IV.

Z NIZIN.

Brukowali ulicę... Z okna mej izdebki
Na grono pracujących codziennie patrzałem:
Robiło ich coś sześciu, a każdy z nich, krzepki,
Uderzał mnie postawą i żylastem ciałem.
Nie łatwa to snać praca od rana do zmroku
Ubijać twarde głazy żelazną maczugą,
Gdy ludzie takiej siły, ze krwią w bladem oku
I z czołem żyłowatem, zlanem potu strugą,
Milczeli dziwnie wszyscy — nikt słowa nie rzecze
I nikt się z tych olbrzymów głośno nie poskarzy,
Że dzień się nie chce skończyć i że słońce piecze,
Że pot kroplami ścieka z zakurzonej twarzy.
Snać pracy ich konieczność ująwszy w swe kleszcze,
Na usta im żelazne złożyła pieczęcie,
Że choć ich kości zmęczeń przenikają dreszcze,
Choć serce bije spieszniej, ci milczą zawzięcie.
Po łokcie zakasawszy zbrudzone koszule
I czapki w tył zsunąwszy na spalone karki,
To wznoszą, to spuszczają centnarowe kule,
Aż nogi im się chwieją, aż się chylą barki.
A każde uderzenie jakiś takt wydzwania.
Co falą jednostajną w serce mi się wciska,
Jak wicher, który kłosem ostatnim pogania,

Jesienią, wśród pustego, owsianego rżyska.
Na dźwięki tych uderzeń nikt się nie odzywał,
Policzki tylko drgały i wypiekłe wargi,
A z piersi ich kosmatej cichy jęk wypływał,
Co więcej opowiada, niźli słowa skargi...
W południe zwykły obiad: kartofle i śledzie;
Czasami talerz ryżu, kraszonego sadłem;
Raz nawet kawał mięsa widziałem — ach! w biedzie
Jest mięsa kawał szczęściem, dla was nieodgadłem!
Pewnego dnia, pamiętam, byłem kłótni świadkiem:
Z nich jeden rzucił talerz swej żonie pod nogi,
Snać obiad nie smakował... »Ha! pewno ukradkiem
Był jaki byk u ciebie! Strącę ja mu rogi!
Nie miałaś czasu lepszej ugotować strawy,
Ty suko! ty gadzino! ty nędznico wstrętna!
Uliczna łapipoło! Tutaj pot ja krwawy
Wylewam, ty na pracę moją obojętna!...«
Ja nie wiem, ile prawdy mieściło się na dnie
Kałuży tych podejrzeń; wiem jedno, że nędza
Podżega namiętności, ludzkiem sercem władnie,
Jak gdyby uwikłała szatańska je przędza;
Że z ludzkich serc krzemyków, gdy je los połączy,
Potrafi nędza krzesać taki żar płomieni,
Że sypią się i sypią, pokąd prąd ten rączy
Nie strawi ich i głuchych nie sprowadzi cieni,
Przez które złote szczęście nigdy nie dociera;
Gdzie żaden kwiat barwistem nie płonie weselem:
Z mężnego tutaj łotr się staje bohatera,
A ten, co byłby zbawcą, bywa niszczycielem,
Tu dwoje serc, skowanych małżeńskimi śluby,
Jak dwoje nieraz bydląt, w jeden wóz wprzągniętych:
Choć miłość tak wszechmocna, tu krótkie rachuby;
Tu gad się rychło gnieździ pośród uczuć świętych;
Tu życie tak się plącze, jak dwie wrogie myśli,
Zrodzone w jednym mózgu, jak dwa bicia wrogie
W jednego serca głębi... Ci, co jaśni przyśli,
Wychodzą tu stąd brudni!... O, wy losy srogie!

Był jeden między nimi, któremu w południe
Nie nosił nikt obiadu... Zresztą, jak i drudzy,
Miał piętna twardych znojów; widać życia grudnie,
Śród których kroczą losów nieprzyjaznych słudzy,
Niejeden raz mu ciało i duszę raniły.
Wydawał się ten człowiek, jak ów jesion stary,
Co, dawno postradawszy czar zielonej siły,
Za wolą wiatrów jęczy nagimi konary —
Jak jesion, który grzbiet swój pochylił ku ziemi
I płacze łzami rosy nad znikłą urodą,
A jednak nazbyt silny, choć między młodemi,
Ażeby już na zawsze paść spróchniałą kłodą.
Gdy przyszedł czas obiadu, uchodził na stronę,
Kładł na bok swoją kulę, na kamieniach siadał,
Odwijał chleb z kobiałki i kromki zwilżone,
Zapewne octem z wodą, spokojnie zajadał.
A potem na kamieniach, włożywszy pod głowę
Kamzelę, legł, jak inni, na spoczynek krótki...
Patrzałem na to wszystko i me serce zdrowe,
Ja nie wiem, jakieś dziwne ogarniały smutki.

