Z pamiętnika korepetytora/Treść
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Z pamiętnika korepetytora | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1926 | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
.....Światło lampy, chociaż przyćmione, często budziło mnie, i nieraz o drugiej lub trzeciej po północy widziałem Michasia pracującego jeszcze. Mała i wątła jego postać, przybrana tylko w bieliznę, schylona była nad książką, a w ciszy nocnej senny, zmęczony głos powtarzał mechanicznie konjugacje greckie i łacińskie, z tą jednostajnością, z jaką w kościele powtarzają słowa litanji. Na regularną, delikatną jego twarzyczkę występowały rumieńce zmęczenia, a zaczerwienione oczy kleiły się do snu. Gdym zawołał na niego, by zagasił lampę i udał się spać, chłopiec odpowiadał mi żałosnym głosem:
— Nie umiem jeszcze lekcji, panie Wawrzynkiewicz.
Odrabiałem z nim przecież wszystkie zadania od czwartej do ósmej, a potem od dziesiątej do dwunastej i sam nie szedłem do łóżka, nimem się nie przekonał, że umie wszystko i że zadania pisemne były odrobione. Ale doprawdy, tego wszystkiego było za dużo; skończywszy ostatnią lekcję, chłopiec zapominał pierwszej, a łacina, grecki, starosłowiański i nazwy rozmaitych rosyjskich gubernij wprowadzały biedną jego głowę w taki chaos i gorączkę, że spać nie mógł. Wyłaził wtedy z pod kołdry, zapalał lampę i w koszuli tylko zasiadał na nowo do stolika. Gdym go łajał, wybuchał płaczem. Może powinienem był nie pozwolić, by dziecko męczyło się nad siły, ale cóż miałem robić? Musiał przecie wyuczyć się codzień choć jako tako lekcyj, bo inaczej wydalonoby go ze szkół, a Bóg jeden wie, coby to był za cios dla pani Marji, która po śmierci męża, zostawszy z dwojgiem sierót, wszystkie nadzieje złożyła na Michasia.
Położenie było prawie bez wyjścia, bom z drugiej strony widział doskonale, że nadmierne wysilenia umysłowe podkopują zdrowie chłopca i mogą życiu jego zagrozić. Trzeba było przynajmniej wzmacniać go fizycznie, gimnastykować, kazać mu dużo chodzić lub jeździć konno, ale nie było czasu na to. Każdą chwilę, potrzebną dla wesołości, zdrowia i życia chłopca, zabierały uprażnienja. Rankiem, gdym mu pakował książki do tornistra i gdym widział, jak jego chude ramiona gięły się pod ciężarem tych bizantyjskich tomów, serce mi się poprostu ściskało. Mówiono mi też nieraz, że chłopaka psuję i rozpieszczam, że Michaś widocznie nie dość pracuje, że ma zły akcent w rosyjskim języku i że beczy z lada powodu.
Chory sam jestem na piersi, samotny w świecie i zgryźliwy, więc te wymówki niejedną mi chwilę zatruły. Jaż najlepiej wiedziałem, czy Michaś nie dość pracuje! Było to dziecko, obdarzone średniemi zdolnościami, ale tak wytrwałe i przy całej słodyczy taką posiadające siłę charakteru, jakiej nie zdarzyło mi się spotkać w żadnym innym chłopcu. Biedny Michaś namiętnie i ślepo był przywiązany do matki, że zaś mu powiedziano, iż matka bardzo jest nieszczęśliwa i chora i że, gdy on będzie się jeszcze źle uczył, to może ją dobić, więc chłopak drżał przed tą myślą i nocami całemi siedział nad książką, byle tylko matki nie zmartwić. Nie mógł powstrzymać płaczu, gdy dostał zły stopień, ale nikomu nie przychodziło do głowy, dlaczego płakał, do jakiej strasznej poczuwał się w takich chwilach odpowiedzialności. Ba! co komu było do tego? Miał złe udarenije — i kwita! Ja go nie psułem, ani rozpieszczałem, tylkom go rozumiał lepiej; żem zaś, zamiast łajać dziecko za niepowodzenia, starał się je pocieszać, to już moja rzecz. Sam napracowałem się w życiu niemało, nacierpiałem głodu, nędzy, nie byłem szczęśliwy, nie będę szczęśliwy i — niech tam licho weźmie! Nawet już zębów nie ściskam, gdy o tem myślę! Nie wierzę, żeby było warto żyć, ale może dlatego właśnie mam prawdziwe współczucie dla każdej biedy.
Ja przynajmniej w wieku Michasia, gdym latał za gołębiami po Starem Mieście, miałem swoje czasy zdrowia i wesołości. Kaszel mnie nie męczył; gdym brał w skórę, tom płakał, póki bili, zresztą nie wiedziałem o niczem i nie dbałem o nic. Michaś i tego nawet nie miał. Życie byłoby i jego położyło na kowadło i biło młotem, tyleby był więc wygrał, ileby jako dziecko naśmiał się serdecznie z tego, co dzieci bawi, napłatał figlów i wylatał się na otwartem powietrzu i pod otwartem niebem. Ale dziś dzieje się inaczej; więc zamiast tego miałem przed sobą dziecko chmurne, idące do szkoły i wracające z niej zgarbione pod ciężarem cyrylskich książek, wysilone, ze zmarszczkami w kątach oczu, tłumiące ustawicznie jakby wybuch płaczu — zatem współczułem mu i chciałem być dla niego ucieczką.
Jestem sam nauczycielem, jakkolwiek prywatnym, i nie wiem, cobym robił na świecie, gdybym jeszcze stracił wiarę w wartość nauki i pożytek, jaki z niej płynie. Myślę tylko poprostu, że nauka nie powinna być tragedją dla dzieci, a złe lub dobre udarenije nie powinno stanowić o losie i całem przyszłem życiu maleńkich istot.
