Złoty trójkąt/Część I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Złoty trójkąt
Rozdział Krzyk przez telefon
Data wyd. 1923
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Triangle d’or
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
KRZYK PRZEZ TELEFON.

Patrycyusz, powróciwszy do siebie, nie mógł zasnąć... Przewracał się z boku na bok, a w mózgu jego snuły się ciągle obrazy wydarzeń, których był mimowolnym świadkiem... Mateczka Koralia... pułkownik Fakhi... Essares-bey... Bourneff i jego towarzysze... i znowu mateczka Koralia...
Przemęczył się w ten sposób kilka godzin, poczem zaświecił elektryczność, wstał i zaczął spisywać historyę ostatniego wieczoru. Chciał przez to rozerwać się trochę i uporządkować swoje bezładne tłoczące się myśli.
O godzinie 6-tej rano pobiegł obudzić Ya-Bona. Wyrwawszy zaspanego, przecierającego jeszcze oczy Senegalczyka z ciepłej pościeli — zaczął od wymówek:
— Więc ty sobie wyobrażasz, żeś już wszystko zrobił!... Wtedy, gdy ja sobie łamię głowę po nocy — jegomość śpi sobie w najlepsze!... Mój drogi, zdaje się, że ty masz sumienie ogromnie elastyczne!...
Słowo „elastyczne” wydało się Ya-Bonowi niesłychanie zabawnem, i szeroki dobroduszny uśmiech rozciągnął jego wargi.
— Dosyć próżnego gadania!... — zadecydował kapitan. — Nie dajesz mi poprostu przyjść do słowa!... Siadaj, przeczytaj co tu napisane i wydaj o tem swoją opinię — tylko nie idyotyczną... Co?... nie umiesz czytać?... No wiesz, śliczna edukacya!...
Westchnął i wyrwał Senegalczykowi manuskrypt z rąk:
— Słuchaj!... zastanów się!... i powiedz, co o tem myślisz!... Zaczynam:
„Istnieje niejaki Essares-bey kolosalnie bogaty bankier, który to jegomość jest łotrem na łotrami i zdradza jednocześnie Francyę, Egipt, Anglię, Turcyę, Bułgaryę i Grecyę. Jego wspólnicy przypalają mu nogi. On zabija jednego, a reszty pozbywa się przy pomocy czterech milionów, które poleca odebrać innemu wspólnikowi. I cała ta śliczna paczka schowa się w mysią dziurę o 11-tej przedpołudniem, ponieważ w południe wkracza policya. No, dobrze“.
Patrycyusz Belval zaczerpnął oddechu i mówił dalej:
— Mateczka Koralia jest żoną tego łajdaka Essaresa. Dlaczego ona go poślubiła, tego już nie rozumiem. Nienawidzi go bowiem i chce go zabić. On ją kocha i także chce ją zabić. Istnieje wreszcie pewien kapitan francuski, który ją również kocha i postanowił ją koniecznie zdobyć. Dodaj do tego, takie akcesorya jak dwie jednakowe połówki tego samego ametystu, tajemniczy zardzewiały klucz, czerwoną jedwabną taśmę i będziesz miał wszystko. I wiesz, jeżeli ty ośmielisz się cośkolwiek zrozumieć, to ci rozbiję chyba głowę, ponieważ ja nic z tej całej historyi nie rozumiem, a jestem przecież twoim kapitanem.
Ya-Bon śmiał się od ucha do ucha. I stosownie do rozkazu swego kapitana nie rozumiał ani słowa.
— No dosyć, — zakomenderował Belval. — Teraz ja się muszę zastanowić, wykombinować i wywnioskować.
Oparłszy się o kominek zaczął rozmyślać, co właściwie teraz czynić należy. Czy szukać kryjówki tego Grzegorza, do którego schronili się Bourneff i jego kompanowie? Czy może dać znać policyi? Czy wrócić do mieszkania Essaresa? Doprawdy nie wiedział. Czy działanie to leżało w zakresie Belvala. Ale do rozwiązywania zagadek i to tak jeszcze zawiłych nie odczuwał najmniejszego powołania.
