Złotowłosy sfinks/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
Człowiek-zwierzę.

Kiedy Turski ocknął się z omdlenia, spostrzegł, że leży w jakiejś izdebce, do której przeniesiono go w stanie nieprzytomnym.
Dziwna to była izdebka. Uważnie rozejrzał się dokoła. Pod sufitem wysoko, świeciła lampka, zabezpieczona drucianą siatką, lecz nie widać było nigdzie kontaktu, musiał on znajdować się w sąsiednim pokoju.
Izba była bez okien, wybita grubemi materacami i całkowicie pusta. W rogu znajdował się tylko siennik, na którym położono Turskiego. Pozatem nic. Ani szafy, ani stołu, ani krzesełka.
Raz jeszcze obrzuciwszy wzrokiem to dziwne urządzenie, powstał na nogi.
Powoli przypomniał sobie wypadki. Rozmowę z nieznajomą, tajemniczą damę, walkę z Kowalcem.
— Psia krew! — zaklął nagle głośno i pochwycił się za kieszeń.
Portfelu i dokumentów brakło.
Teraz dopiero ogarnęła go rozpacz. Żeby tak dać się wywieść w pole? Złakomić się na byle przynętę, gdy wiedział, że wrogowie czatują na papiery.
Parokrotnie przeszedł się nerwowo po izdebce. Wściekłość na samego siebie, głuszyła nawet fizyczny ból. Bo, czuł jeszcze cios zadany mu w szczękę przez Kowalca, a gdy dotknął ręką twarzy, stwierdził, że z jednej strony jest porządnie spuchnięta.
— Psia krew! Do licha! — powtórzył.
Przystanął przed drzwiami, obitemi wojłokiem i szarpnął niemi z całej mocy. Oczywiście, były zamknięte. Jął w nie walić pięściami, lecz gruby wojłok tłumił odgłos uderzeń i napewno w dalszych pokojach nikt ich nie słyszał. A może izdebka znajdowała się w podziemiach, o czem świadczył brak okien?
— Co to ma znaczyć? Gdzie się znajduję? — pomyślał. — Ten pokój, to istne więzienie.
Turski siadł z powrotem na sienniku, gdyż właściwie tam tylko usiąść można było i począł się zastanawiać. Nie miał pojęcia, ile czasu trwało jego omdlenie i która teraz mogła być godzina. Spojrzał na zegarek. Stanął widocznie, w czasie walki i wskazywał dziewiątą. A o dziewiątej odbyła się pamiętna rozmowa z Kowalcem.
Chwilami, ogarniał go taki gniew na samego siebie, że ze złości aż wpijał paznokcie w ciało.
— Dureń! Dureń! — szeptał.
Rzeczywiście zamiast powrócić do domu i złożyć w bezpiecznem miejscu papiery, jak mu radził jakiś głos wewnętrzny, dał się uwikłać w idjotyczną przygodę. Zanadto jest naiwny i każdy zawsze z nim zrobi, co zechce. Przed paru dniami Kira, obecnie znów ta przeklęta baba! Fanny! — przedrzeźnił w duchu. — Fanny, małżonka pana Kowalca!
A teraz! Odebrano mu dokumenty. I bez nich może sobie poradzić z Traubem. Za wiele zdobył ważnych wiadomości. Ale, co zamierza z nim uczynić Kowalec? Nie obdarzy go wolnością. Będzie się bał, że Turski w pierwszym rzędzie, przeciw niemu się zwróci. Więc?
Nagle, przypomniał sobie owe niesamowite odgłosy, rozlegające się w domu, kiedy znajdował się w saloniku. Ryczało dzikie jakieś zwierzę, czy też zarzynano kogoś? A może i jemu Kowalec szykuje podobny los?!
— Kto wie?
Nadsłuchiwał pilnie, sądząc, że i obecnie ów groźny krzyk posłyszy — lecz dokoła panowała całkowita cisza. Raz tylko wydało mu się, że zdala dobiega jakiś cichutki jęk — lecz może był to tylko wytwór jego podnieconej wyobraźni.
Tak siedział, zatopiony w niewesołej zadumie i znów określić nie mógł, ile upłynęło czasu. Może pół godziny, a może i szereg godzin. Na szczęście, odnalazł w kieszeni papierośnicę i zapałki. Palił jednego papierosa za drugim, dopóki nie wyczerpał całego ich zapasu.
Raptem, drgnął. Za drzwiami rozległ się szmer. Ktoś przychodził, aby się z nim porozumieć.
Porwał się na nogi.