Myślę także, że pedagogja lepiej spełnia swe zadania, gdy dziecko czuje jej rękę, prowadzącą je łagodnie, nie zaś nogę, przygniatającą mu piersi i depcącą wszystko, co go nauczono czcić i kochać w domu. Takim już jestem obskurantem, że zdania tego pewnie nie zmienię, bo utwierdzam się w niem tem mocniej, ilekroć wspomnę mojego biednego Michasia. Od sześciu lat byłem jego nauczycielem, pierwej jako guwerner, potem, gdy poszedł do szkół, jako korepetytor; miałem więc czas przywiązać się do niego. Zresztą poco miałbym ukrywać przed sobą samym? był mi drogim, bo był synem droższej dla mnie nad wszystko istoty. Nigdy ona nie wiedziała o tem i nigdy wiedzieć nie będzie; pamiętam, że ja jestem — ot sobie pan Wawrzynkiewicz, prywatny nauczyciel, a do tego człowiek chory — ona córka zamożnego domu szlacheckiego, poprostu pani, na którąbym oczu nie śmiał podnieść. Ale że samotne serce ludzkie, miotane życiem, musi w końcu do czegoś przywrzeć, jak muszla, miotana falą, więc moje przywarło do niej. Co ja na to poradzę? A zresztą co to jej szkodzi? Nie żądam od niej więcej światła niż od słońca, które wiosną ogrzewa moje piersi. Od sześciu lat byłem w jej domu, byłem przy śmierci jej męża, widziałem ją nieszczęśliwą, samą, a zawsze dobrą, cichą, kochającą dzieci, świętą prawie w swem wdowieństwie i cierpieniu, więc... musiało do tego przyjść. Ale to nie miłość — to raczej moja religja...
Michaś bardzo przypominał matkę. Nieraz, gdy podnosił na mnie oczy, zdawało mi się, że patrzę na nią. Były to też same delikatne rysy, toż samo czoło z cieniem padającym od włosów, ten sam łagodny zarys brwi, a szczególniej głos prawie jednakowy. W usposobieniu matki i dziecka była także wspólność, objawiająca się w pewnej skłonności do egzaltacji uczuć i poglądów. Należeli oboje do tego rodzaju istot wrażliwych, kochających i szlachetnych, które zdolne są do największych poświęceń, ale które w życiu i zetknięciu się z jego rzeczywistością mało znajdują szczęścia, dając naprzód więcej, niż mogą otrzymać. Ten rodzaj ludzi ginie też teraz, i myślę, że jakiś dzisiejszy naturalista mógłby powiedzieć o nich, że zgóry są na śmierć skazani, bo przychodzą na świat z wadą serca, poprostu za dużo kochają.
Rodzina Michasia była niegdyś bardzo zamożna, — ale za dużo kochali — więc rozmaite burze rozwiały fortunę, a to, co zostało, nie jest wprawdzie nędzą, nie jest nawet ubóstwem — w porównaniu jednak do dawnych czasów miernością. Michaś był ostatnim z rodziny, to też pani Marja kochała go nietylko jak własne dziecko, ale zarazem jak wszystkie swoje nadzieje na przyszłość. Na nieszczęście, z zaślepieniem, zwykłem matkom, widziała w nim niepospolite zdolności. Chłopiec wprawdzie istotnie nie był tępy, a należał do tego rodzaju dzieci, których zdolności, z początku średnie, rozwijają się dopiero później razem z siłami fizycznemi i zdrowiem. W innych warunkach, w innym kraju, mógłby był skończyć szkoły, uniwersytet i stać się pożytecznym pracownikiem na każdem polu. W tych, jakie istniały i istnieją w szkołach rosyjskich dla polskiego dziecka, męczył się tylko — i, wiedząc o wysokiem wyobrażeniu, jakie matka miała o nim, wysilał napróżno. Wiele rzeczy na świecie widziały oczy moje, i postanowiłem się niczemu nie dziwić, ale wyznaję, że z trudnością przyszło mi uwierzyć, by mogła istnieć taka plątanina stosunków, w którejby dziecku na złe wyszła siła charakteru, wytrwałość, praca i przywiązanie do matki. Jest coś niezdrowego w takich stosunkach, i, gdyby mi słowa mogły zapłacić za żal i gorycz, które czuję, powiedziałbym razem z Hamletem, że «dziwne rzeczy dzieją się w państwie duńskiem».
Pracowałem z Michasiem, jakby od tych stopni, które on za postępy dostawał, moja przyszłość zależała. Bo też obaj z moim drogim chłopcem mieliśmy jeden cel, a to nie martwić jej, pokazać dobrą cenzurę, wywołać uśmiech szczęścia na jej usta. Gdy mu się udało dostać dobry stopień, dziecko przychodziło z klasy rozpromienione i szczęśliwe. Zdawało mi się, że w takich razach Michaś urósł nagle, że się rozkurczał; jego chmurne zwykle oczy śmiały się wówczas tą szczerą dziecinną wesołością i świeciły jak dwa węgielki. Zrzucał natychmiast ze swoich szczupłych pleców tornister, przeładowany rosyjskiemi książkami, i, mrugając na mnie jeszcze w progu, wołał:
— Panie Wawrzynkiewicz! Mama będzie kontenta! Dostałem dziś z geografji... niech pan zgadnie ile?
A gdym udawał, że nie zgaduję, przybiegał do mnie z pyszną miną i, zarzuciwszy mi ręce na szyję, mówił niby do ucha, ale bardzo głośno:
— Piątkę! Naprawdę piątkę!
