Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stefan Gębarski |
Tytuł orygin. | De la Terre à la Lune |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ognia!
Nadszedł pierwszy dzień grudnia, dzień decydujący, bo jeśliby pocisk nie został wyrzucony tego dnia o godzinie dziesiątej czterdzieści sześć minut i czterdzieści sekund wieczorem, trzeba byłoby czekać z górą osiemnaście lat na równie sprzyjające warunki astronomiczne.
Pogoda była wspaniała. Pomimo zbliżania się zimy słońce promieniało i w złotych blaskach kąpało tę ziemię, której trzej mieszkańcy mieli porzucić dla innego świata.
Ilu ludzi nie mogło spać tej nocy, która poprzedzała dzień tak niecierpliwie oczekiwany! Ile piersi przygniatał niepokojący ciężar oczekiwania. Wszystkie serca biły niepokojem, prócz serca Michała Ardana. Dziwny ten człowiek, zwykle tak podniecony, uwijał się teraz z miejsca na miejsce, ale nic nie zdradzało w nim zaniepokojenia. Sen miał spokojny, jak ongi generał Turenne na lufie armaty.
Od wczesnego ranka niezliczone tłumy zaległy niezmierzone pola, które otaczają Wzgórze Kamieni. Co kwadrans kolejka podjazdowa przywoziła z Tampa-Town nowe tłumy ciekawych. Niebawem napływ publiczności przybrał takie rozmiary, że według świadectwa miejscowego dziennika, w pamiętny ten dzień pięć miljonów przybyszów znajdowało się na małym skrawku Florydy.
Od miesiąca już większa część tych przybyszów obozowała już dokoła ogrodzeń Wzgórza Kamieni i stworzyła podwaliny nowego miasta, nazwanego Ardana-Town. Baraki, szałase, domki pokrywały równinę. Zamieszkiwał je tłum, którego efemerycznemu temu obozowi pozazdrościć by mogło niejedno wielkie miasto.
Wszystkie narody świata miały tu swoich przedstawicieli; mówiono tu wszystkiemi językami i narzeczami świata, — rzec by można, że powtórzyło się tu słynne pomięszanie języków, którego widownią była kiedyś biblijna wieża Babel. Różne sfery towarzystwa amerykańskiego stykały się tu ze sobą w bezwzględnej równości: bankierzy, ziemianie, marynarze, komisjonerzy, kupcy, producenci bawełny, przemysłowcy, urzędnicy. Kreolczycy z Luizjany bratali się tu z rolnikami z Indjany; gentlemani z Kentucky lub Tenesse, Wirgińczycy eleganccy i dumni ocierali się o półdzikich mieszkańców jezior i handlarzy bydła z Cincinnati. Ubrani w białe filcowe kapelusze o szerokich rondach lub w klasyczne panamy, w szerokich, granatowych spodniach, obciśnięci w zgrabnych bluzach z szarego płótna, obuci w trzewiki jaskrawych kolorów, wystawiali oni jakby na pokaz cudaczne żaboty z białego batystu, w koszuli zaś, na mankietach, krawatach i na wszystkich dziesięciu palcach rąk, ba nawet w uszach nosili oni całe składy jubilerskie pierścionków, szpilek, brylantów i brosz, łańcuchów i breloków, których cena równała się nieraz tylko niekompletnemu brakowi wszelkiego smaku, jaki z nich bił w oczy.
Kobiety, dzieci, służące, w szatach niemniej uroczystych, towarzyszyły, poprzedzały tych ojców, mężów, panów, którzy wyglądali jak wodzowie plemion, w otoczeniu swych licznych rodzin.
W godzinach posiłku trzeba było widzieć ten tłum, rzucający się na ulubione w Stanach Południowych potrawy i pożerający wszystko z apetytem, który mógłby stać się.
groźnym dla zaprowiantowania Florydy. Potrawy, do których europejczyk poczułby wstręt, jak nadziewane żaby, potrawki z małp, rozmaite mieszaniny ryb, befsztyki z oposów, w mgnieniu oka znikały ze stołów.
By ułatwić przełknięcie czy przetrawienie tych smakołyków, zakrapiano je całemi serjami wymyślnych wódek i mieszaninami przeróżnych likierów. A ile okrzyków, ile reklam zachęcających grzmiało z tych barów, restauracji, udekorowanych kielichami, flakonami, karafkami i butelkami o nieprawdopodobnych kolorach i kształtach.
— Oto likier miętowy, — wołał na progu swego baru ochrypłym głosem jakiś stary szynkarz.
— Oto polewka z prawdziwego wina Bordeaux! — zachwalał drugi.
— Oto gin sling! — wrzeszczał trzeci.
— Oto cock-tail i brandy smash!
— Kto chce spróbować prawdziwego miętowego likieru ostatniej mody? — wołał pierwszy, wlewając ze stojących przed nim flaszek do kieliszków po kilka kropel syropu, soku cytrynowego, zielonego likieru miętowego, wody, koniaku i dorzucając do tej mieszaniny kawałki świeżego ananasa i tłuczonego lodu.
Zazwyczaj podniecające te okrzyki, zwrócone ku zaschniętym, założonym pyłem gardłom odnosiły pożądany skutek i tłumy garnęły się, zalewały bary i restauracje.
Ale w ów pamiętny dzień 1 grudnia okrzyki te były dość rzadkie. Szynkarze ochrypliby szybko, nie zaagitowawszy ani jednego gościa. Nikt nie myślał ani o jedzeniu ani o piciu. O godzinie czwartej popołudniu wielu ludzi było jeszcze bez śniadania i bez obiadu.