Znów szczęknęło coś i w drzwiach ukazał się mały otwór-okienko, prawdopodobnie umyślnie tak urządzony, by od zewnątrz można było obserwować, co się działo w izdebce.
— A to ty łotrze! — zawołał, poznając twarz Kowalca.
— Widzę, że jesteś strasznie na mnie rozżalony! — posłyszał ironiczny głos w odpowiedzi. — Niezbyt przyjąłem cię gościnnie... A moja małżonka Franka, która czasem przybiera również imię Fanny, zapomniała wczoraj poczęstować cię herbatką, a dziś zaprosić na śniadanie. Przecież już po jedenastej! Zbliża się południe...
Rozległ się cichy śmiech. Za plecami Kowalca stała kobieta.
— Jedenasta! — jęknął, nie wiedząc, czy prawdziwą wymienili godzinę czy żartują — Przetrzymaliście mnie całą noc! Proszę mnie uwolnić, natychmiast!
— Powoli! — mówił Kowalec. — Chcesz odzyskać swobodę, żeby pobiec do policji i nas zadenuncjować? Nie, kochanku!
— Policja, czy prędzej, czy później i tak mnie tu odnajdzie!
Kowalec potrząsnął przecząco głową.
— Mylisz się bardzo! Uprzedzam cię, poraz ostatni, że grozi ci w tym domu poważne niebezpieczeństwo i żywy z niego nie wyjdziesz! A całą historję upozorowałem tak, że za śmierć twoją nikt nie pociągnie mnie do odpowiedzialności!
Turski przypomniał sobie owe groźne odgłosy.
— Trzymasz w domu jakieś dzikie zwierzę? — zapytał. — Mam się stać jego łupem?
— Nie wiem!
— Cóż znaczą te pogróżki?
— Wszak, powtarzam wyraźnie! Poniesiesz tu śmierć! W jaki sposób, nie zamierzam bliżej tłumaczyć! Ale, nie leży to bynajmniej w moich zamiarach i nie łaknę twej zguby. Znamy się od dzieci i choć stale nazywałeś mnie szubrawcem, w gruncie rzeczy czuję jakąś słabość dla ciebie! Nie gniewaj się również o wczorajszą walkę. Musiałem odebrać papiery, a tyś nie chciał mi ich oddać dobrowolnie... O ile zgodzisz się na pewien układ...
— Układ?
— Muszę przecież zabezpieczyć się przed tobą! O ile więc napiszesz mi kartkę, że oddałeś dokumenty dobrowolnie i przysięgniesz, że zanim ja zakończę moje sprawy z Traubem, nie zwrócisz się do niego, włos z głowy ci nie spadnie i za kilka godzin będziesz wolny.
— Przenigdy!
— Zastanów się dobrze! Przekonałeś się już wczoraj, że sensu niema walczyć ze mną!
Turski zagryzł wargi. Czuł własną bezsilność i pojmował, że Kowalec, strasząc go poważnem niebezpieczeństwem, nie żartuje. Również, pojmował, że wie tyle, iż nawet nie posiadając dokumentów, jest dla Trauba groźny.
Lecz zagrała w nim podrażniona miłość własna. Czyż miał we wszystkiem ustępować temu łobuzowi i bez zastrzeżeń oddawać się w jego ręce. A nuż pod tą propozycją krył się nowy podstęp, mający na celu ostateczne wytrącenie broni z jego rąk?
— Nie! — wyrzekł stanowczo. — Nigdy nie zgodzę się na układy z tobą!
— Widzisz, jaki uparty! — mruknął Kowalec do stojącej obok niego kobiety. — Po dobroci nic się z nim nie zrobi! — poczem zwrócił się do Turskiego. — Stanowczo odmawiasz?
Tamten już nie panował nad sobą.
— Wczoraj już zdaje się powiedziałem — krzyczał — że nie wdam się z tobą w żadne łajdackie kombinacje! Jeśli nawet tu zginę, to ty dobrze za to odpokutujesz! Prędzej, czy później zawiśniesz na szubienicy!
W odpowiedzi na te słowa zatrzasnęło się okienko. Widocznie Kowalec uważał za bezcelową dalszą rozmowę.
— Zawiśniesz na szubienicy! — zawołał raz jeszcze Turski w stronę zamkniętych drzwi.
Podczas, gdy pozostał sam w izdebce ze swą bezsilną złością, Kowalec mówił szeptem, do towarzyszącej mu kobiety.
— Litowałaś się nad nim, Franka! Przekonaj się sama, że z tym idjotą nic się zrobić nie da!
— Rzeczywiście! — przytwierdziła.
