Złoty trójkąt/Część I/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty trójkąt |
Rozdział | 23 minuty po 12-tej |
Data wyd. | 1923 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Triangle d’or |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Patrycyusz przez kwadrans w towarzystwie swego Senegalczyka oczekiwał w pokoju bilardowym na dalszy ciąg wypadków. Wreszcie po upływie 15-tu minut do pokoju wprowadzono Szymona, jakoteż pokojówkę Koralii.
Stary sekretarz zdawał się być zgnębionym kompletnie śmiercią swojego pana i perorował coś sam do siebie półgłosem, robiąc przytem dziwaczne miny. Patrycyusz zadał mu pytanie. Szymon szepnął mu na ucho:
— To jeszcze nie skończone. Tu jeszcze będę dziać się rzeczy! Co za rzeczy!... Nawet dzisiaj.
— Dzisiaj? — zapytał Patrycyusz.
— Tak, tak — powtórzył stary, trzęsąc się na całem ciele i więcej nie rzekł już ani słowa.
Natomiast pokojówka okazała się rozmowniejszą, gdyż opowiedziała następujące szczegóły:
— Przedewszystkiem, proszę pana, dzisiaj rano pierwsza niespodzianka. Ani portyera, ani lokaja, ani woźnicy. Wszyscy trzej zniknęli. Potem o godzinie wpół do siódmej pan Szymon zawiadomił nas, że pan zamknął się w bibliotece i że nie wolno mu przeszkodzić nawet przez podanie śniadania. Pani czuła się nieco cierpiąca. Podałam jej czekoladę o godzinie 9-tej. O godzinie 10-tej jak zwykle wyszła z panem Szymonem. Szybko sprzątnęłam pokoje, a potem gawędziłam sobie z kucharką w kuchni. W chwili, kiedy na zegarze biła godzina 12-ta, zadzwoniono gwałtownie do drzwi wejściowych. Wyjrzałam przez okno. Zobaczyłam auto, w którem siedziało czterech panów. Otworzyłam natychmiast. Okazało się, że to są panowie z policyi i chcą się widzieć z naszym panem... Prowadzę ich. Pukamy. Zaczynamy trząść drzwiami, zamkniętemi na klucz. Żadnej odpowiedzi. Wreszcie komisarz kazał wyłamać zamek. I oto... oto... straszny widok przedstawił się naszym oczom. Nasz biedny pan martwy, z głową w żarzących węglach!.. Ach, cóż to musieli być za łajdacy!... Ponieważ zamordowano go, nieprawdaż? Wprawdzie jeden z tych panów, zdaje się, że doktor, mówił, że to mógł być atak apopleksyi, ale mnie się zdaje...
Stary Szymon słuchał, nie mówiąc ani słowa. Ciągle jakby ogłuszony, skubał swoją siwa brodę. Oczy jego były ukryte za żółtemi szkłami okularów. Nagle przerywając opowiadanie pokojówki, zachichotał niesamowicie, zbliżył się do Patrycyusza i znowu powiedział mu na ucho:
— Należy się obawiać!... Pani Koralia... Trzeba ją ukryć, natychmiast!... Jeżeli nie, to biada jej...
Kapitan zadrżał i chciał zadawać dalsze pytania. Nie zdążył jednak, albowiem agent policyjny przyszedł po starca, ażeby zaprowadzić go do biblioteki.
Przesłuchanie Szymona trwało dość długo. Następnie przesłuchiwano kucharkę i pokojówkę, poczem komisya udała się do Koralii. O godzinie 4-tej przybył nowy automobil. Patrycyusz ujrzał przechodzących przez westybul dwóch eleganckich panów, którym wszyscy kłaniali się bardzo nizko. Poznał ministra sprawiedliwości i ministra spraw wewnętrznych. Ministrowie odbyli konferencyę w bibliotece, poczem odjechali. Wreszcie dopiero koło godziny 5-tej przyszedł agent po Patrycyusza i polecił mu iść na I-sze piętro. Wprowadzono go do niewielkiego buduaru, w którym znajdowały się dwie osoby: Koralia oraz ów wyższy urzędnik policyi, który prowadził całe śledztwo.