Były to dla nas obydwóch szczęśliwe chwile. Wieczorami w takie dnie Michaś rozmarzał się i, wyobrażając sobie, co to będzie, jeżeli dostanie wszystkie stopnie celujące, gwarzył nawpół do mnie, nawpół do siebie:
— Na Boże Narodzenie pojedziemy do Zalesina; śnieg będzie padał, więc pojedziemy sankami. Przyjedziemy w nocy, ale mama będzie na mnie czekała; uściska mnie, ucałuje, a potem spyta o cenzurę. Ja zrobię smutną minę naumyślnie, a tu mama czyta: «celujący, celujący, celujący!» O panie Wawrzynkiewicz!...
I biednemu chłopcu łzy stawały w oczach, a ja, zamiast go powstrzymać, sam biegłem za nim zmęczoną wyobraźnią i przypominałem sobie dom w Zalesinie, jego powagę, spokój, tę wyższą szlachetną istotę, która tam była panią, i szczęście, jakie jej sprawi powrót chłopca z celującemi w cenzurze.
Korzystałem z takich chwil i dawałem Michasiowi nauki, tłumacząc mu, że mamie bardzo chodzi o jego naukę, ale także o zdrowie, że więc powinien nie płakać, gdy go wyprowadzam na przechadzkę, sypiać tyle, ile mu każę i nie upierać się przy nocnem siedzeniu nad książkami. Odbierałem też często listy od pani Marji, polecające mi, bym czuwał nad zdrowiem dziecka, ale z rozpaczą prawie przekonywałem się codzień, że pogodzić ten system naukowy, jaki u nas panuje, ze zdrowiem — było prawie niepodobieństwem. Gdyby przedmioty wykładane były za trudne, byłbym sobie poradził, cofnąwszy Michasia z klasy drugiej, do której wszedł — do pierwszej — i pani Marja, jako rozumna kobieta, zgodziłaby się na to. Ale on doskonale pojmował te niby przedmioty wykładane, nie o naukę więc chodziło, tylko o czas, jaki zabierały lekcje i zadania. Na to już nic nie mogłem poradzić i liczyłem jedynie, że, gdy święta nadejdą, odpoczynek wypełni te szczerby w zdrowiu dziecka, które czyniła nadmierna praca.
Gdyby Michaś był dzieckiem obojętniejszem, mniejbym się troszczył o niego, ale on jeszcze prawie żywiej odczuwał każde niepowodzenie niż pomyślność. Owe chwile radości i celujących, o których wspomniałem, rzadkie były na nieszczęście. Tak nauczyłem się czytać z jego twarzy, że, skoro tylko wszedł, od pierwszego rzutu oka poznawałem, gdy mu się nie udało.
— Dostałeś zły stopień? — pytałem.
— Tak jest!
— Nie umiałeś?
Czasem odpowiadał: «Nie umiałem», częściej jednak: «Umiałem, alem nie mógł wypowiedzieć po rosyjsku».
Jakoż mały Owicki, prymus, którego naumyślnie sprowadziłem, by Michaś się z nim uczył, mówił mi, iż Michaś głównie dlatego dostaje złe stopnie, że się nie umie wysłowić. W miarę jak dziecko czuło się coraz więcej zmęczone fizycznie i umysłowo, takie niepowodzenia powtarzały się częściej. Zauważyłem, że, gdy malec, wypłakawszy się, siadał następnie do lekcji, cichy bywał i niby spokojny, ale usta drgały mu, i w tej usilności i w zdwojonej energji, z jaką zabierał się do zadań, było coś rozpaczliwego i gorączkowego zarazem. Jego nocne siedzenia stawały się coraz częstsze. Bojąc się, że, gdy się obudzę, każę mu iść spać, wstawał cicho, po cichutku wynosił lampę do przedpokoju, tam ją zapalał i zasiadał do roboty. Zanim go na tem złapałem, kilka nocy przepędził w ten sposób między nieopalonemi ścianami. Nie miałem innej rady, jak wstać, zawołać go do pokoju i przerobić z nim raz jeszcze wszystkie lekcje, by go przekonać, że je umiał i że niepotrzebnie narażał się na przeziębienie. Ale on jeszcze sam wkońcu nie wiedział, czy co umiał, czy nie umiał. Dziecko traciło siły, chudło, żółkło i zasępiało się coraz bardziej. Czasem trafiało się coś takiego, co przekonywało mnie, że nie sama jednak praca i niepowodzenia wyczerpują jego siły. Raz, gdy wykładałem mu historję polską, co na żądanie pani Marji robiłem codziennie, Michaś zerwał się, i, gdym na niego spojrzał, przestraszyłem się, ujrzawszy badawczy i prawie surowy wyraz jego twarzy, z jakim mnie spytał nagle:
— Panie! Więc to wszystko prawda? Zupełna prawda? Bo...
— Bo co Michasiu?... — pytałem ze zdziwieniem.
Zamiast odpowiedzi wybuchnął płaczem.
Zrozumiałem powód tego wybuchu. Nie było żadnej wątpliwości, że dzieciom trafiało się słyszeć wiele rzeczy, które raniły ich najgłębsze uczucia i które były wprost zaprzeczeniem albo pogardą tego, co w domach nauczono je czcić i kochać. Zdania takie ześlizgiwały się po innych chłopcach, nie zostawiając nic, prócz niechęci i starannie ukrywanej nienawiści, ale chłopczyna, tak uczuciowy jak Michaś, odczuwał je boleśnie, nie śmiał zaprzeczyć, choć może nieraz miał ochotę krzyczeć z bólu, ale burzył się, gryzł i martwił. W ten sposób do zmartwień, któremi karmiły go niepowodzenia i złe stopnie, przyrzucała nieopisanej goryczy rozterka, w jakiej żył ciągle.
