, czy też niespodzianą migrenę przyniesie?
Chwilowo, jednak, nic nie wróżyło tej burzy, a Turski, biedny, naiwny Turski, z powrotem odzyskiwał zaufanie.
Silnie tu była pomocna butelka starego węgierskiego wina, którą otworzyła Krysia. Gdy, po spożyciu znakomitych zakąsek, łyknął pierwszy kieliszek, wydało mu się, że krew krąży w żyłach ze zdwojoną szybkością i że dokądciś daleko odbiegają poprzednie podejrzenia.
— A jednak — w jego mózgu zaświdrowała raptownie poprzednia uporczywa myśl — czemu nie chciała wyjść do Trauba? I ten Traub też zachowuje się dziwnie? Et, głupstwo! Jakiż cel miałby kłamać i wprowadzać w błąd, że Krysia nie jest hrabianką Kirą?...
— Wciąż jeszcze dręczy cię hrabianka Kira — zawołała, niby odgadując jego myśli i pragnąc go wybadać. — Sądzisz, że umyślnie nie chciałam poznać się z Traubem?
— Ależ bynajmniej! — bąknął zażenowany.
— Więc, skoro mi wierzysz, to na naszą zgodę napijmy się wina! I proszę cię bardzo, byś nigdy mnie nie dręczył niedorzecznemi posądzeniami.
Znów napełniła kieliszki, wychylając swój równocześnie z mężem, do dna. Ale, choć stary węgierski trunek działał na Turskiego widocznie, nie okazywał on tego wpływu, na jaki liczyła Krysia. Oczy jego poczynały świecić i wiódł coraz bardziej rozmiłowanym wzrokiem za żoną.
Nagle, pochwycił za butelkę.
— Krysiu! — wyrzekł, nalewając — Zgoda! Przysięgam, że nigdy więcej cię nie będę podejrzewał! Ale zaproponuję nowy toast! Bądźmy, naprawdę, mężem i żoną!
— Oczywiście! — szepnęła, rumieniąc się i niby zgadzając się na tę prośbę, a w duchu pomyślała. — Zaraz stanie się natarczywy! Nie pozostaje nic innego, tylko... proszek.
Tak, nasenny proszek, który od tygodni oczekiwał na swe przeznaczenie, w głębi torebki.
— Zgadzasz się — zawołał w porywie radości — dasz mi nareszcie, zaraz ucałować twe usta?
— Owszem... — bąknęła, niby zażenowana — Tylko... tylko zaczekaj chwilę...
Wybiegła do sypialni.
Powiódł za nią rozkochanym wzrokiem. Czyżby zbliżał się moment wyśnionego szczęścia? Bo, nie tyle grała w nim pozioma żądza, co chęć utwierdzenia się w jej posiadaniu, pewności, iż jest naprawdę jego żoną. Widocznie i Krysia doszła do przekonania, że należy zerwać z dotychczasowem postępowaniem, pełnem kłamstwa i obłudnej komedji. Ale, jeśli cofnie się, jak tylekroć, to uczyniła, w ostatniej chwili?
Nie! Wnet zadźwięczały jej kroki z powrotem w jadalni. Szła zaczerwieniona, z opuszczonemi do dołu oczami i unikając jakby jego wzroku, lecz nic nie świadczyło, by w jej główce powstał nowy kaprys. Przeciwnie postarała się dać swej chwilowej nieobecności naturalne wytłumaczenie.
— Pragnę podobać się memu panu małżonkowi! — blisko pochyliła się nad nim i poczuł, że bije od niej woń mocnych perfum, któremi przed chwilą skropiła sukienkę. — Nie masz mi tego chyba za złe?...
— Ja miałbym ci mieć za złe? — wykrzyknął, a że stała tuż koło krzesła, na jakiem siedział, opierając się prawie o niego, otoczył ją ramieniem.
Tym razem nie wyrwała się z uścisku. Przeciwnie, osunęła się jakby na Turskiego, pierwsza do pocałunku, podając mu swe usta..
— Krysiu! — wybełkotał i wpił się w te czerwone, wilgotne nieco wargi, tak długo niedostępne jego pieszczocie.
Och, jakże prędko oderwałby się od tej, która uchodziła za jego żonę, gdyby mógł spostrzec, co obecnie czyni. Bo, ona, opadłszy nań całem ciałem i niby bezwolnie poddając się gorącym pocałunkom, w rzeczy samej, była zaprzątnięta zgoła inną myślą. Jej ręka, błądząca po stole, powoli, lecz pewnie zbliżała się do pełnego kieliszka Turskiego, a z dłoni wychylał się jakiś papierek. Z tego papieru nagle posypał się proszek, roztapiając się w trunku błyskawicznie i nie zmieniając koloru wina. A gdy poczuła, że ukończone zostało zadanie, wyrwała się raptem z uścisków męża.
— Ach! — szepnęła, zataczając się lekko, niby oszołomiona długim pocałunkiem. — Zakręciło mi się w głowie.