Wracając raz do domu w południowej chwili,
Zwolniłem trochę kroku, widząc kamieniarzy;
Snać właśnie wypoczynku godzinę skończyli,
By znowu jąć się pracy, choć tak słońce parzy.
On jeden z kamiennego nie wstał legowiska,
Spragniony, widać, bardziej rozkosznego zdroju,
Co, jako deszcz dla żyta zwiędłego, wytryska
Ze źródła snu dla duszy powiędłej wśród znoju,
Wtem któryś z nich, śpiącego szarpiąc za koszulę,
»Nu, auf, Sie alter Pollack, s'ist schon Zeit!« zawoła;
I wstał, zakasał rękaw, schwycił ciężką kulę:
I znów się nogi trzęsły i pot kapał z czoła.

»Nu, auf, Sie alter Pollack!...« Te szydercze słowa
Ze serca najtajnieńszej nie płynęły głębi;

Na dnie natury ludzkiej jeszcze żar się chowa,
Którego świat dzisiejszy lodem nie wyziębi;
Rozpali on się w płomień, tak jasny i wielki,
Że światłem swem ogarnie wszystkie świata końce,
Roztopi ludzkie serca, dziś mroźne kropelki,
I zleje w jedno morze. W niem braterstwa słońce
Wciąż będzie swoje kształty kąpało dziewicze,
I, blaski na toń morza śląc z niebieskiej góry,
I, znowu fal serdecznych dźwięki tajemnicze
Na skrzydłach złotych blasków unosząc nad chmury,
Wieczystą między niebem i ziemią harmonię
Przypływem i odpływem sił wspólnych wytworzy.
Upoją-ż i mnie jeszcze tej rozkoszy wonie,
Nim serce me w mogiłę na zawsze się złoży?
Na dźwięki swojej fali, gdy samotna bije,
Owiana ciepłym wiatrem tej myśli uroczéj;
Gdy szumi, jak to źródło, które skała kryje,
Zamknięta przed dusz zwykłych zamglonemi oczy —
Usłyszy-ż moje serce echo, tak olbrzymie,
Jak przestwór, który ziemię od niebiosów dzieli,
Jak przestwór ten bez końca, w którym wszechświat drzymie,
Zatopion w snach gwiaździstych na mgławej pościeli?
Tak głośne, jak złączone traw i kwiatów szumy,
Szelesty drzew, jęk jezior, rozhuki potoków,
Płynących z gór fal białych spienionymi tłumy?
Jak trzaski tych piorunów, co się rwią z obłoków,
Podartych w szmat błyskawic ognistymi szpony?
Jak wszystkich tworów wszystkie tchnienia i odgłosy;
Jak żal i radość człeka, wszechstworzeń korony,
Co duchem swoim wzlata, jeśli chce, w niebiosy?
Tak dźwięczne, jak melodya, która z sfer tych płynie,
Gdzie szumią wieczne ruchy światów miliona,
Krążących wśród swych orbit w wieczności krainie —
Melodya, która w serce wnika i z niem kona?
Niech stawią mnie przed sędzią, co litością zdjęty
I prawdy tej przeczuciem, »Tego czy Barnabę?«
Zawoła do tej tłuszczy; niechaj tłum zawzięty

— Zapewne los najsroższy — wskazując na słabe,
Stargane moje kości i na łzę w mem oku,
Zakrzyknie: »Na fałszywym pomścij nas proroku!
Ukrzyżuj go! ukrzyżuj! a puść mężobójcę!«
Niech znoszę trud najkrwawszy i gminu pogardę,
Na krzyżu niech umieram, jeśli tego trzeba;
Niech w bok mi wbiją oszczep, w ręce gwoździe twarde,
Lech niechaj chociaż przedsmak czuję tego nieba...
A przyjdzie czas! o, przyjdzie! Wszak nawet wyrazy,
Topiące mnie na chwilę w zmrok właściwy grobom,
To tylko zwykła sprzeczność natury bez skazy
I życia sił zewnętrznych, które walczą z sobą...
Podjęli go z ulicy — zbliżył się zbiedzony:
»Już kilka dni nie jadłem; w gorączkę i słotę
Z dalekiej tu się dotąd przybłąkałem strony« —
»Ach! dieses arme Luder« — i dali robotę.

Czekałem, aż w mogiłę słońce się zapadnie,
Rzuciwszy swych pałaców lazurową górę;
Aż niebo, co swem berłem ponad ziemią władnie,
Okryje się w królewską wieczoru purpurę.
Czekałem, aż zamilknie gwar i huk fabryczny,
Aż zamrze, choć na chwilę, życie na tym rynku,
Gdzie krew swą musi dawać za bezcen tłum liczny —
Aż przyjdzie »fajerabend«, godzina spoczynku.
A potem, kiedy prace rzucą kamieniarze,
Zwracając swoje kroki tam, gdzie serce błogo
Zaczyna bić, gdy człowiek ujrzy miłe twarze,
Przybliżę się do niego — wszak nie miał nikogo —
I »skąd Wy?« wnet się spytam, trąciwszy go w ramię.
Odwrócił się zdumiony i nie wyrzekł słowa,
Łza tylko srebrna błyska; miał na twarzy znamię
Człowieka w którym radość i smutek się chowa,
Zrodzone w nagłej chwili. I do robotnika
»A skąd Wy?« znowu pierwsze skieruję pytanie.
Dopiero on: »Wy Polak?!... polskiego języka
Od roku nie słyszałem, już od roku, panie!