Był to jegomość, lat około 50-ciu, pokaźnej tuszy o twarzy szerokiej i nalanej, w której żywo błyszczały oczy bystre i inteligentne.
— Pan jest bezwątpienia sędzią śledczym — zapytał Patrycyusz.
— Nie — odparł tamten. — Nazywam się Desmalions, jestem dawnym sędzia, wydelegowanym specjalnie do wyjaśnienia tej afery. Zdaje mi się bowiem, że niema tu żadnego materyału do śledztwa.
— Jakto? — wykrzyknął Patrycyusz, zdziwiony ogromnie. — Niema materyału do śledztwa?
Spojrzał na Koralię, która nie spuszczała z niego oczu.
Na wykrzyknik kapitana, p. Desmalions odpowiedział:
— Sądzę, panie kapitanie, że gdy się porozumiemy, zgodzi się pan na moje wywody. Taksamo jak porozumieliśmy się ja z panią.
— Nie wątpię — rzekł Patrycyusz. — A jednak obawiam się, że niektóre punkty zostaną niewyjaśnione.
— Postaramy się wspólnemi siłami wyświetlić wszystko. Może pan będzie łaskaw powiedzieć mi to, co pan wie.
Po chwili namysłu Patrycyusz począł mówić:
— To co powiem, wyda się panu dziwne, może niewiarygodne — a jednak zeznania moje, które odnoszą się...
— Prawdopodobnie do faktów, o których już pani zechciała mi łaskawie udzielić informacyi...
Patrycyusz zastanowił się przez chwilę.
— Istotnie — rzekł — pani mogła pana sędziego poinformować... Więc pan zna zatem treść rozmowy, zasłyszanej wczoraj przezemnie w restauracyi?
— Tak jest!...
— I wie pan o usiłowanem porwaniu pani Essares?...
— Wiem.
— I o zabójstwie?...
— Tak.
— Pani Essares opowiedziała panu o szantażu, jakiego ofiarą padł pan Essares, o szczegółach tortury, której go poddano? O śmierci pułkownika?... o oddaniu szantażystom czterech milionów? o rozmowie telefonicznej pomiędzy panem Essaresem i niejakim Grzegorzem?...
— Tak, panie kapitanie, wiem o wszystkiem.
— Wobec tego zeznania moje są zbyteczne. Pan sędzia ma już w ręku fakty, z których można wyprowadzać wnioski...
I dorzucił pytanie.
— Czy wolno zapytać — jak przedstawiają się te wnioski pana sędziego?
— No wie pan, kapitanie, — jeszcze tych wniosków nie sformułowałem definitywnie... Na razie decydującym jest dla mnie list pisany przez pana Essaresa — koło południa mniej więcej... List ten znaleźliśmy na biurku. Pani Essares życzyła sobie, abym zaznajomił pana z jego treścią...
I pan Desmalions zaczął czytać:
„Koralio droga! Błądziłaś wczoraj, przypisując mój nagły wyjazd jakimś karygodnym pobudkom, a ja postąpiłem niesłusznie także, ponieważ nie postawiłem odrazu kwestyi jasno i nie odparłem stanowczo twego oskarżenia.
Jedynym powodem, zniewalającym mnie do wyjazdu — są zamachy wrogów pełnych nienawiści ku mnie... Mogłaś zaobserwować naocznie ich zwierzęce okrucieństwo... Wobec takich łotrów — jedynym ratunkiem jest ucieczka... Wszak oni nie cofną się przed niczem, byle mnie tylko pognębić...
Odjeżdżam Koralio, ale przypominam ci wyrażone wczoraj moje niezłomne postanowienie. Gdy cię zawezwę — masz, nie zwlekając przybyć do mnie... Jeżeli nie posłuchasz mego wezwania i pozostaniesz w Paryżu — nic cię ochronić nie zdoła przed słusznym gniewem twego prawowitego męża... Nawet moja śmierć... zarządziłem bowiem aby w tym wypadku!...”