I zwracając się nagle do Ya-Bona, który milczał uparcie, zawołał:
— Czegóż ty mnie znowu denerwujesz swoją pogrzebową miną. Tak, to ty mi wszystko zaciemniasz. Ty widzisz rzeczy, zawsze czarno, naturalnie jak murzyn. Wynoś się stąd...
Ya-Bon zamierzał odejść, ogromnie zbity z tropu, gdy wtem zapukano do drzwi i ktoś zawołał z zewnątrz:
— Panie kapitanie, telefonują do pana.
Patrycyusz wybiegł szybko. Kto u dyabła! może telefonować o tak wczesnej godzinie?!
— Kto telefonuje? — zapytał pielęgniarki.
— Nie wiem, kapitanie... Jakiś głos męski... Zdaje się, że mu się bardzo spieszy... Dzwoniono dość długą chwilę... Byłam właśnie wtedy na dole w kuchni...
Belval, nie pytając już o nic więcej pospieszył do aparatu.
— Hallo!... to ja kapitan Belval!... Kto mówi?...
Nieznajomy głos męski odpowiedział mu... Głos tak dziwnie zmieszany, tak drżący:..
— Kapitan Belval!... A! to dobrze... bałem się, żeby nie było zapóźno... Otrzymałeś klucz i list?...
— Kto mówi?!
— Otrzymałeś klucz i list?! — nalegał głos.
— Klucz, owszem, ale listu nie było...
— Listu nie było?! A! to okropne!... Więc nie wiesz...
Przenikliwy krzyk wstrząsnął słuchem Patrycyusza... A potem dały się słyszeć jakieś dźwięki nieskoordynowane, coś niby gwałtowna, zamieszana zamiana słów... Po chwili ów tajemniczy głos wyjąkał do telefonu:
— Zapóźno... Patrycyuszu... czy to ty?... Słuchaj... medalion z ametystu... tak... tak... mam go przy sobie... Zapóźno... a ja chciałem... Patrycyuszu... Koralia... Patrycyuszu... Patrycyuszu...
I znowu krzyk... krzyk rozdzierający: „Na pomoc... na pomoc... morderca!... nędznik!...“ a potem cisza i krótki, suchy trzask. Morderca odłożył słuchawkę, przerywając połączenie. Wszystko to nie trwało nawet całej minuty. Patrycyusz trzymał kurczowo słuchawkę, a oczy jego były utkwione w tarczy wielkiego zegara na wieży, który wskazywał godzinę 7-mą minut 19. Machinalnie powtarzał te cyfry, nadając im wartość jakiegoś ważnego dowodu. Następnie zapytał sam siebie, czy to wszystko prawda co się stało, czy to nie jakaś halucynacya. Może ten krzyk przez telefon był wytworem jego własnego przemęczonego, podnieconego mózgu.
Ale echo tego dziwnego krzyku wibrowało jeszcze ciągle w jego uszach. I nagle pokręcił korbą telefonu.
— Hallo, proszę pani, czy to pani mnie woła do telefonu? Słyszała pani te krzyki? Hallo, hallo.
Nikt nie odpowiadał. Belval wpadł w złość. Nawymyślał telefonistce, która oczywiście tego nie słyszała i wyszedł z pokoju. W korytarzu natknął się na Ya-Bona.
— Wynoś mi się z oczu. To wszystko twoja wina. Powinien byłeś pozostać tam i czuwać przy Koralii. Słuchajno, pójdziesz tam i zaofiarujesz jej swoje usługi. A ja zawiadomię tymczasem policyę. Gdybyś mi nie był przeszkodził, byłbym już to dawno zrobił. No, zabieraj się stąd galopem.
Senegalczyk chciał odejść stosownie do rozkazu, ale kapitan przytrzymał go za ramię.
— Nie waż mi się ruszyć z miejsca. Twój plan jest idyotyczny. Zostań tutaj. Ale nie tutaj, nie przy mnie. Mój kochany, ty masz stanowczo za mało zimnej krwi.
Wypchnął go za drzwi, a sam powrócił do pokoju, gdzie znajdował się telefon. Po chwili namysłu poszukał w spisie abonentów numeru telefonu Essaresa i zatelefonował.