Turski był nieprzytomny — lecz nieprzytomny z nadmiaru szczęścia.
— Najdroższa! — zawołał, chwytając nieproszony, za swój kieliszek. — Ja teraz wypiję za naszą pomyślność!
Wychylił do dna, — a po jej twarzyczce przemknął cień zadowolenia, gdyż, jak najlepszy strategik wszystko to przewidziała z góry. Pewna była działania narkotyku i najwyżej parę minut jeszcze należało grać komedję.
— I ja piję! — pochwyciła za swój kieliszek w odpowiedzi, nie chcąc wzbudzać podejrzeń.
Rozpromieniony, zbliżył się do niej szybko i pochwycił ją za rękę.
— Złote maleństwo! — mówił serdecznie, do głębi poruszony. — Pocóż tyle czasu było mnie męczyć i dręczyć. Wiedziałem, że w gruncie masz złote serce i wreszcie zakończą się te wszystkie tajemnice i nieporozumienia. A może, to, com ci powiedział w czasie obiadu — przypomniał sobie swój niedawny wybuch — wpłynęło na tę zmianę? Pojęłaś, że nie godzi się w ten sposób ze mną postępować?
— Tak... pojęłam... — wyszeptała cicho nie śmiąc mu spojrzeć prosto w oczy, a w duchu pomyślała. — Czy... czy... prędko podziała?
Turski, całkowicie zaślepiony, nie spostrzegał tych dziwnych błysków, jakie padały z oczów rzekomej Krysi. Dalej, gorąco tłumaczył:
— Będziemy teraz, naprawdę, dobranem stadłem. Na rękach cię będę nosił i starał się zadowolnić twoją najmniejszą zachciankę! Czyż ty masz pojęcie, jak ja cię uwielbiam i jaki jestem szczęśliwy, że nie rozstaniemy się nigdy!
— Nie rozstaniemy się nigdy! — głucho powtórzyła z ukrytym odcieniem ironji.
— Przenigdy! — zawołał gwałtownie, lecz nagle zachwiał się i zbladł. — Co to? — wymówił — jakoś mi niedobrze. Kręci mi się w głowie!
Starała się odpowiedzieć, możliwie spokojnie:
— Piłeś zawiele!
— Nie... nie... — wymawiał teraz z trudem wyrazy. — Nie pojmuję sam?... Dziwne osłabienie...
— Nareszcie! — mało nie wykrzyknęła głośno, lecz opanowawszy się, odrzekła. — Widocznie jesteś zmęczony! Połóż się na chwilę!
— Tak... tak... położyć się — ledwie mamrotał, walcząc widocznie z opanowywującą go sennością.
Znów jęła grać, swą poprzednią rolę, czułej małżonki.
— Połóż się! — przemówiła, troskliwie, ujmując go pod ramię i prowadząc do sąsiedniej sypialni. — Za kwadrans ci to przejdzie!
Posłusznie dał się prowadzić, a gdy dotarli do znajdującej się tam otomany, runął na nią, niczem kłoda.
— Położyć się... — jeszcze wybiegły z gardła chrapliwe wyrazy.
Stała nad nim, wpijając się wzrokiem w szarą, z zamkniętemi oczami twarz „męża“.
— Śpi! — wymówiła po chwili z triumfem. — Nieprędko się zbudzi! Nic nie stanie na przeszkodzie mego planu! Zgóry, zresztą, wiedziałam, że tak będzie!
Dotknęła jego ramienia, później uszczypnęła go lekko... Nie poruszył się, ani drgnął. Teraz całkowicie pewna bezkarności, prędko jęła przetrząsać kieszenie nieprzytomnego. Wreszcie, natrafiła na upragniony pęk kluczy.
— Klucze od kasy Trauba.
Nie mogło być najlżejszej wątpliwości, gdyż inne klucze znała dobrze. Tu zaś jeden był płaski mniejszy, widocznie od zatrzasku frontowych drzwi, drugi zaś dziwnego kształtu, większy.
Odetchnęła z ulgą.
— Ten mi otworzy upragnioną drogę! — mimowolnie wyszeptały jej usta, gdy mocno ściskała metalowy przedmiot.
Tak, po tylu próżnych staraniach i wysiłkach była u kresu swych marzeń. Bo, czyż nie odegrała komedji „małżeństwa“, z tym skromnym urzędniczkiem, który teraz nieruchomo spoczywał na otomanie, byle dostać się do zaufanego człowieka Trauba? Czyż jej życie, odkąd tu się znalazła, w ciągu trzech ostatnich tygodni, nie było jednem pasmem męczarni, w ciągłej obawie skandalu i zdemaskowania, lęku, że śmiało zamierzony plan się nie powiedzie? Wiele razy już była zrozpaczona, poznawszy, że Turski mniej znaczy u Trauba, niźli sądziła poprzednio i że przez niego do tajemnic djabelskiego „barona“ się nie dobierze? Ale, wciąż podtrzymywała ją nadzieja. A nuż, przydarzy się szczęśliwy przypadek.