Dwie siły, dwa głosy, których słuchać jest obowiązkiem dziecka, ale które też właśnie dlatego winny być zgodne, ciągnęły go w dwie różne strony. Co jedna powaga nazywała białem, zacnem, ukochanem, druga występkiem. Więc w tem rozdwojeniu chłopiec szedł za tą powagą, do której rwało się serce, ale musiał udawać, że słucha przeciwnej; musiał udawać od rana do wieczora i żyć w tym męczącym przymusie dnie, tygodnie, miesiące. Co za położenie dziecka!
Dziwny był los Michasia. Dramata życiowe zaczynają się zwykle dopiero później, gdy pierwsze liście poczną spadać z drzewa młodości; dla niego wszystko to, co się składa na nieszczęście: przymus moralny, zgryzota, niepokój, daremne wysiłki, szamotanie się z niezwalczonemi trudnościami, stopniowa utrata nadziei — wszystko to poczęło się w jedenastym roku życia... Ani jego wątła postać, ani wątłe siły nie były w stanie sprostać temu ciężarowi. Upływały dnie, tygodnie; biedak podwajał pracę i wysilenia, a skutek był coraz mniejszy, coraz bardziej opłakany. Listy pani Marji przyrzucały jeszcze ciężaru do brzemienia: «Bóg obdarzył cię, Michasiu, niezwykłemi zdolnościami» — kończyła zwykle matka. Gdy chłopiec odebrał pierwszy raz taki list, chwycił mnie za ręce i, zanosząc się od płaczu, powtarzał:
— Co ja poradzę, panie Wawrzynkiewicz! Co ja mogę poradzić?
Istotnie, jakąż mógł znaleźć radę na to, że nie przyszedł na świat z wrodzoną zdolnością do języków i chwytania udarenija?
Nadeszły dni rekreacji na Wszystkich Świętych — cenzura wcale była nieszczególna; z trzech najważniejszych przedmiotów miał miernie. Na jego najusilniejsze prośby i zaklęcia nie posłałem jej pani Marji.
— Drogi, złoty panie! — mówił, złożywszy ręce. — Mama nie wie, że na Wszystkich Świętych dają stopnie, a do Bożego Narodzenia może Bóg zmiłuje się nademną.
Biedne dziecko łudziło się nadzieją, że jeszcze te złe stopnie poprawi, a co prawda, łudziłem się i ja. Sądziłem, że wdroży się w rutynę szkolną, że przywyknie do wszystkiego, że wprawi się w język rosyjski i nabierze akcentu, nakoniec, że coraz mniej będzie potrzebował czasu do nauki. Gdyby nie te nadzieje, dawno byłbym pisał do pani Marji, przedstawił jej stan rzeczy. Jakoż nadzieje nie zdawały się być płonne. Zaraz po Wszystkich Świętych Michaś dostał trzy stopnie celujące, z których jeden z łaciny. Ze wszystkich uczniów sam tylko wiedział, że od gaudeo czas przeszły dokonany jest: gavisus sum, a wiedział dlatego, że, dostawszy poprzednio dwa celujące, pytał mnie, jak po łacinie: «ucieszyłem się». Myślałem, że chłopak zwarjuje ze szczęścia. Odzyskał humor i zdrowie prawie odrazu. Napisał do matki list, zaczynający się od słów: «Mamusiu najdroższa! Czy ukochana moja wie, jak jest perfectum od gaudeo? Pewnie nie wie ani mama, ani mała Lola, bo w całej klasie ja tylko jeden wiedziałem».
Utrzymać te celujące noty stało się teraz zadaniem jego życia. Ale był to tylko krótki blask jego szczęścia. Wkrótce fatalny polski akcent w rosyjskim języku zburzył to, co wybudowała usilność i praca, a nadmierna ilość Bóg wie jakich przedmiotów nie pozwalała dziecku poświęcić każdemu z nich tyle czasu, ile wymagała jego wysilona pamięć. Wypadek przyczynił się jeszcze do powiększenia niepowodzeń. I Michaś, i Owicki zapomnieli mi powiedzieć o jednem zadaniu piśmiennem i nie odrobili go. Owickiemu to uszło, bo go jako prymusa nie spytano, ale Michaś dostał publiczną naganę wraz z zagrożeniem, że zostanie wydalony... Przypuszczano oczywiście, że utaił umyślnie przedemną zadanie, by go nie odrobić. Chłopiec, który był niezdolny do najmniejszego kłamstwa, nie miał sposobu przekonania o swej niewinności. Mógł wprawdzie powiedzieć, że Owicki zapomniał, ale na to nie pozwalał honor szkolny. Moje zaręczenia nie tylko nic nie pomogły, ale ściągnęły na mnie wymówki, że swojem postępowaniem nie tylko zachęcam chłopca do lenistwa, ale wogóle staram się osłabić wpływ szkoły i tych nowych idei, które w przeciwstawieniu do «domowych przesądów» szkoła stara się w dzieci wszczepiać. Zgryzłem się z tego powodu, ale więcej jeszcze udręczeń i niepokoju przyczynił mi widok Michasia. Wieczorem dnia tego widziałem go, jak, ścisnąwszy głowę rękoma, szeptał myśląc, że go nie słyszę:
— Boli! boli! boli!
List od matki, który nadszedł nazajutrz rano i w którym pani Marja obsypywała Michasia pieszczotami za owe celujące, był nowym dla niego ciosem:
— O, sprawię mamie ładną pociechę! — zawołał spazmatycznie.