Ja jestem z pod Prusaka — od Poznania jestem,
A w Lipsku przeszło tydzień...« I potem swej doli
Rozpoczął opowiadać historyę — szelestem
Pszenicy, kiedy więdnie, lub jękiem topoli,
Gdy wiatr ją obrabował z wszystkiej młodej krasy,
A tylko pozostawił podarte łachmany —
Ach! ciężkie miał ten człowiek z losami zapasy
I czarna krew płynęła z niejednej mu rany!
Fornalem był pod panem i wiernie mu służył;
Utrzymał sobie krowę, miał chleb jaki taki;
Lecz pan po ojcach wioskę zbyt zbyt rychło zadłużył,
Odprzedał ją Niemcowi i poszedł — w żebraki.
Przybłęda gospodarkę nową zaprowadził
I zaczął wnet innego trzymać się porządku;
Naściągał kolonistów, na schedach osadził,
A wszystkich dawnych ludzi wypędził z majątku.
On poszedł na komorne i jak mógł się zbierał,
Na żniwa kosił zboże miennych gospodarzy;
Jesienią na fabrykę, gdy się czas otwierał,
A zimą szedł na młocki... Ale los nie darzy
Zbyt długo swojem szczęściem: Pomarli ojcowie;
Toć trzeba ich pochować, księdzu mszę zapłacić,
A skąd tu wziąć pieniędzy? — i było po krowie!
Trza było na podatki wnet sukmanę stracić,
Sprawioną w lepszych czasach, i na pośmiewisko
Do bożej iść świątyni w kamzeli obciętej!
Nastałały ciężkie chwile: całą zimę blizko
Nie dostał nigdzie pracy, więc ostatnie sprzęty
Do żyda! Oj żałował — jak tu nie żałować?
Ktoś mówił mu: »Tyś głupi! lepiej, bym napadli
Po cichu jaki chlewik, niż tak wciąż harować«.
Kraść nie chciał... dziad i pradziad przenigdy nie kradli.
Posłyszał, że w obczyźnie jest chleba do syta;
Że zboża tyle rośnie, aż go nikt nie zbierze,
Że płacą za trud ludzki potrójne tam myta,
Że tam się jako człowiek żyje, nie jak zwierzę.
U krewnych pozostawił żonę w z dwojgiem dzieci —

Przyjęli ją, cóż robić? toć to krew ich własna,
A przytem, gdy zarobi, wyrwie wszystkich z śmieci,
Sprowadzi ich do siebie, gdzie im gwiazda jasna
Do śmierci świecić będzie — i szedł w obce strony!
Namówion przez ajenta. Zawiodły nadzieje!
I tutaj nie jest cięższy żytni kłos złocony,
I jarzmo tu nie lżejsze i tu pot się leje!
Robotę jakąś dostał, gdyż tańszej jest płacy
Robotnik, sprowadzony z nędznej, polskiej wioski;
Pracował, że aż skóra schodziła od pracy,
I troskał się o swoich, że aż żółkł od troski.
Lecz trudno coś dla żony i dzieci odłożyć:
Zarobku w obcej ziemi było ledwie tyle,
By nędzny kąt zapłacić i samemu dożyć
I czekać, aż szczęśniejsze zawitają chwile.
Oj przyszły szczęsne chwile! Z chałupy pisali —
Pisali: »umarł synek«. Ha! cóż robić! Boże!
Łzę słoną otarł łokciem i pracował daléj —
Napróżno tu się żalić; cóż tu żal pomoże?
Wszak w tej tu obcej ziemi i w tej obcej chacie
Nie było żywej duszy — śród obcej rodziny,
Do którejby się zwrócił: Ej, posłuchaj, bracie,
Pisali: »umarł synek« — mój synek jedyny!
A zresztą płacz, narzekaj, wyrwij serce z łona
I pokaż je skrwawione; trudź się, że aż w trudzie
Oniemią zwiędłe usta — aż jęk wszystek skona;
Przemówią twarde głazy, nie przemówią ludzie.
Pisali: »żona chora; powracaj do domu;
Przed śmiercią chce się widzieć i pożegnać z tobą« —
Bo komuż raz ostatni ma otworzyć, komu
Swą duszę i swe serce, stargane żałobą?...
Ach! żona — droga żona! Tyle lat na świecie
Biedolił się z nią razem w mrozie i śród spieki,
I miałbyż nie powrócić i biednej kobiecie
Nie stulić sinej wargi, nie zamknąć powieki?
Opuścił więc robotę i dalej w swe strony,
O kiju, zarabiając, tak jak mógł, śród drogi;

I szedł tak i pracował, i słaby, zbiedzony,
Odparzył sobie ręce, poodparzał nogi.
Czy dojdzie jeszcze na czas? czy zastanie jeszcze
Przy życiu, gdy przybędzie, swoją żonę miłą?
Oj brały go tam dreszcze! zimne brały dreszcze!
Oj biło biedne serce! chłopskie serce biło!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.