— Hallo — zawołał Belval.
— Hallo — odpowiedział jakiś głos. — Kto tam przy aparacie?
To był głos Essaresa.
— Czy to pan Essares?
— Tak jest. Z kim mam przyjemność!
— To w sprawie jednego z oficerów, z domu ozdrowieńców.
— Czy to kapitan Belval?
Patrycyusz był kompletnie zbity z tropu. Więc mąż Koralii go zna? Zmieszany wyjąkał:
— Tak, istotnie, to kapitan Belval.
— Jakże się cieszę, panie kapitanie!... — wykrzyknął Essares-bey tonem najwyższego rozradowania — właśnie przed chwila telefonowałem do pana, aby się dowiedzieć...
— Ach! to pan... — przerwał Patrycyusz zdumiony bezgranicznie.
— Tak jest, chciałem się dowiedzieć, o której godzinie będę mógł mówić z kapitanem Belvalem, aby mu wyrazić moje najserdeczniejsze podziękowanie!...
— To pan... to pan... — powtarzał młody oficer coraz bardziej wzruszony...
— Tak jest... czy to nie ciekawy zbieg okoliczności?... Na nieszczęście rozłączono mnie, a raczej ktoś inny dostał się na linię...
— Więc pan słyszał?...
— Co takiego, panie kapitanie?...
— Te krzyki...
— Krzyki?...
— Przynajmniej mnie się tak zdawało...
— Ja słyszałem tylko tyle, że ktoś komu się bardzo spieszyło, chciał połączyć się z panem... Przerwano połączenie i w ten sposób dopiero w tej chwili mam sposobność podziękowania panu...
— Podziękowania?...
— Czy pana to dziwi? Wszak uratował pan moją żonę wczoraj... Wyrwał ją pan z rąk bandytów... Chciałbym bardzo poznać pana i podziękować mu osobiście... Możebyśmy naznaczyli sobie rendez-vous w jakiej kawiarni? Tak np. o godzinie 3-ciej popołudniu?...
Patrycyusz nie odpowiadał, zbity z tropu zuchwałością tego człowieka, zagrożonego tak bezpośrednio aresztowaniem. Jednocześnie zastanawiał się nad tem, jaki właściwie realny motyw mógł skłonić Essaresa do telefonicznej rozmowy, chociaż go na pozór nic do tego nie zmuszało.
Milczenie kapitana zdawało się zupełnie nie dziwić bankiera, który dalej obsypywał Belvala grzecznościami i wygłaszał monolog, odpowiadając sam sobie na własne pytania. Następnie powiedzieli sobie: dowidzenia. Rozmowa była skończona.
Pomimo wszystko Patrycyusz czuł się zupełnie spokojnym. Powróciwszy do swego pokoju rzucił się na łóżko i zasnął. Po dwóch godzinach zbudził się i zawołał Ya-Bona.
— Drugim razem staraj się bardziej panować nad twoimi nerwami. Nie trać głowy tak jak przed chwilą. Byłeś poprostu śmieszny. Nie mówmy o tem więcej. Jadłeś śniadanie? Nie, ja także nie. Byłeś na wizycie lekarskiej? Nie?, ja także nie. A właśnie major obiecał mi zdjąć z głowy ten wstrętny bandaż. Przecie nie wyobrażasz sobie, żeby mi to robiło przyjemność. Drewniana noga to jeszcze, ale głowa zawinięta w taki ręcznik dla zakochanego, to okropność. Idź, spiesz się! A potem w drogę do szpitala! Mateczka Koralia nie może mi zabronić, abym ją odszukał.
