<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Ostatnich dni sierpnia, ktoby był po długiej niebytności przyjechał do spokojnego Drezna, mógłby go nie poznać. Jakieś niezwyczajne, rozbudzone życie krążyło nietylko w ulicach miasta, ale w najodleglejszych jego zakątkach. Twarze, które spotykano, potrwożone były, zdziwione, niektóre uśmiechały się szydersko, inne krzywiły smutnie. Kupki mieszczan gromadziły się tu i owdzie, szeptano między sobą żywo, a na widok wojskowych i urzędników, rozpierzchały się w mgnieniu oka. Z okien domów, na najmniejszy hałas, wyglądały ciekawie głowy w perukach, czepkach i szlafmycach. Od zamku kiedy niekiedy wyjeżdżał konny gwardzista, pędził ciężkim kłusem ku Pirnajskiemu przedmieściu i znikał. Około pałacu Brühla ruch był większy jeszcze, niż gdzieindziej, lektyki i powozy stały przed nim, odchodziły, powracały, posłańcy bez kapeluszy biegali z zamku i do zamku; kobiety szczególniej były w gorączkowym ruchu.
Hrabina Brühlowa siedziała u królowej, minister był przy królu, a w jego salce czekało nań, niecierpliwiąc się, mnóstwo osób. Wszystkich twarze były zafrasowane, namarszczone. Hennicke chodził z głową zwieszoną. Hlobik i Stammer kłócili się z sobą. Wnoszono i wynoszono pliki papierów. Generałowie przybiegali, dowiadywali się i odjeżdżali. Niekiedy przez most od Nowego Miasta wpadał na koniu kurjer wprost przed pałac Brühla i szybko ze skórzanej torebki dobywszy listów, oddawał je na dole, a z rąk do rąk chwytane dostawały się w mgnieniu oka do sali, gdzie je Globig bez ceremonji rozpieczentował; służba jak oparzona biegała, wołana, odwoływana, wylękła. Nigdzie dnia tego nie było porządku, a rozkazywał, kto chciał. Słuchano jednych, zapominano o rozkazach drugich; frasunek opanował do najmniejszego pachołka.
Wśród tego dworu, oszalałego niemal jakąś trwogą, Masłowski z rękoma w kieszeniach z miną na pozór serjo, w istocie szyderską, chodził przysłuchując się, przypatrując, jakby go to niesłychanie bawiło.
Nie wydawał się jednak z tem uczuciem i przed towarzyszami przesadne rozwodził żale.
Do osób, które na Brühla już oczekiwały, w tej chwili przybył jeszcze generał Rutowski. Z posępnem czołem rozepchnął tłumy te, nie patrząc prawie na nie; zapytał o ministra, niecierpliwie się zżymnął, usłyszawszy, że go niema, i otworzywszy sobie gabinet, padł w nim na krzesło przy stole, głowę opierając na ręku.
— Słuchaj-no — rzekł do jednego z kamerdynerów — jak tylko minister wróci, dać mu wiedzieć o mnie.
Ale ministra nie było, godziny porządkowe zmieszane zostały, nikt nie wiedział, kiedy się co zacznie i skończy. Pomniejsza służba korzystała z tego szczęśliwego składu okoliczności, po kątach wysuszając butelki i ściągając niekontrolowane słodycze. Nikt ich teraz nie pilnował.
Wśród tego szmeru i wiru, nagle stała się cisza, a potem gwar, ruch, zamęt, wrzawa podniosły się jeszcze. Wołano:
— Jego ekscelencja!
Drudzy poprostu:
Brühl!
W istocie minister wysiadał z lektyki i nie widząc nic, nie słysząc, nie zważając na to, co się koło niego działo, biegł na schody. Twarz miał gniewem wywróconą, bladą i zestarzałą nagle; jeden mankiet koronkowy wisiał u rękawa oddarty, peruka była w nieładzie.
W sali powlókł oczyma po twarzach przytomnych i jakby nie widział nikogo, wpadł do gabinetu, w którym siedział Rutowski.
Za nim też wcisnęli się: hrabia Loss, kanclerz Stammer i prezydent konsystorza Globig, wszyscy wicekrólami zwani. Zmienione ich twarze zwiastowały przestrach; Loss, trzymał papiery w rękach tak drżących ze wzruszenia, iż latały z góry na dół.