— Obiecywałem wczoraj Traubowi, że go „zlikwiduję“, ale nie brałem poważnie tej obietnicy. Chciałem tylko rozpalić Trauba. Teraz widzę, że innej rady niema. Mam go uwolnić, żeby nas zadenuncjował? Aby zażądał zwrotu papierów? Oddał w ręce policji? I tak grunt pali się nam pod nogami!
Wiedziała o tem dobrze. To też w odpowiedzi wykonała tylko nieokreślony ruch ręką.
— Chodźmy! — rozkazał. — Tylko, tem drugiem przejściem, a drzwi dobrze zamknijmy za sobą, żeby Turski niemi się nie przedostał!
Izdebka, w której więziono Turskiego w rzeczy samej znajdowała się w suterynach domu. Leżała ona w głębi dość długiego korytarza, skąd wiodły dwa wyjścia. Jedno z nich — były to schodki, wprost biegnące na górę, drugie wyjście, zamknięte drzwiami, prowadziło w inną stronę domu.
Właśnie do tego drugiego wyjścia zbliżył się Kowalec, otworzył drzwi, a gdy poza niemi ze swą towarzyszką się znalazł, zamknął je starannie na klucz.
— Turski musi się natknąć na drania! — mruknął. — A ten czort jest taki rozwścieczony od wczoraj, że prędko koniec z nim zrobi!
Kobiecie nieprzyjemną widocznie była ta rozmowa, gdyż zmieniając temat, zapytała:
— Idziesz zaraz do Trauba?
— Niedługo, dwunasta!
— Chcesz, żebym poszła z tobą?
— Odprowadzisz mnie tylko i zaczekasz na mnie! Przeszkadzałabyś mi przy rozmowie!
— Rozumiem! — odparła — wolisz...
Po brzydkiej, łobuzerskiej twarzy Kowalca przemknął nieokreślony uśmiech.
— Wolę — wycedził — abyś nie była w domu, przy tem, co za chwilę tu się stanie. Tak będzie bezpieczniej!

Turski, gdy pozostał sam w izdebce, długo nie mógł się uspokoić. Wcale nie żałował swej odpowiedzi, ani sposobu, w jaki potraktował Kowalca. Nie wierzył mu za grosz i wcale nie miał zamiaru wchodzić z nim w jakieś porozumienia.
Niech się dzieje co chce. On nie ustąpi. Lecz cóż to za nieuchwytne niebezpieczeństwo, którem tak grozi Kowalec?
Podniecony, chodził wzdłuż i wszerz po małej izdebce. Znów przypomniał sobie i ów ryk i swe przypuszczenia, że mogło to być dzikie zwierzę. Lecz skąd u Kowalca znalazłby się drapieżnik?
— Straszy! — pomyślał z gniewem. — Swoim zwyczajem straszy, łajdak!
Nic chwilowo nie mąciło panującej ciszy. Przeciwnie, cisza ta była tak denerwująca, że Turski nie wytrzymał dłużej. Musiał posłyszeć jakiś dźwięk, musiał wyładować całą falę gniewu, jaka w nim wezbrała.
— Otworzyć! — krzyknął, podbiegając do drzwi i waląc w nie pięścią z całej siły, jak gdyby mniemał, że Kowalec znajduje się za niemi. — Otworzyć!
Nagle, stała się rzecz nieoczekiwana. Co prawda, na jego krzyk nie pojawił się Kowalec, lecz drzwi otworzyły się same.
Tak, otworzyły! Czyżby zapomniał je zamknąć Kowalec?
Turski w pierwszej chwili osłupiał. Nie wiedział czy się martwić, czy ucieszyć. Czy Kowalec pozostawił drzwi niezamknięte przez zapomnienie, odsunąwszy w czasie rozmowy z nim przez nieuwagę zasuwkę, czy też był to początek nowej zasadzki?
Co robić? Wyjść, czy pozostać w izdebce? Raz jeszcze spojrzał na drzwi i począł szybko rozważać. Nie posiadały wewnętrznej zasuwki, nie mógł więc, zamknąć się w izdebce. Zamykano ją tylko od zewnątrz. W razie więc ataku, czy nadejścia owego niewiadomego „zwierza“, nie stanowiła żadnej obrony. Lecz, co się tam ukrywa?!
— I tak jest źle i tak niedobrze. A jednak zaryzykuję...
Powoli, bez hałasu, otworzył drzwi i znalazł się w długim korytarzyku. Rychło dotarł do miejsca, gdzie znajdowały się zarówno schodki, wiodące na górę, jak i drzwi, prowadzące w niewiadomym kierunku. Nacisnął klamkę — były zamknięte — pozostawała jedna tylko droga. Tylko, czy to wszystko nie nazbyt proste? Ale, skoro na dole niema pewnego schronienia, czy nie lepiej iść na spotkanie niebezpieczeństwa, niż siedzieć podniecony w izdebce, w oczekiwaniu tajemniczej napaści! Naprzód!