Nazajutrz więc, gdym mu wrzucił na plecy tornister z książkami, zatoczył się i mało nie upadł. Chciałem mu nie pozwolić iść do szkoły, ale mówił, że mu nic, prosił tylko, żeby go odprowadzić, bo się boi zawrotu głowy. Wrócił w południe z nowym «miernym». Dostał go za lekcję, którą umiał doskonale, ale, jak powiedział Owicki, zaląkł się i nie mógł słowa przemówić. Utwierdziła się stanowczo o nim opinja, że był to chłopiec tępy, leniwy i przesiąknięty wstecznemi, konserwatywnemi instynktami.
Z opinją tą, jakoby był tępy i leniwy, walczył jak tonący, rozpaczliwie, ale napróżno. W końcu stracił wszelką wiarę w siebie, wszelką ufność we własne siły. Doszedł do przekonania, że wysiłki i praca daremna, że on musi się źle uczyć — a jednocześnie przedstawiał sobie, co na to powie matka, jaki to dla niej będzie ból, jak to może podkopać jej wątłe zdrowie. Ksiądz z Zalesina, który czasem pisywał do niego, człowiek poczciwy, ale nieoględny, każdy list kończył słowami: «Tedy niech Michaś pamięta, że nie tylko radość ale i zdrowie matki zależy od jego postępów w nauce». Pamiętał, pamiętał nawet zanadto, bo często przez sen powtarzał żałosnym głosem: «mamo! mamo»! jakby jej błagał o przebaczenie.
Boże Narodzenie zbliżało się szybko. Tymczasem chłopiec dostawał coraz gorsze stopnie, i co do cenzury nie można się było już łudzić. Napisałem do pani Marji otwarcie, że dziecko jest słabowite, a przeciążone, że mimo największej pracy nie może sobie dać rady i że prawdopodobnie trzeba je będzie odebrać ze szkoły, a trzymać na wsi i przedewszystkiem wzmacniać jego zdrowie. Lubo z odpowiedzi czułem, że jej miłość macierzyńska została nieco zraniona, jednakże odpisała jak kobieta rozumna i kochająca matka. Nie mówiłem Michasiowi o tem nic, bom się coraz lękał dla niego każdego silniejszego wzruszenia, wspomniałem mu tylko, że, cokolwiek wypadnie, matka wie, że pracuje dla niej i potrafi wszystkie jego niepowodzenia wyrozumieć. Sprawiło mu to widoczną ulgę, bo się wypłakał długo i serdecznie, co mu się od niejakiego czasu nie zdarzyło. Płacząc, powtarzał ustawicznie: «Moja droga, dobra mama! ile ja jej sprawię zmartwienia»! Jednakże na myśl, że wkrótce pojedzie na wieś, że zobaczy matkę i małą Lolę, i Zalesin i księdza Maszyńskiego, uśmiechał się przez łzy. Mnie także było pilno do Zalesina, bom już prawie nie mógł patrzeć na mękę dziecka. Tam czekało na niego serce matki i życzliwość ludzka, i cisza, i uspokojenie. Tam nauka miała dla niego twarz swojską i życzliwą, nie obcą, bizantyjską i wykrzywioną drwiącym uśmiechem z tego, co dziecku było drogie. Tam mu nie mogło przyjść do głowy pytać się mnie z rozpaczą, czy naprawdę była jakaś polska historja; tam wreszcie cała atmosfera była cicha i czysta, którą dziecinne piersi mogły oddychać. Wyglądałem więc dla niego świąt jak zbawienia, liczyłem na palcach chwile, które nas od nich przedzielały, a które dla mnie były chwilami niepokoju, dla niego męczarni.
Bo też wszystko zdawało się na niego sprzysięgać. Dzieci miały polecenie nie używać nigdy innego języka między sobą jak rosyjskiego. Michaś zapomniał się raz: powiedział małemu Owickiemu, że go kocha, nie w języku wykładowym — i za to przekroczenie dostał jako «demoralizujący innych» drugą publiczną naganę. Było to już przed samemi świętami. Jak to odczuł ten dzieciak ambitny i wrażliwy, nie podejmuję się nawet opisywać. Co za chaos musiał wytworzyć się w jego umyśle, jak wichrzyły i pomieszały się jego pojęcia o tem, co było złe, co dobre, co zasługiwało na karę, a co na naganę!
Rwało się wszystko w tej dziecinnej piersi. Przed oczyma widział zamiast światła ciemność i zamiast jednej drogi koło błędne, z którego nie było wyjścia. Giął się też jak kłos pod wiatrem. Widziałem, że, gdy rankiem szedł do klasy, każdy nerw trząsł się w nim jak przed męką. W końcu twarz tego jedenastoletniego dziecka przybrała wyraz poprostu tragiczny. Wyglądał tak, jakby go ustawicznie dusił za gardło płacz i jakby przemocą wstrzymywał szlochanie... Oczy jego patrzyły, jak oczy męczonego ptaka; czasem opanowywało go dziwne zamyślenie i senność, a ruchy jego zrobiły się, jakby bezwiedne. Stał się niezwykle cichy, spokojny i mechanicznie posłuszny. Gdym mu mówił, że czas na przechadzkę, nie upierał się jak dawniej; brał czapkę i szedł za mną w milczeniu. Byłbym prawie kontent z tej zmiany, gdybym nie widział, że pod nią kryła się wyegzaltowana rezygnacja i ostateczne zwątpienie. Siadywał przy lekcjach, odrabiał zadania jak i dawniej, ale więcej już z przyzwyczajenia. Widziałem doskonale, że, powtarzając mechanicznie konjugacje, myślał o czem innem, albo raczej nie myślał o niczem. Raz, gdym się go spytał, czy już skończył wszystko, odpowiedział mi jakby sennie: «Ja myślę, panie, że się to na nic nie zdało». Bałem się przy nim wspomnieć nawet o matce, by nie przepełniać tego kielicha goryczy, z którego piły jego dziecinne usta.