Za nimi nadbiegł z zamku dążący generał adjutant baron von Spörken. Stosownie do temperamentów, twarze tych panów były blade jak marmur, żółte jak wosk, czerwone jak piwonie: baronowi von Spörken krew o mało nie tryskała z oczu, Rutowski, poważny i smutny, miał majestatyczny spokój ojca, którego był obrazem.
Brühl stanął w pośrodku i odetchnął.
— Panie generale — rzekł do Spörkena — zmiłuj się, rozporządź, nakaż, pilnuj, aby mi nikogo do króla, ale co się nazywa nikogo z wojskowych nie dopuszczano.
— To się rozumie, bądźcie spokojni — rzekł Spörken.
Oczyma jakby obłąkanemi Brühl powiódł po ścianach i siłą woli odzyskał przytomność i krew zimną, przynajmniej pozornie.
— Rzecz jest niesłychana, w dziejach niepraktykowana, niepojęta, która wszelkim kombinacjom kłam zadaje, bo się wszelkiemu prawu urąga. Słyszeliście panowie?
Rutowski podniósł głowę.
Tak jest; co chwila gońcy to potwierdzają — mówił Brühl coraz usiłując się spokojniejszem okazać — tak jest. Król Fryderyk, niepomny praw narodów, nie wypowiedziawszy nam wojny, nie mając najmniejszego powodu do najazdu, trzema kolumnami wkracza do Saksonji. Oto są z Berlina doniesienia jak najdokładniejsze. Ma czterdzieści tysięcy ludzi. Książę Ferdynand Brunświcki wszedł do księstwa magdeburskiego a kwatermistrz i przednie straże na Hallę, Lipsk, Bornę, Chemnitz, Freiburg, Dippelswalde zmierzają ku Dreznu. Król sam z wyborem żołnierza idzie po lewym brzegu Elby przez Wittembergę, Torgau, Meissen, zapewne na Kesseldorf. Książę Bevern od Frankfurtu nad Odrą, przez Elsterwerde, Budyszyn, Stolpen i Lohmen, dąży w okolicę Pirmy.
Rutowski porwał się z krzesła, łamiąc ręce.
— A my przeciwko tym trzem oddziałom mamy zaledwie...
— Trzydzieści tysięcy żołnierza! wybornego żołnierza! — przerwał Brühl, porywając papier ze stołu. — Tu stoi rachunek. Trzydzieści tysięcy...
Rutowski szybko z za munduru dobył inny papier.
— Hrabio, mylisz się i uwodzisz! — krzyknął — nie mamy połowy tego. Piętnaście tysięcy z ciurami, ani jednego więcej.
— To być nie może! — odezwał się Brühl.
— Tak jest! tak jest! Na papierze mieliśmy ich trzydzieści, ale ja wiem, że połowy niema przy regimentach.
— Austrja... — zawołał Brühl.
— To złudzenie — przerwał Rutowski śmiało — z nami będzie to samo, co z księciem Karolem Lotaryńskim pod Kesseldorfem; Austrja tak nas poświęci jak jego dała na ofiarę.
— Nie może być, nie może! — począł Brühl. — Dwór cesarski, mam najpewniejszą wiadomość, wysłał siły znaczne do Czech. Korpusem jednym dowodzi Broun, ten stanie pod Kolinem, drugim Piccolomini pod Köniksgrätzem. Generał Wied wykomenderowany zostanie do Peterswalde, aby nam podał rękę. My też wojsko nasze musimy zgromadzić w tej stronie.
— A Drezno? — spytał Rutowski — a król? królowa?
— Drezno! — uśmiechając się, zawołał Brühl, — pan hrabia się lękasz o Drezno! Drezna nikt się tknąć, nikt się do niego zbliżyć nie waży, choćby w niem nie było jednego człowieka. O Drezno ja jestem spokojny.
— A ja nie! — rzekł Rutowski.
— Panie hrabio — odezwał się minister — proszę przypomnieć sobie, że gdy za śp. ojca waszego, Karol XII zajmował i nękał Saksonję całą; gdy mógł najłatwiej opanować stolicę: przecież się nie ważył nogą stąpić na próg jej, a gdy tu przybył, to z uszanowaniem w gościnę. Jużciż Fryderyk nie będzie zuchwalszym od Karola XII?