W godzinę później dążyli obaj do bramy Maillota. Kapitan swoim zwyczajem wywnętrzał się Senegalczykowi:
— Ależ tak!... ależ tak!... Ya-Bon — to się zaczyna... Zdajmy sobie sprawę — na czem stoimy... Przedewszystkiem mateczce Koralii na razie nie grozi żadne niebezpieczeństwo... Walka pomiędzy wspólnikami łotrowskich sprawek — toczy się zdala od niej — o miliony Essaresa... Co zaś do nieszczęśliwego, którego krzyk agonii słyszałem w telefonie — to widocznie był to jakiś nieznany przyjaciel, ponieważ mówił mi ty i nazywał mnie Patrycyuszem... To napewno on przysłał mi ten klucz od ogrodu... Cała bieda w tem, że list się gdzieś zapodział... Wreszcie zmuszony wypadkami, chciał mi wyznać wszystko — i wtedy dokonano zamachu... Ale kto go napadł?... I to oczywiście ktoś, kogo jego rewelacje przerażały... Oto wszystko — jasne jak słońce... Głupstwa gadasz Ya-Bon!... A właśnie, że prawda może być wręcz odmienna od tej, jaką ja sobie wykombinowałem... Ale mnie to wszystko jedno!... Główna rzecz, żeby się oprzeć można na jakiejś podstawie — wszystko jedno istotnej czy fałszywej... Zresztą jeżeli moja hypoteza jest fałszywą — cała odpowiedzialność spada na ciebie!... Sądzę wszelako...
Koło bramy Maillota wzięli auto, Patrycyusz wpadł na pomysł zboczenia na ulicę Raynouarda, gdzie znajdował się dom Essaresa. Na rogu tej ulicy ujrzeli mateczkę Koralię. Towarzyszył jej stary Szymon. Koralia również wsiadła w auto, które podążyło w kierunku szpitala na Polach Elizejskich. Auto Patrycyusza pogoniło za autem Koralii...
Punkt o godzinie jedenastej piękna pielęgniarka wchodziła do szpitala.
— Doskonale — rzekł Patrycyusz — jej mąż ucieka, ale ona nie zamierza zmieniać niczego w swoim zwykłym trybie życia.
Zjedli śniadanie w pobliskiej kawiarni, a potem spacerowali wzdłuż ulicy — wreszcie o godzinie wpół do pierwszej udali się do szpitala.
W westybulu zobaczyli starego Szymona, który jak zwykle palił spokojnie fajkę, oczekując na swoja panią:
Sama zaś mateczka Koralia znajdowała się na trzeciem piętrze w jednej ze sal szpitalnych, gdzie czuwała u łoża jednego z rannych żołnierzy. Pacyent spał.
Koralia wydała się Patrycyuszowi bardzo mizerną. Jej oczy podkrążone i bladość twarzy świadczyły o wielkiem znużeniu.
— Biedactwo moje — roztkliwił się — oni ją zamęczą — ci hultaje!...
Przez chwilę wahał się czy podejść — zadecydował wszakże, iż lepiej uczyni, jeżeli nie będzie teraz narzucał swego towarzystwa Koralii.
Miał się już cofnąć, gdy nagle dał się słyszeć głos jednej z posługaczek szpitalnych:
— Gdzie siostra Koralia?!... Szymon...
Stary Szymon ukazał się również na schodach. Koralia pospieszyła ku niemu. Sekretarz szepnął jej kilka słów, które zdawały się silne na niej czynić wrażenie. Nie dostrzegłszy stojącego na uboczni Patrycyusza, Koralia zbiegła po schodach. Za nią Szymon i posługaczka.
— Auto już czeka, siostro Koralio... spieszmy się... Komisarz policyi polecił mi...
Zasłyszane te słowa wystarczały Patrycyuszowi do powzięcia decyzyi.
W przejściu chwycił Ya-Bona pod ramię i obaj wskoczyli w automobil, kapitan dał szoferowi polecenie, ażeby jechał za autom Koralii. Oba pojazdy zatrzymały się prawie równocześnie przed domem Essaresa, gdzie stał już jakiś automobil. Koralia wyskoczyła i pobiegła w głąb domu. Szymon podążył jej śladem.
— Chodź — rzekł Patrycyusz do Senegalczyka.
Brama była otwarta i mogli wejść bez przeszkody. W westybulu ujrzeli dwóch agentów policyjnych. Patrycyusz oddał im ukłon wojskowy i szybko przeszedł dalej. Z salonu dochodził jakiś hałas zmieszanych głosów. Z pośród tego hałasu wybił się wreszcie głos Koralii, wołający z przerażeniem:
— O mój Boże, o mój Boże! Czy możliwe?...