Ale drżałem o jego zdrowie, bo mizerniał ciągle i w końcu stał się prawie przeźroczysty. Siatka delikatnych żyłek, która dawniej ukzywała mu się na skroniach, gdy się śmiał lub bardzo ożywił, stała się teraz widoczną zawsze. Przytem, dziwna rzecz! Wypiękniał tak, że zrobił się prawie podobny do jakiegoś obrazu. Żal było patrzeć na tę główkę dziecinną, na pół anielską, która sprawiała wrażenie więdnącego kwiatu. Nie mógł już udźwignąć wszystkich książek w tornistrze, więc wkładałem mu tylko niektóre, a resztę sam nosiłem, bom teraz codziennie prowadził go i odprowadzał ze szkoły. Na wszelkie kwaśne uwagi jużem nie zważał. Święta nareszcie nadeszły. Konie z Zalesin czekały od dwóch dni, a list pani Marji, który przyszedł wraz z niemi, zapowiadał, że nas tam czekają z niecierpliwością. «Słyszałam, że ci Michasiu ciężko idzie — kończyła pani Marja, nie spodziewam się już celujących, chciałabym tylko, by nauczyciele twoi myśleli tak, jak ja, iż uczyniłeś wszystko, co było w twej mocy, i że dobrem sprawowaniem starałeś się wynagrodzić niedostateczne postępy». Ale nauczyciele myśleli wcale co innego, jak również mieli odrębne pojęcie o sprawowaniu się dzieci, więc cenzura zawiodła i te nadzieje. Ostatnia nagana za użycie języka «nie-wykładowego» tyczyła się wprost sprawowania chłopca, który, «jako nie dający widoków, by mógł korzystać odpowiednio, a zabierający napróżno miejsce innym», został usunięty ze szkoły.
Michaś przyniósł ten wyrok wieczorem. W mieszkaniu było prawie zupełnie ciemno, bo śnieg bardzo obfity padał na dworze, więcem nie mógł widzieć jego twarzy; widziałem tylko, że poszedł do okna, stanął w niem i bezmyślnie patrzył na ulicę i na płatki śnieżne, kręcące się w powietrzu. Nie zazdrościłem biedactwu myśli, które jak owe płatki musiały kręcić mu się w głowie, ale wolałem z nim nie mówić ani o wyroku, ani o cenzurze. W ten sposób upłynął nam z kwadrans w milczeniu, a tymczasem ściemniło się prawie zupełnie. Zapaliłem lampę i zabrałem się do pakowania rzeczy w tłumok, widząc zaś, że Michaś ciągle stoi nieruchomie przy oknie, spytałem go:
— Co tam robisz, Michasiu?
— Prawda — odparł głosem, który dygotał i zatrzymywał się na każdej sylabie — że mama siedzi teraz z Lolą w zielonym gabinecie przed ogniem i myśli o tem, że przyjedziemy.
— Być może. Czemu ci tak głos drży? Czyś nie chory?
— Nie, panie! Nic mi nie jest, tylko mi bardzo zimno.
Rozebrałem go i położyłem natychmiast do łóżka, bo istotnie drżał cały, a rozbierając, patrzyłem z litością na jego wychudzone kolana i ręce tak cienkie, jak źdźbła trzciny. Kazałem mu napić się gorącej herbaty i okryłem go, czem było można.
— Lepiej ci teraz, dziecko?
— O tak! Głowa mnie trochę boli.
Biedna głowa, miała od czego rozboleć. Zmęczone dziecko usnęło wkrótce i oddychało pracowicie przez sen swemi wąskiemi piersiami, ja zaś kończyłem pakować jego i swoje rzeczy. Potem, ponieważ piersi bolały mnie tego dnia z powodu zimna więcej niż zwykle, położyłem się zaraz. Zdmuchnąwszy świecę, usnąłem prawie w tej samej chwili.
Koło północy obudziło mnie światło i jednostajne, dobrze mi znane mruczenie. Jakoż istotnie na stole paliła się lampa, przed stolikiem zaś nad książką siedział Michaś w jednej koszuli; policzki jego pałały, oczy były przymknięte, jakby dla lepszego natężenia pamięci, głowa trochę w tył przechylona, senny głos zaś powtarzał:
— Conjunctivus: amem, ames, amet...
Szarpnąłem go za ramię:
— Michasiu!
Rozbudził się i począł mrugać oczyma ze zdziwieniem, patrząc na mnie, jakby mnie nie poznawał.
— Co ty robisz? Co tobie jest?
— O panie! — odrzekł, uśmiechając się — powtarzam wszystko od początku. Muszę dostać celujący stopień z łaciny; mama się dopiero ucieszy.
Porwałem go na ręce i zaniosłem do łóżka; ciało jego parzyło mnie ogniem. Na szczęście doktór mieszkał w tym samym domu, sprowadziłem go więc natychmiast. Nie potrzebował się długo namyślać: chwilę potrzymał za puls dziecka, potem rękę położył mu na czole. Michaś miał zapalenie mózgu.
Ach! wiele rzeczy nie mogło się widocznie w jego głowie pomieścić.