— Tu list urywa się — rzekł pan Desmalions, oddając list Koralii — a wiemy, że te ostatnie słowa pisane były tuż przed śmiercią pana Essaresa... Na ziemi bowiem znaleźliśmy kieszonkowy zegarek, który snąć spadł z biurka... Wskazówki jego zatrzymały się na godzinie dwunastej minut dwadzieścia trzy... Przypuszczam, że zrobiło mu się słabo — wstał i upadł na ziemię... Na nieszczęście znajdował się tak blizko kominka z żarzącym ogniem, że potoczył się głową prosto w płomienie, uderzając jednocześnie z całej siły czaszką o kratę... Ogień dokonał swego dzieła... oto wszystko mojem zdaniem...
Patrycyusz słuchał ze zdumieniem:
— Więc pan sądzi, że śmierć pana Essaresa jest przypadkową, że go nie zamordowano?!
— Zamordowano?! Nic nie naprowadza mnie na tego rodzaju przypuszczenie...
— A jednakże...
— Pan, kapitanie, pozostajesz pod suggestyą osobliwego zbiegu okoliczności... Od wczoraj jest pan świadkiem tragicznych wydarzeń i dlatego podniecona pańska wyobraźnia usiłuje rozwiązać nasuwające się jej zagadnienie w sposób jak najbardziej tragiczny... Niechże się pan wszakże zastanowi... Kto i w jakim celu dopuściłby się tego morderstwa?... Bourneff i jego przyjaciele? Poco?... Przypuściwszy nawet, że ów tajemniczy Szymon zdołał odebrać im zagrabione miliony... toż przez zamordowanie Essaresa nie prowadziła droga do odzyskania... A następnie — którędyż by weszli?... I którędy wyszli?... Nie, daruje pan, panie kapitanie — pan Essares zmarł wskutek nieszczęśliwego wypadku... Lekarz podziela moją opinię...
Patrycyusz Belval zwrócił się do Koralii.
— Pani szanowna jest tego samego zdania?
Lekko zaróżowiona — odparła:
— Tak jest.
— I stary Szymon także...
— O! Szymon... — zawołał sędzia — on bredzi... Gdyby się nim kierować — to należałoby wierzyć, że pani Essares grozi jeszcze jakieś niebezpieczeństwo i że powinna jak najprędzej uciec... Chcąc poprzeć swoje twierdzenia faktami, zaprowadził mnie do ogrodu, gdzie pokazał mi martwego psa łańcuchowego i następnie ślady kroków męskich, wiodące do biblioteki... Ale te ślady... pan je dobrze zna — nieprawdaż kapitanie?... To pańskie kroki i pańskiego Senegalczyka... Co zaś do uduszenia psa... To już sprawka Senegalczyka... Wszak się nie mylę!...
Patrycyusz zaczynał rozumieć... Zastrzeżenia sędziego, jego wyjaśnienia, porozumienie z Koralią co do wszystkich punktów — wszystko to nabierało powoli właściwego zabarwienia.
Podkreślił więc słowa:
— A więc nie było zbrodni?...
— Nie!
— I śledztwo nie będzie wdrożone?
— Nie.
— Więc sprawę całą okryje dyskretne milczenie?
— Istotnie.
Kapitan Belval jął przemierzać pokój szerokimi krokami. Przypomniały mu się słowa Essaresa: „Nie zaaresztują mnie... A jeśli zaaresztują, to wypuszczą i przeproszą... Sprawa zostanie umorzoną”...
Essares, przepowiedział dobrze. Sprawiedliwość milczy...
Irytowało to niesłychanie kapitana. Podejrzywał, że sędzia, chcąc uczynić zadość życzeniom Koralii — poświęcał interes sprawiedliwości. — Ażeby zaś można było sprawę zgrabnie zatuszować — trzeba się naprzód pozbyć jego, Patrycyusza.