Dwaj inni agenci zagrodzili Patrycyuszowi drogę. Postanowił tedy użyć podstępu i rzekł:
— Jestem krewnym pani Essares, blizkim krewnym.
— Mamy wyraźny rozkaz, panie kapitanie.
— Wiem o tem, do licha. Nie pozwalajcie wchodzić nikomu. Ya-Bon pozostań tutaj.
I wszedł.
W wielkim pokoju zobaczył grupę złożoną z kilku mężczyzn, według wszelkiego prawdopodobieństwa urzędników policyi, pochylonych nad czemś, czego kształtów dokładnych nie mógł rozróżnić. Z tej grupy wyłoniła się nagle Koralia i postąpiła parę kroków, słaniając się i bijąc rękami powietrze, jak ktoś śmiertelnie postrzelony. Obecna tam pokojówka Koralii chwyciła ją wpół i usadowiła na fotelu.
— Co się stało? — zapytał Patrycyusz.
— Pani się zrobiło słabo. Boże mój, Boże mój, zupełnie głowę straciłam.
— No, ale o cóż chodzi?
— Pan, no pan, proszę pomyśleć tylko... Nie mogę przyjść do siebie.
— Na miłość Boską, co się stało?
Jeden z urzędników policyi przybliżył się i zapytał:
— Czy pani Essares zachorowała?
— To tylko chwilowe — odparła pokojówka. — Takie wpółomdlenie. To się pani już nieraz przytrafiało.
— Proszę ją zabrać, jak tylko będzie mogła utrzymać się na nogach. Jej obecność jest tutaj zbyteczna.
I zwracając się do Patrycyusza Belvala, wyrzekł tonem zapytania:
— Panie kapitanie?
Patrycyusz udawał, że nie rozumie.
— Tak jest, proszę pana — rzekł. — Zaraz zabierzemy stąd panią Essares. Rzeczywiście jej obecność tutaj jest zbyteczna. Muszę jednak przedtem...
Wykręcił się na pięcie, aby uniknąć dalszej rozmowy, korzystając z tego, że komisarze policyi posunęli się nieco, postąpił kilka kroków naprzód. To co ujrzał, wytłomaczyło mu aż nadto dobrze zemdlenie Koralii i wzruszenie jej pokojówki. Sam on uczuł, że włosy stają mu dębem na głowie.
Na podłodze, niedaleko od kominka, prawie w tem samem miejscu, gdzie dnia poprzedniego poddawano go torturom, leżał bez ruchu Essares-bey. Ubrany był w tensam co wczoraj szlafrok z bronzowej flaneli i miękkie pantofle. Głowę i jego ramiona przysłonięto białą serwetą, ale jeden z obecnych, najwidoczniej lekarz uchylił tej zasłony, ukazując strasznie zmasakrowane oblicze trupa. Widok był okropny. Jedna część twarzy była kompletnie zwęglona, a druga tworzyła jedną krwawą ranę, gdzie odłamki kości mieszały się z kawałkami skóry, włosami pokrwawionemi i wysadzoną gałką oczną.
— Och — wyjąkał Patrycyusz. — Co za niegodziwość! Zamordowano go! A on wpadł głową w płomienie. W ten sposób go znaleziono? Nieprawdaż?
Urzędnik, który go interpelował poprzednio, zbliżył się znowu.
— Kto pan jesteś właściwie?
— Kapitan Belval, przyjaciel pani Essares. Jeden z wielu rannych, których uratowała swoją troskliwą opieką.
— To pięknie, proszę pana, ale pan nie może tutaj pozostać. Nikt obcy nie może tutaj pozostać. Panie komisarzu, proszę zarządzić, aby wszyscy oprócz doktora opuścili ten pokój i przy drzwiach postawić wartę. Pod żadnym pretekstem nikt tutaj nie śmie wejść! Pod żadnym pretekstem.
— Ależ ja mam dla pana ważne rewelacye — nalegał Patrycyusz.
— Posłucham chętnie, panie kapitanie, ale trochę później. Proszę mi wybaczyć i — wskazał bardzo wyraźnie ręką drzwi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.