— Wasza Ekscelencja nie znasz Fryderyka, a ja służyłem w wojsku pruskim i znam ducha, jaki tam panuje — mówił Rutowski. — W Karolu XII, jakkolwiek zdziczałym, było coś rycerskiego, było poszanowanie pewnych praw i przyzwoitości. Fryderyk, który się z Pana Boga śmieje, z religji drwi publicznie, nie wierzy ani w piekło, ani w niebo, a teraz już nawet ani w pana de Voltaire, swojego przyjaciela, nie poszanuje nic, wejdzie wszędzie, gdzie siłą wejść będzie mógł bezkarnie.
— Nie sądzę — rzekł Brühl głosem niepewnym.
— Mamy pierwszy dowód tego na wkroczeniu do Saksonji — dodał Rutowski.
— Król jegomość już podpisał list, który natychmiast wysyłamy.
— List! — ruszając ramionami, mruknął von Spörken — wyślijcie armaty, ale list!... list pewnie nie poskutkuje.
— Zobaczymy — odparł Brühl. — To są strachy człowieka, który sam się boi. Fryderyk II wie, że naprzeciw siebie ma nie jedną Saksonję, ale Austrję, Francję i Rosję; wie, że jest zgubiony. Wiem, jakie są jego plany: chce nas tą groźbą zmusić, abyśmy szli z nim przeciwko Austrji.
Rutowski pokręcił tylko głową.
— Nigdy w świecie z Fryderykiem — dodał Brühl — za nic w świecie. Król jegomość na to się nie zgodzi.
— Tymczasem Saksonja padnie ofiarą — rzekł hrabia.
— To chwilowy kryzys — gorzko odparł minister — Fryderyk zgubiony, zrozpaczony, targa się jak hyena w klatce zamknięta, ale darmo! Prusy zostaną wymazane z rzędu mocarstw europejskich.
Rutowski ruszył ramionami znowu i milczał.
— Radźmy, panie generale — odezwał się po małym przestanku Brühl. — Mojem zdaniem i zdaniem generała Nostitz, wszystkie nasze siły należy zgromadzić w obozie pod Pirną. Tam będziemy czekali, oparci o Koenigstein, dalszych wypadków. Fryderyk nie będzie śmiał. Generał Wied poda nam rękę, a przez niego utrzymamy komunikacje z Bourem i Piccolominim.
Obejrzał się Brühl; nikt się nie sprzeciwiał. Rutowski stał zamyślony.
— Jakże wy sądzicie, panie hrabio? — spytał minister.
— Ja nie chcę mieć głosu, aby nie brać na siebie odpowiedzialności — rzekł Rutowski. — Jego królewskiej mości służyć chcę i będę, ale w takiem położeniu, w jakiem się znajdujemy, z piętnastu tysiącami na czterdzieści, bez przygotowania, zaskoczeni niespodzianie, możemy bronić honoru tylko, nie Saksonji.
— Panie hrabio! pan widzisz wszystko zbyt czarno. Za naszymi piętnastoma, przeciw Prusom staje kilkakroć sto tysięcy sprzymierzonych.
— Za pozwoleniem — przerwał Rutowski — traktat podpisany?
Brühl zawahał się.
— W tem była cała moja przebiegłość i polityka, aby go nie podpisać i nie dać pozoru do wojny. Traktat jest jak zawarty. Gdybym go podpisał, Fryderyk jutro miałby jego kopię, a tak...
— Wie tylko, coście pisali do Wiednia, i to mu wystarcza — zakończył hrabia — nie mówmy o tem. Na słowa niema już dziś czasu: trzeba coś robić. Robić! robić! — dodał Rutowski — rozkazy! rozkazów trzeba.
— Tak jest — potwierdził baron Spörken.
— Obóz pod Pirną... odparł Brühl — pozycja jest doskonała! obronna! położenie, nad które nie znajdziemy szczęśliwszego. Całe siły nasze pod Pirną. Pan generał zechce obmyślić.....