Zapanował jednak nad sobą i nie zdradzając wzburzenia rzekł:
— Wybaczy pan, panie sędzio — pewną uwagę z mojej strony, która wyda się panu może niedyskretną... Sądzę wszakże, że jest to moim obowiązkiem poinformować pana o tajemniczych wieściach łączących moje życie z życiem pani Essares, a sięgających w przeszłość dziecięcą, której nie obejmujemy ani ja ani pani — pamięcią... A może pani Essares wspomniała już panu o tym fakcie, który mojem zdaniem nie jest bez znaczenia dla wypadków, które się obecnie rozegrały...
Pan Desmalions spojrzał na Koralię. Młoda kobieta skinęła głowa potwierdzająco. Wówczas sędzia powiedział:
— Tak jest... pani Essares powiadomiła mnie o wszystkiem... A nawet...
I znowu spojrzeniem poradził się Koralii, która zaczerwieniła się... Zmieszanie odmalowało się na jej twarzy. Po chwili wyrzekła zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Kapitan Belval powinien wiedzieć cośmy odnośnie do tej kwestyi wykryli... To odkrycie jest w równej mierze jego własnością jak i moją... Proszę, niech pan mówi, panie sędzio...
Pocóż tracić czas na próżne słowa? Sądzę, że wystarczy pokazać kapitanowi ten album...
I pan Desmalions podał Patrycyuszowi album oprawny w czerwony plusz.
Patrycyusz wziął album do ręki z pewnem wahaniem.
Ale to co zobaczył, wprowadziło go w takie zdumienie, że wykrzyknął głośno:
— Czy podobna?!
Na pierwszej stronie albumu widniały tuż obok siebie dwie spore fotografie: jedna przedstawiała chłopca w mundurku, ucznia kollegium angielskiego, druga malutkie dziewczątko.
Na jednej widniał napis: „Patrycyusz w wieku lat 10” — na drugiej: „Koralia w wieku lat 3”.
Silnie wzruszony Patrycyusz przewrócił kartkę. I znowu zobaczył swoja fotografię z okresu, gdy liczył lat piętnaście i podobiznę Koralii, gdy ta miała lat osiem.
I dalej mógł oglądać siebie jako dziewiętnastoletniego i dwudziestotrzyletniego młodzieńca — ciągle w towarzystwie Koralii — naprzód jako dziewczynki, potem dorastającej panienki i wreszcie ślicznej, młodej panny.
— Czy podobna?! — powtórzył — Jakże to możliwe? Przecież to moje fotografie, o których istnieniu pojęcia nie miałem... Oto mój portret w mundurze wojskowym... Tutaj znowu ja — na koniu!... Z czyjego polecenia robiono te fotografie? I dlaczego zawsze w połączeniu z podobiznami pani?...
Koralia, czując badawczy, przenikliwy wzrok kapitana na sobie — spuściła oczy.
Kapitan Belval powtórzył:
— Kto mógł i w jakim celu gromadzić te fotografie?... Czy pani tego niewie?...
Sędzia odparł, uprzedzając odpowiedź Koralii:
Album ten znaleźliśmy w szufladzie biurka pana Essaresa...
Zdumienie kapitana graniczyło już z osłupieniem: Jakto, więc Essares kolekcyonował fotografie jego i Koralii i to od lat dwudziestu pięciu?!...
— Pan pewny tego zupełnie, panie sędzio?!
— Ależ najpewniejszy... Byłem obecny przy znalezieniu albumu... I sam przytem zrobiłem inne odkrycie... Znalazłem mianowicie medalion z ametystu w oprawie ze złotego filigranu.
— Co pan mówi?! — wykrzyknął kapitan — medalion? medalion z ametystu?!...
— Niechże pan sam popatrzy, panie kapitanie, — rzekł sędzia, zapytawszy uprzednio wzrokiem o pozwolenie Koralię.
I pan Desmalions podał kapitanowi kulkę ametystu, większą od tej, jaką tworzyły dwie połówki posiadane przez Koralię i Patrycyusza. Wszelako ten drugi medalion ametystowy ujęty był w złotą, filigranową oprawę, przypominającą co do joty robotę różańca i breloku.