I jeszcze jeden objaw charakterystyczny: w ów dzień emocja przytłumiła nawet niezwykle rozwiniętą wśród amerykanów pasję do gry, do hazardu. Kręgle leżały spokojnie, kości drzemały cicho w skórzanych kubkach, ruletka stała bez ruchu, karty do wista, faraona, pockera, spoczywały w nienaruszonych opakowaniach. Wielkie zdarzenie, na które oczekiwano, absorbowało wszelkie umysły i nie pozostawiało miejsca na inne potrzeby i rozrywki.
Głuche poruszenie, bez krzyków i hałasów, niepokój, poprzedza zwykle nadzwyczajne wypadki, do samego wieczora nurtowały w tłumie. Nieuchwytne uczucia strachu i oczekiwania, niecierpliwości i obawy ciążyły na wszystkich. Każdy pragnął, żeby „to coś już przeszło!“
Około godziny siódmej ogólne to przygnębienie przesiliło się nagle. Księżyc wschodził na horyzoncie. Paromiljonowe hurra! powitało jego zjawienie się. Był on punktualny. Okrzyki biegły aż do nieba; oklaski rozlegały się ze wszystkich stron, a blady księżyc błyszczał łagodnie na jasnem tle nieba i najczulszymi swymi promieniami pieścił upojony zapałem tłum.
W tej chwili ukazali się trzej nieustraszeni podróżni. Na ich widok okrzyki nabrały podwojonej mocy. Z głęboko dyszących piersi wyrwał się jednomyślnie, nieświadomie prawie, hymn narodowy Stanów Zjednoczonych i Yankee doodle, podjęta przez chór, składający się z pięciu miljonów wykonawców, wzniosła się jak burza dźwięków ku najdalszym krańcom nieba.
Po tym gwałtownym wybuchu, hymn ucichł, ostatnie tony konały zwolna, przycichło echo i przeciągła cisza zaległa na chwilę nad wzruszonym do głębi tłumem. Tymczasem francuz i dwaj amerykanie weszli na wzniesienie, ustawione pośród tłumu. Towarzyszyli im członkowie Gyn-Klubu i delegacje rozmaitych obserwatorjów świata. Barbicane, chłodny i poważny, wydawał ostatnie polecenia. Nicholl, z zaciśniętemi wargami, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, szedł pewnym krokiem. Michał Ardan, zawsze ruchliwy, ubrany w elegancki podróżny kostjum, w skórzanych sztylpach, z manierką u boku i cygarem w ustach, szedł, rozdając z wielkopańską rozrzutnością tysiące gorących uściśnień rąk. Jego werwa i wesołość były niewyczerpane: śmiał się, żartował, płatał figle łobuzerskie J.T. Mastonowi — jednem słowem, zachowywał się do ostatniej chwili, jak francuz, gorzej nawet, jak paryżanin w każdym calu.
Wybiła dziesiąta. Czas było wsiadać, gdyż trzeba było zaśrubować płytę, zakrywającą otwór, usunąć dźwigi i rusztowania.
Barbicane nastawił swój chronometr według zegarka inżyniera Murchisona, który miał puścić prąd elektryczny na pyroksylinę znajdującą się w pocisku, podróżni więc z całą ścisłością obliczać mogli zbliżanie się chwili odjazdu.
Nadeszła więc chwila pożegnania. Scena była wzruszająca. Pomimo swej gorączkowej wesołości Michał Ardan czuł się wzruszonym. J.T. Maston znalazł pod swemi suchemi powiekami jakąś starą łzę i wylał ją na czoło swego drogiego i dzielnego prezesa.
— A gdybym jednak pojechał z wami, — rzekł. — Jeszcze czas.
— To niemożliwe, mój stary Mastonie, — odrzekł Barbicane.
W kilka chwil potem trzej towarzysze podróży znaleźli się w czeluści kolumbiady, od wewnątrz zaśrubowali płytę otworu, i otwarty wylot działa ukazał się oczom widzów.
Nicholl, Barbicane i Michał Ardan byli ostatecznie zamknięci w swym metalowym wagonie.
Ale kto potrafi opisać emocję tłumu, która dochodziła do najwyższego stopnia napięcia.
Księżyc wypływał po przedziwnie czystym firmamencie nieba, przysłaniając w przejściu blaski gwiazd. Przebiegał właśnie jakąś konstelację i był w połowie drogi do zenitu. Każdy rozumiał jednak, iż trzeba było mierzyć powyżej celu, jak myśliwy, który celuje nieco naprzód, by trafić w uciekającego zająca.
Dręcząca cisza zaległa dokoła. Ani jeden podmuch nie przelatywał nad ziemią. Ani jeden głębszy odgłos nie przerywał ciszy. Serca nie śmiały bić. Wszystkie spojrzenia utkwione były w wylot kolumbiady.
Murchison nie spuszczał oka ze wskazówek swego chronometru i czuł, że zamknięci w pocisku podróżni liczyli również te straszne sekundy.
— Trzydzieści pięć! trzydzieści sześć! trzydzieści siedem! trzydzieści osiem! trzydzieści dziewięć! czterdzieści!! Ognia!!!
W tym momencie Murchison nacisnął palcem guzik aparatu elektrycznego, puścił prąd, iskra elektryczna przeniknęła do głębi kolumbiady.
Straszny, niesłychany, nadludzki wybuch którego nie można z niczem porównać, ani z hukiem wystrzału, ani z grzmotem, rozdarł powietrze. Olbrzymi snop ognia wybuchnął z ziemi, jakby z wnętrza krateru. Ziemia zatrzęsła się, a niewielu zaledwie ludzi mogło przez jedną sekundę widzieć pocisk, zwycięsko wylatujący ku górze, z pośród kłębów pary, dymu i płomieni.