Rutowski, nie mówiąc słowa, wziął za kapelusz leżący na stoliku.
— Idę, wysyłam rozkazy.
Brühl z pewnym niepokojem przeprowadził go do progu.
Spörken począł chodzić po gabinecie. Hrabia Loss, Stammer i Globig rozmawiali po cichu; Brühl powrócił, czoło ocierając, i padł na krzesło.
— Tak — rzekł — nie przeczę, jesteśmy w chwilowem zakłopotaniu, ale kosztem tym pozbędziemy się raz tego nieprzyjaciela, któryby nam wiekuiście wbity siedział na boku. Il faut en finir une bonne fois pour toutes. Nigdy plan szczęśliwszy nie był obmyślany, nigdy zwycięstwo nie mogło być pewniejszem. Niech wchodzi do Saksonji; bardzo dobrze: obsaczymy go tutaj i weźmiemy. S’en est fait de la Prusse!
Gdy to mówił, twarz mu się stopniowo wyjaśniała.
Hrabia Loss stał przed nim zadumany.
— Jak myślicie, archiwa sekretne należałoby wywieźć do Koenigsteinu? — zapytał.
— Po co? — rzekł Brühl.
— A jeśli wnijdą?
— Dokąd?
— Do Drezna...
Brühl rozśmiał się.
— Mówcie panowie, co chcecie, jest to rzecz tak niemożliwa, tak niemożliwa...
Wszyscy zamilkli.
— Król chce być sam w obozie pod Pirną — rzekł, zwracając się do Spörkena, Brühl — napróżno usiłowałem go od tego odciągnąć. Mój Boże! ile go to zdrowia i spokoju kosztować będzie! Powiedział mi, że jeśli Prusacy natrą, sam gotów do nich strzelać; ale Prusaków nie zobaczymy.
Rozśmiał się Brühl.
Marszałek dworu wszedł w tej chwili, oznajmiając, że obiad stygnął oddawna.
— Jeść zawsze potrzeba — odezwał się Brühl, wstając — proszę panów z sobą do stołu.
I podawszy rękę hrabiemu Loss, wyszedł układając twarz do salonu, w którym hrabina Moszyńska i hrabina Stórnberg i cały dwór jego nań oczekiwał.
Gdy się to działo w pałacu pierwszego ministra, około zamku gęstsze niż kiedykolwiek stały straże. Służba była przebrana najtroskliwiej. Po korytarzach ukryte czatowały warty, na schodach i w przedpokojach snuły się różne postacie, kosemi oczyma mierzące nietylko przechodzących przez pokoje, ale nawet ukazujących się w dziedzińcu.
Król August III siedział w swem krześle zadumany nieco, ale ukołysany już tak obietnicami posiłków przez Brühla, planem jego przeciw Prusakom, przedstawionym mu doskonałym stanem armji saskiej, której dla króla było zawsze trzydzieści tysięcy, iż myślał już więcej o księdzu kanoniku Crespi, kupnach Algarottego, o galerji, o polowaniu, o różnych potajemnych przyjemnostkach życia, które ojciec Guarini pod warunkiem tajemnicy rozgrzeszał, niż o Fryderyku II i Prusach. W duchu też był przekonany, że ten Fryderyk nie mógł mu być tak nieprzyjaznym że można go było ująć, ukołysać tymczasem, a potem do Brandenburga odesłać, żeby mu się nie wiedzieć czego nie zachciało. August III czuł się tak silnym, iż chwilowy kłopot domowy nie zdawał mu się groźnym. W ostatnim razie alboż nie miał jeszcze Krakowa i Warszawy, i puszcz polskich i niedźwiedzi i wilków, a nawet żubrów, gdyby mu się ich koniecznie zachciało.
Wprawdzie szlachta polska nie wszystka mu była do smaku; naród był burzliwy i krzykliwy, zuchwały i niegrzeczny, a jednak między nimi byli ludzie choć do rany przyłożyć. Pałac saski nie był nazbyt niewygodny... tóż za Wilanowem i za Pragą lasy a w lasach zwierzyny moc.
I dumał król, fajkę paląc, a wzdychając niekiedy nad niezmierną niegrzecznością Fryderyka.