Choroba przybrała szybko zatrważające rozmiary. Posłałem depeszę do pani Marji, i na trzeci dzień dzwonek, targnięty gwałtownie w przedpokoju, zwiastował mi jej przybycie. Jakoż, otworzywszy drzwi, ujrzałem ją bladą pod czarnym kwefem, jak płótno. Ręka jej z niezwykłą siłą wsparła się na mojem ramieniu, i cała dusza zawisła na ustach, gdy spytała:
— Żyje?
— Tak... Doktór mówił, że jest lepiej.
Odrzuciła woal, na którym osiadł szron, i wbiegła do pokoju dziecka.
Kłamałem. Michaś żył wprawdzie, ale nie było mu lepiej. Nie poznał nawet matki, gdy siadła przy nim. Dopiero, gdym mu na głowie położył świeży lód, począł mrużyć powieki i wpatrywać się w matkę usilnie. Myśl jego natężała się widocznie, walcząc z gorączką i obłędem, usta drgały, uśmiechnął się raz i drugi, a w końcu wargi jego wyszeptały cicho:
— Mama!...
Ona chwyciła go za rękę i przesiedziała przy nim kilka godzin, nie zrzuciwszy nawet kapelusza. Gdym zwrócił na to jej uwagę, odpowiedziała jakby w zamyśleniu:
— Prawda, zapomniałam zdjąć kapelusz...
Skoro go zdjęła, serce ścisnęło mi się dziwnem uczuciem: oto między blond włosami, zdobiącemi jej młodą, piękną głowę, świtały gęsto srebrne nitki. Trzy dni temu może ich tam nie było jeszcze.
Zmieniała teraz sama okłady chłopcu i podawała lekarstwa. On wodził wprawdzie za nią oczyma gdziekolwiek się ruszyła, ale znowu jej nie poznawał. Gorączka zwiększała się. Deklamował w malignie «Dumę o Żółkiewskim» Niemcewicza, którą umiał na pamięć, to odmieniał rozmaite słowa łacińskie. Chwilami musiałem wychodzić z pokoju, bom nie mógł tego słuchać. Gdy był jeszcze zdrów, uczył się w sekrecie ministrantury, chcąc zrobić matce niespodziankę — i teraz dreszcz mnie przejmował, gdym w ciszy wieczornej słyszał to dziecko jedenastoletnie, powtarzające przed śmiercią jednostajnym gasnącym głosem:
— Deus meus! Deus meus! Quare me repulisti et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus![1]
Płacz matki wtórował tym słowom, poprostu tragicznym...
Była to wigilja Bożego Narodzenia... Z ulicy dochodził gwar ludzki i brzęczenie dzwonków przy sankach. Miasto przybierało powierzchowność świąteczną i radosną. Przez okna na drugiej stronie ulicy widać było choinkę, jarzącą się od świeczek, pozawieszaną złotemi i srebrnemi błyszczącemi orzechami, naokoło niej główki dziecinne, jasne i ciemne z lokami, powiewającemi w powietrzu, podskakujące jak na sprężynach. Okna całe pałały od światła, a wnętrze rozlegało się od krzyków radości i zdziwienia. Między głosami, dochodzącemi z ulicy, nie było innych jak wesołe, i tylko nasz jeden malec powtarzał z łoża boleści:
— Deus meus, quare me repulisti!...
Przed bramą zatrzymali się chłopaki z szopką, i wkrótce doszedł nas ich śpiew: «W żłobie leży»... Noc Narodzenia zbliżała się, a myśmy drżeli, aby to nie była dla nas noc śmierci. Przez chwilę zdawało się nam jednak, że chłopiec oprzytomniał, bo zaczął wołać matki i małej Loli. Ale była to krótka chwila. Oddech jego był szybki, stawał się coraz szybszy; czasem ręce spróbował podnosić do głowy, ale opadały mu bezsilnie. Nie było się co łudzić: ta mała dusza była już tylko na pół między nami; coraz więcej stawaliśmy się mu obcy. Umysł jego już odszedł, a teraz on sam odchodził w jakąś ciemną dalekość i nieskończoność i nie widział już nikogo i nie czuł nic, nie czuł nawet tej głowy matki, która leżała w rozpaczy na jego nogach...
Otwierały się przed nim tajemnicze drzwi jakieś, więc w nie wchodził, nie oglądając się na nas. Każde westchnienie jego piersi oddalało go od nas. A tymczasem choroba zwyciężała, ogarniała go jak powódź zwolna, ale nieubłaganie, gasiła po kolei iskry życia. Ręce dziecka leżące na kołdrze, rysowały się już na niej z tą ciężką bezwładnością rzeczy martwych, nos jego zaostrzał się, a twarz nabierała jakiejś chłodnej powagi. Oddech stał się w końcu podobny do szeptu zegarka. Chwila jeszcze, jedno westchnienie i ostatnie ziarnko piasku miało się zsypać z klepsydry, miał być koniec...
Koło północy zdawało się nam stanowczo, że już kona, bo zaczął drgać i jęczeć cicho jak człowiek, któremu usta zalewa woda, a potem zamikł nagle. Ale lusterko, które przyłożyłem mu do ust, przesłaniało się jeszcze mgłą oddechu. W godzinę później gorączka zmniejszyła się; myśleliśmy z kolei, że uratowany. Sam doktór zrobił pewną nadzieję. Usłyszawszy to, matka wpadła w omdlenie...
W ciągu dwóch godzin coraz robiło mu się lepiej. Nad ranem doktór odszedł, ja zaś, że to już czwartą noc spędzałem przy malcu bezsennie i że kaszel mnie dusił coraz mocniej, poszedłem na chwilę do przedpokoju i, położywszy się na sienniku, usnąłem. Obudził mnie głos pani Marji. Myślałem, że mnie woła, ale w ciszy nocnej usłyszałem wyraźnie:
— Michasiu! Michasiu!