— Czy mam otworzyć medalion? — zapytał Patrycyusz.
Koralia dała swoje pozwolenie wymownym gestem.
Kapitan nacisnął sprężynę zameczka i otworzył. We wnętrzu kryły się dwie fotografie. Jedna przedstawiała Koralię w stroju pielęgniarki — druga Patrycyusza w mundurze kapitana — już jako inwalidę z drewnianą nogą i obandażowaną głową.
Patrycyusz przez chwilę zbierał myśli — bardzo blady. Po dłuższej chwili zapytał:
— A ten medalion skąd się wziął? Czy to pan go znalazł, panie sędzio?
— Tak jest, to ja.
— I gdzież to — jeśli wolno zapytać?
Urzędnik zawahał się z odpowiedzią. Patrycyusz, sądząc z zachowania Koralii, odniósł wrażenie, że tego szczegółu i ona nie znała.
Wreszcie pan Desmalions odpowiedział:
— Znalazłem to cacko w dłoni nieboszczyka...
— W dłoni nieboszczyka?!... W dłoni Essaresa?!...
Patrycyusz aż podskoczył.
— Tak! — odparł sędzia — pan Essares trzymał ten medalion w zaciśniętej ręce. Musiałem mu siłą otworzyć palce, aby wydobyć medalion.
Kapitan wyprostował się i uderzając pięścią w stół, wykrzyknął:
— Zatem, szanowny panie, powiem panu teraz jedną rzecz, którą rezerwowałem jako ostatni argument aby udowodnić, że moje współpracownictwo nie jest jednak zbędne!... Panie sędzio, dzisiejszego ranka ktoś mnie zawezwał do telefonu... i zaledwie jednak zamieniliśmy kilka słów, które nie dały mi żadnego wyjaśnienia, co do osoby telefonującego i celu rozmowy, gdy nagle posłyszałem przeraźliwy krzyk człowieka napadniętego znienacka... potem odgłosy jakiejś krótkiej gwałtownej walki... Wreszcie nieszczęśliwy raz jeszcze dorwał się telefonu i zdołał mi rzucić kilka urywanych zdań, które brzmiały dosłownie: „Patrycyuszu... Koralia... medalion z ametystu... mam go przy sobie... medalion... Ach! zapóźno... Pragnąłem... Patrycyuszu... Koralio...“
— Panie sędzio! oto fakty bezspornie stwierdzone!... Dzisiaj rano o godzinie 7-mej minut 19 zamordowano człowieka, który miał przy sobie medalion z ametystu. W kilka godzin później — odnajduje się ten tajemniczy medalion w martwej ręce innego człowieka. Proszę zestawić te dwa fakty, a nasuwa się z nieubłaganą logiką wniosek, że pierwsza zbrodnia, której dalekie echo doszło do mnie — popełnioną została tutaj — w tym domu, w tej samej bibliotecznej sali, gdzie wczorajszej nocy rozegrały się tak dramatyczne sceny...
Ta rewelacya zdawała się wywierać silne wrażenie na urzędniku. Mimo tego pan Desmalions zaprotestował:
— Dwa fakty bezsporne powiada pan? Pozwolę sobie zwrócić uwagę pańską na fakt, że nie znaleźliśmy zwłok tego człowieka, który miał być według pańskich rewelacyi — o godzinie 7 minut 23 zamordowany.
— Zwłoki się znajdą...
— Przypuśćmy. Teraz co do samego medalionu ametystowego... Skądże ta pewność, że Essares-bey odebrał go ofierze mordu, a nie wydostał skądinąd? Nie wiemy nawet, czy on był o tej porze w bibliotece...
— Ja wiem że był.
— Skąd ta pewność?
— W kilka minut, później telefonowałem do niego i on odpowiedział mi... A nawet, uprzedzając wszelkie ewentualności oświadczył mi, że poprzednio telefonował do mnie, ale go rozłączono...