A w zamkowej ulicy, pod bramami, zbierały się potajemnie kupki ludzi. Szeptano sobie na ucho i spoglądano ku oknom zamkowym.
Nieopodal stąd, w sklepiku naprzeciwko, pod Orłem Białym gospodarz pan Weiss, otyły, połyskujący Niemiec, z rękoma na żołądku, rozmawiał z sąsiadką, panią Krause.
— Powiadam ci, panie Weiss, żem w zamku słyszała... idą Prusacy; król Fryderyk nasz, ewangelik...
— Co waćpani w głowie! — uśmiechnął się Weiss — on ewangelik?... poganin. Wiem to najlepiej. Mają swój osobny kościół w Berlinie, do którego zgromadzają się nocami dla odprawiania swych obrządków. Kozła na ołtarzu czczą ze złoconymi rogami.
— Ale pfe! — zawołała pani Krause — to nie może być.
— Wiem najlepiej od duchownych: z Francji przyjeżdża ich arcykapłan.
— Otóż za to Pan Bóg karze! za to! — odezwała się pani Krause. — Już były w tym roku znaki. Czy nie pamiętacie, co się u nas działo w styczniu 13 na 14? Sądny dzień! Dachówki leciały jak liście, kominy sypały się, okna wyrywało, koło Wilsdrufskiej mur wywaliło. A w lutym znowu jaka była burza! Czy kiedy co podobnego ludzkie oczy widziały?
— Tę pamiętam, bo w kilka dni potem spaliło w Kaitz jedenaście domów — westchnął Weiss. — Ale do Drezna, niedoczekanie ich, Prusacy nie przyjdą — dodał — mury mocne.
— Kto ich wie, jeśli z kozłem mają do czynienia, a czary na posługi... — I westchnęła Krausowa, dygnęła i poszła.
Około ratusza kilku mieszczan rozglądało się po ulicach.
— Kurjery latają jak oparzone — rzekł jeden.
— Trzech na Pirnajską bramę posłano; sam widziałem — odpowiedział drugi.
— Gdzież, mówią, Prusacy? — spytał trzeci.
— Kto to może wiedzieć? Plotą ludzie tak, że człek głowę traci. Gadają jedni, że już w Lipsku, drudzy, że w Meissen, inni, że w Stolpen.
— Nie może to być: wojny, słyszę, nie wypowiedzieli — rzekł jeden polityk.
— A co myślicie? — odezwał się z boku inny — gdyby Saksonję i zajęli, alboby nam było gorzej?
Syknął któryś:
— Bo już chyba nie może być gorzej! — ale drudzy znak dali, aby milczał.
W tem Beguelin się zjawił, znajomy kilku.
— Panie Braun! — rzekł szybko — bierzcie swój ser, na miłość Boga!
— A kto będzie jadł, jeśli wojna przyjdzie?
— O to niema biedy — wtrącił drugi — spytaj lepiej, kto go będzie płacił? Zjeść, zjedzą!
— Panie radco — zapytał zcicha Braun — prawdaż to, że wasi nam Saksonję zajmują?
Beguelin stanął jakby zdziwiony.
— Kto? gdzie? oszaleliście, czy co! ja nic niewiem! — i odszedł szybko.
Do późnej nocy trwał ten ruch niespokojny w ulicach. Wieczorem, że się bez rozrywki obejść niepodobna, król w Jägershofie wyprawił sobie strzelanie do celu. W Gewandhausie dworscy komendanci grali przedziwnie wesołą sztuczkę.
Lecz tego dnia pan Ksawery Masłowski nie potrzebował dla rozrywki iść do teatru: dosyć mu było w pałacu Brühla i w ulicach przysłuchiwać się i przypatrywać skutkom ogólnego popłochu. Ktoby go był widział prychającego kiedy niekiedy, gdy śmiechu wstrzymać nie mógł, myślałby, że istotnie coś nadzwyczaj szczęśliwego mu się trafiło.
Wychodził właśnie z pałacu, zamyślając iść wcześniej do domu, aby nieszczęśliwemu Simonisowi dotrzymać towarzystwa, gdy Blumli się do niego przyłączył.