I włosy powstały mi na głowie, gdym zrozumiał straszny akcent, z jakim matka wołała.
Zanim się zerwałem, wbiegła sama do pokoju, ogarniając świecę ręką.
— Panie! Michaś umarł...
Pobiegłem do łóżka chłopca. Tak jest. Osadzenie głowy w poduszce, otwarte usta, oczy, wbite nieruchomie w jeden punkt, i stężałość wszystkich rysów nie zostawiały najmniejszej wątpliwości. Michaś umarł.
Okryłem go kołdrą, którą matka, zrywając się, zsunęła z jego wychudzonych zwłok, i zamknąłem mu oczy, a potem musiałem się zająć ratunkiem pani Marji. Pierwszy dzień świąt zszedł mi na przygotowaniach do pogrzebu, które były dla mnie straszne, bo matka nie chciała odstąpić zwłok, a ciągle robiło się jej słabo. Zemdlała, gdy ludzie przyszli brać miarę na trumnę, potem gdy zaczęto ubierać ciało, nakoniec gdy ustawiano katafalk. Rozpacz jej stykała się co chwila z obojętnością służby pogrzebowej, przywykłej do podobnych widowisk, i przechodziła prawie w obłęd. Sama układała wióry w trumnie pod atłasem, bredząc nawpół w gorączce, że poduszeczka za niska. A Michaś leżał tymczasem na łóżku, ubrany już w nowy mundurek i białe rękawiczki, sztywny, obojętny i pogodny.
Włożyliśmy go wreszcie do trumny i ustawili na katafalku, a naokoło dwa rzędy świec. Pokój, w którym biedne dziecko tyle się naodmieniało słów łacińskich i naodrabiało zadań, zmienił się jakby w kaplicę, bo zamknięta okiennica nie puszczała światła dziennego, a żółty, migotliwy blask świec nadawał ścianom pozór jakiś kościelny i uroczysty. Nigdy też od czasu jak dostał ostatnie celujące, nie widziałem u Michasia twarzy, tak rozpogodzonej. Delikatny jego profil zwrócony do sufitu, uśmiechał się łagodnie, jakby chłopiec w tej wieczystej rekreacji śmierci upodobał sobie i czuł się szczęśliwy. Migotania świec nadawały twarzy jego i temu uśmiechowi pozory życia i snu.
Powoli chłopcy-koledzy jego, którzy nie powyjeżdżali na święta, poczęli się schodzić. Oczy dzieci rozszerzały się zdziwieniem na widok świec, katafalku i trumny. Może dziwiła ich rola kolegi. Oto niedawno jeszcze był między nimi, zginał się jak i oni ciężarem tornistra przeładowanego książkami, dostawał złe stopnie, odbierał łajania i nagany publiczne, miał złe udarenije, każdy mógł go pociągnąć za włosy i za ucho, a teraz leżał taki wyższy od nich, uroczysty, niedostępny, spokojny, taki otoczony światłem; wszyscy zbliżali się do niego z szacunkiem i pewną trwogą — i nawet mały Owicki, choć prymus, niewiele wobec niego znaczył...
Chłopcy, trącając się łokciami, szeptali sobie do ucha, że teraz on już o nic nie dba, że, gdyby nawet kto przyszedł, to on by się już nie zerwał, ale uśmiechałby się tak samo spokojnie, że on tam zupełnie, zupełnie może robić, co mu się podoba, szumieć, jak zechce i mówić nawet po polsku do małych aniołków ze skrzydełkami pod szyją.
Tak szepcąc, zbliżali się do szeregu świateł i odmawiali wieczny odpoczynek Michasiowi.
Następnego dnia przykryto trumnę wiekiem, umocowano ją gwoździami i poniesiono na cmentarz, gdzie grudki piasku, pomieszane ze śniegiem, wkrótce ją skryły przed memi oczyma... na zawsze. Dziś, gdy to piszę, upłynęło już od tego czasu kilka miesięcy, ale pamiętam cię i żal mi ciebie, mój mały Michasiu, mój kwiatku uwiędły zawcześnie! Miałeś zły akcent, ale serce poczciwe... Nie wiem, gdzie jesteś... czy mnie słyszysz... wiem tylko, że twój dawny nauczyciel kaszle coraz więcej, że mu coraz ciężej, samotniej i że wkrótce może odejdzie, jak ty odszedłeś.
W OFICYNIE W. L. ANCZYCA W KRAKOWIE
POD KIEROWNICTWEM F. PIERADZKIEGO. SKŁADAŁ E. FIK.
TŁOCZYŁ J. PANEK. ODBITO 360 EGZEMPLARZY, Z KTÓRYCH NR. 1—150
PRZEZNACZONO DLA UCZESTNIKÓW DRUGIEGO ZJAZDU BIBLJOFILÓW, 151—270 DLA
CZŁONKÓW TOWARZYSTWA MIŁOŚNIKÓW KSIĄŻKI W KRAKOWIE, 271—290 DLA DZIECI
AUTORA, 291—300 DLA WYDAWCY, 300—310 DLA NAKŁADCÓW, ZAŚ NR. 311—360 ODDANO NA
SPRZEDAŻ W KSIĘGARNI GEBETHNERA I WOLFFA W KRAKOWIE ORAZ
W «BIBLJOFILU POLSKIM», ANTYKWARJACIE TOW. MIŁOŚNI-
KÓW KSIĄŻKI W KRAKOWIE RYNEK GŁÓWNY
W KAMIENICY KROMEROWEJ.
291*
- ↑ „Boże mój, Boże mój, czemu mnie opuściłeś i dlaczego chodzę smutny, gdy trapi mnie nieprzyjaciel!”