I ten przypadek nastąpił! A Traub, powodowany zaufaniem, pozostawił swemu sekretarzowi klucze, nadmieniwszy, że w szafie znajdują się akta księcia Ostrogskiego!
— Akta księcia Ostrogskiego!
Och, czuła się tak, jakgdyby w ręku już trzymała te akta. Klucze ma, należy tam się udać bezzwłocznie!
Rozejrzała się dokoła, namyślając się, co jeszcze należy uczynić. Bo, rzecz prosta, więcej do tego mieszkanka nie powróci.
Tę drugą sukienkę, trochę bielizny i drobiazgi, pozostawi na pamiątkę mężowi. Chodzi o to, by nie wymknął się jej jaki niepotrzebny papier, mogący naprowadzić na ślad. Starannie przejrzała torebkę, w której stale nosiła swe dokumenty.. Nic, nic nie brakuje.
— Więc w drogę!
Dochodziła jedenasta. Najlepiej wślizgnąć się teraz do domu Trauba, kiedy dozorca mniejszą zwraca na wchodzących uwagę.
Już miała nałożyć płaszczyk i odejść, gdy wzrok jej padł na leżącego bezwładnie Turskiego. Spojrzała nań i drgnęła. Drgnęła, nie dlatego, by ten się poruszył, lub zdradził czemkolwiek, że rychło się zbudzi, ale poczuła nagle jakieś dziwne ukłucie w serce.
— A jednak, postąpiłam nieładnie! — w jej duszy przykrem echem odbiła się myśl.
Przecież, ten biedak ją kochał naprawdę. Kochał, do tego stopnia, że ożenił się, nie wiedząc, ani kim jest, ani co właściwie robi. Zamykał oczy na dziwaczne postępowanie, na niezrozumiałe kaprysy, byle była przy nim, byle jej nie utracić. Pozwalał na to, na co nie zezwoliłby żaden mężczyzna. I jakżeż mu się odwdzięczyła za ten bezmiar miłości i poświęcenia?
— Nieładnie! — powtórzyło wewnętrzne echo.
Podeszła go podstępnie, udając, iż jej się podoba. Okłamywała, że w przyszłości może go pokochać, podczas gdy nie budził w niej żadnego głębszego uczucia. Użyła naiwnego biedaka, jako narzędzia, by po osiągnięciu celu odrzucić go precz. Co sobie pomyśli, co przecierpi, gdy się zbudzi i jej nie zastanie, a później z biegu wypadków, domyśli się, jaką odegrał rolę?
I nagle dziwnie ścisnęło się serce Krysi, a właściwie Kiry.
— Nie zasłużyłeś na to! — wyszeptała, patrząc na swego pseudo-męża, od którego nie doznała nic prócz dobra. — Nie zasłużyłeś! Ale, czy moja to wina, że muszę iść do celu po trupach?
Łzy zaszkliły się w jej oczach. Pochyliła się niespodzianie i na czole śpiącego złożyła długi pocałunek. A był to pierwszy, dobrowolny pocałunek, jaki składała na czole biedaka.
— Przebacz...
Nagle poczuła, że tak jej odejść nie wypada.
Szybko podbiegła do biurka, pochwyciła arkusz listowego papieru i jęła nerwowo kreślić:
Drogi przyjacielu!
Nazywam Cię tem mianem, gdyż skłamałabym, nazywając inaczej, bo Ciebie nie kocham. Może kiedyś się dowiesz, czemu wyszłam za Ciebie zamąż i czemu spędziłam pod Twoim dachem te kilka tygodni. Dziś, odejść muszę! Prawdopodobnie, na zawsze. Lepiej się tak stanie dla Ciebie, bo nigdy nie byłabym dobrą żoną. Ale, gdy później będziesz oceniał moje postępki, nie sądź, że byłam takim potworem, za jakiego poczytywać mnie można. Zrozum, byłam bardzo nieszczęśliwa i bardzo biedna. O Tobie stale zachowam jaknajlepsze wspomnienie i wiele zachowam prawdziwej wdzięczności. Nie szukaj mnie, sama się zwrócę do Ciebie, bo jakoś będziemy musieli rozwiązać nasz oficjalny stosunek. Nie szukaj i jeśli możesz... zapomnij...
Położyła kartkę na widocznem miejscu. Poczem postarała się rozproszyć, ogarniające ją rozczulenie.
— Muszę być silna! — wyrzekła mocnym głosem. — Ciężka walka jeszcze mnie czeka! Ale czemu tak mi głupio? Sama nie wiem! Toć go nie kocham!
Ogarnąwszy ostatniem spojrzeniem ściany skromnego mieszkanka, w którem w tak niezwykłych warunkach spędziła trzy tygodnie — Krysia nasunęła płaszczyk i wybiegła zeń, mocno ściskając w dłoni torebkę, a w niej ukryte klucze, otwierające dostęp do skarbca Trauba.