Bez wahania przebiegł i znalazł się w małej kuchence. Tu nie paliła się elektryczność, ale, choć okiennice były zamknięte padało przez otwory tyle światła, iż mógł stwierdzić, że Kowalec nie kłamał — na dworze był biały dzień.
Kuchenka nie przedstawiała nic osobliwego: talerze, naczynia, garnki. Z tej kuchni wiodły otwarte drzwi do jakiegoś pokoju.
Znów drzwi otwarte! Skradł się do nich i zajrzał do następnej izby. I tam panował półmrok, lecz na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest całkowicie pusta. W głębi — drzwi, tym razem, zamknięte.
Zamknięte, lecz może nie na klucz? Turski nie mając wyboru, przebiegł na palcach pokój i nacisnął je lekko. Nie ustąpiły. Szarpnął mocniej. Daremnie! Przeciętą miał drogę do wyjścia.
Przez chwilę się zastanawiał, co dalej począć i czy nie spróbować drzwi wysadzić siłą, gdy wtem stało się najstraszniejsze.
Z tyłu rozległ się cichy pomruk.
— Co to? — zapytał, odwracając się niespokojnie.
Nie otrzymał odpowiedzi. Ale to co zobaczył, starczyło za odpowiedź.
Z głębi pokoju, z jakiegoś tapczana, którego przedtem nie zauważył, podnosił się człowiek.
Olbrzymi, na pół nagi, obrośnięty, o potarganej czuprynie i zwichrzonej brodzie. Raczej do dzikiego zwierzęcia, niźli do istoty ludzkiej, podobny.
— Kim pan jest? — wybełkotał mimowolnie Turski.
Tamten nie odrzekł nic, lecz z jego gardła wydobył się ryk, czy też charczenie, znacznie cichsze, niż to, które wczoraj rozbrzmiewało w domu. Wnet jednak uświadomił sobie Turski, z czyjej piersi wydzierały się przedtem te straszliwe okrzyki.
Widok tego dzikiego zaiste człowieka — zwierza był potworny, że Turski zadrżał i znów wykrztusił:
— Kim pan jest? Co pan tu robi?
Olbrzym, wydawało się, nie pojmuje ludzkiej mowy. Słowa Turskiego, jakby nie dochodziły do jego świadomości. Natomiast oczy poczynały świecić coraz bardziej dziko. Zbliżał się powoli, niby drapieżnik, spragniony zdobyczy.
— Czego pan chce?
Olbrzym wyciągnął raptem ręce. Ogromne muskularne ręce, zakończone długiemi krogulczemi, dawno nieobcinanemi paznokciami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że chce pochwycić Turskiego.
— Rau... — głucho warknął.
Teraz dopiero pojął Turski, jakie nań czyhało niebezpieczeństwo.
— Ratunku! — wrzasnął, jak gdyby ktoś mógł go posłyszeć. — Ratunku!
Potwór znajdował się nie dalej, niż o kilka kroków. Znakomicie mógł rozróżnić jego pomarszczoną i wykrzywioną nienawiścią twarz, oczy nabiegłe krwią i nieprzytomne.
— Rau... rau... — raz po raz rozbrzmiewał głośny warkot.
Turski jakimś wprost akrobatycznym susem znalazł się poza drzwiami izby, w kuchence. Była po temu najwyższa pora, bo łapy człowieka-zwierzęcia już dotykały jego szyi.
Jeszcze prędzej zatrzasnął drzwi, wiodące z kuchenki do izby, a widząc, że znajduje się tam rygiel, szybko go zasunął.
Chwilowo był uratowany, a wielkie krople potu spływały mu z czoła.
— Łotr Kowalec — przebiegło mu w myślach — zamknął mnie z furjatem. A ten w ataku chce mnie zadusić! Ot, co znaczyły słowa, że żadna policja świata nie obwini go o moją śmierć! Co teraz począć dalej?
W rzeczy samej, był uratowany, ale tylko na chwilę. Bo oszalały olbrzym, porykując z coraz większą wściekłością napierał na drzwi.
Czy długo się ostoją?! Chwiały się, trzeszczały i łatwo poznać było można, że rychło ulegną niezwykłej sile, spotęgowanej napadem furji.
Jeszcze sekunda — i zachwiały się w zawiasach.
— Boże! — jęknął Turski. — Jestem naprawdę zgubiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.