Pan Desmalions po krótkim namyśle zapytał:
— Czy on wychodził dzisiaj rano z domu?
— O tem może nas poinformować pani Essares...
Koralia, nie podnosząc oczu, aby się nie spotkać ze wzrokiem Patrycyusza odparła:
— Nie sądzę, aby wychodził.
— Pani widziała się z mężem dzisiaj przedpołudniem?...
— Trzy razy pomiędzy godzina 7-mą a 9-tą pukał do moich drzwi... Nie otwarłam wszakże... Koło jedynastej wyszłam z domu... Słyszałam, że pan Essares woła starego Szymona i wydaje mu polecenie, aby mi towarzyszył... Szymon dogonił mnie na ulicy. Oto wszystko — co wiem....
Długą chwilę trwało milczenie. Każdy myślał o dziwnym zbiegu okoliczności.
Wreszcie pan Desmalions, który sobie zdawał sprawę z tego, że człowiek tego gatunku, co kapitan Belval, nie pozwoli się zbyć lada czem. Odezwał się:
— Ano, zobaczymy. Pan, kapitanie buduje hipotezę na podstawie, która mnie się wydaje niezupełnie pewną. A jeżeli ja nie przyznam racyi pańskim wywodom, to jak się pan zachowa? Czy zechce mi pan na to odpowiedzieć ściśle i otwarcie?
— Jaknajbardziej ściśle, jaknajbardziej otwarcie.
Patrycyusz postąpił bliżej ku sędziemu i zaczął:
— Streszczam się. Istniał jakiś człowiek, który mnie i panią Essares znał niegdyś, kiedyśmy byli dziećmi. Człowiek, który się nami interesował, — zbierał nasze portrety i w głębi serca kochał nas. On to przysłał mi klucz od ogrodu, on chciał nas zbliżyć jedno do drugiego z powodów, które byłby mi odsłonił, gdyby go nie zamordowano w chwili, gdy zamierzał plan swój wykonać. Wszystko wskazuje mi na to, że tego człowieka zamordował pan Essares i zdecydowany jestem wnieść skargę do prokuratoryi bez względu na to, jakiekolwiek by miały być konsekwencye mojego czynu. I proszę mi wierzyć, panie sędzio, że moja skarga nie zostanie umorzona. Zawsze się znajdzie środek na to, aby zostać usłyszanym. Choćby nawet przyszło krzyczeć prawdę na środku ulicy.
Sędzia zaczął się śmiać.
— Jak się pan gorączkuje, panie kapitanie!...
— Nie gorączkuję się, ale postępuję tak, jak mi sumienie każe. Pan, panie sędzio i pani Essares wybaczycie mi. Działam dla dobra pani. Ona wie o tem. Ona wie o tem, że zginie, jeżeli ta sprawa zostanie umorzoną, jeżeli nie ujmie jej w swoje ręce sprawiedliwość. I to co jest najgorszem w tej całej sprawie, to ten fakt właśnie, iż celu dojrzeć tutaj nie zdołają najbystrzejsze nawet oczy. Jedynie sprawiedliwość może tutaj rozjaśnić tą ciemną aferę.
Pan Desmalions przez chwilę wpatrywał się w podłogę, wreszcie podniósł głowę i kładąc rękę na ramieniu Patrycyusza, rzekł spokojnie:
— A jeżeli sprawiedliwość wie wszystko?
Patrycyusz spojrzał na niego zdumiony:
— Jakto, pan by wiedział?
— Być może.
— I pan mnieby mógł powiedzieć?...
— Jeżeli mnie pan do tego zmusza...
— A więc to chodzi o?...
— O, nic wielkiego, o bagatelkę.
— Jednakowoż...
— O miliard.
— O miliard?
— Tak poprostu o miliard, którego połowa lub już trzy czwarte opuściły granice Francji jeszcze przed wojną... Ale to co pozostało — jest jeszcze obecnie warte tyle lub nawet więcej niż miliard...
— Jakim sposobem?!
— Ponieważ to nie banknoty, ale złoto!...