Zmieniony był i smutny. Z rana, z powodu Simonisa, musiał przebyć złą chwilę: posądzono go o wspólnictwo, przetrząśniono mu dom i papiery i tylko opiece hrabiny, która zań zaręczyła, winien był, iż cały wyszedł a swobodny.
— Patrzaj-że, Panie Ksawery — rzekł do niego — com odpokutował za tego człowieka! Ale któżby się był tego po nim spodziewał!
— W istocie — odparł Masłowski — miał taką minę, jakby trzech zliczyć nie umiał.
— I niezręczny, w dodatku! — zawołał Blumli — dać się złapać na pierwszym kroku.
— Jakto złapać? — przerwał Masłowski.
— Jego jeszcze nie złapano, ale listy — mówił Blumli. — A co się z nim stało?
— Jak się wam zdaje? co się z nim stać mogło? — spytał Masłowski.
— Kto go wie! Wymknął się pewnie z pomocą baronowej lub baronówny!
— Ta by go była nie ocaliła — rzekł Masłowski — nadto dobra Saksonka.
Blumli mówiąc, szedł ciągle, jak gdyby w zamiarze odwiedzenia Masłowskiego. Panu Ksaweremu zaczynało być przykro.
— Idziecie do domu? — spytał Szwajcar.
— Ja? niekoniecznie: wolałbym się powłóczyć jeszcze.
— A ja bym się do was wprosił w gościnę na kilka godzin — dokończył Blumli. — Do domu nie chcę iść. Któż wie? może im przyjść fantazja i po mnie przysłać, tymczasowo na odwach wsadzić; wolę u siebie nie być.
Masłowski się zmieszał widocznie.
— U mnie taki nieład! — rzekł — Fuchsowa właśnie zabrała się szorować i robić porządek.
— Musiała go skończyć — rzekł Blumli — jużcić Polak niegościnnym być nie może. Czyżbyście mnie u siebie przyjąć nie chcieli? Czy się obawiacie?
W dwie draźliwe struny trącił Szwajcar: w gościnność i odwagę. Masłowski aż się rzucił.
— Nie mówcież mi tego! — zawołał. — Idę przodem o dwa kroki, abym Fuchsowej nakazał co rychlej izbę oczyścić. Proszę za mną.
Pobiegł pan Ksawery i pędem skoczył na górę, drzwi znalazł zamknięte i pięściami bić w nie począł. Nierychło jednak Simonis mu otworzył.
— Zamknij się w sypialnym pokoju — krzyknął, pospiesznie go popychając. — Nie mogłem się odczepić od Blumlego który tu idzie. Ruszaj i siedź cicho!
Zaledwie drzwi zamknęły się za kawalerem, który do alkowy umknął, Blumli był na progu.
— Fuchsowa dziś nie robiła porządku, chwała Bogu! — odezwał się Masłowski — zajęta jest Prusakami. Całe miasto o nich gada. W sypialnym pokoju nastawiała mi tylko konewek i balii. Siadajcie!
Masłowski posłał po wino i owoce i siedli, tak gwarząc, a gospodarz z wielką pilnością chodził około drzwi zamkniętych lękając się, aby Blumlemu nie przyszła fantazja zajrzeć do balij i konewek. Jakby naumyślnie, Szwajcar rozwodził się nad niegodziwą zdradą Simonisa, nad podwójną rolą, jaką odgrywał, nad kłopotem, jaki z tego powodu miała stara baronowa. Słowem, nie żałował go wcale, a ukryty w izbie obok wszystkich tych narzekań słuchać musiał.
— A! — zawołał w końcu Blumli — gdyby mi popadł w ręce! Nie zaręczam co bym zrobił... Dla oczyszczenia samego siebie, oddałbym go Brühlowi; przecieżby go nie powiesili, a niechby się raz strachu najadł, drugi raz byłby ostrożniejszy. Hrabina mówiła mi dziś rano, że gdyby wpadł w ręce sprawiedliwości, prosiłaby męża o surowość: jest oburzona.
Wśród tej rozmowy zdawało się Masłowskiemu, jak gdyby okno w alkowie brzęknęło, jakby ruch jakiś dał się w niej słyszeć. Zagadywał, jak mógł, Szwajcara i głuszył go, lecz zbyt blizko drzwi siedzieli, żeby rozmowa ujść miała uszu nieszczęśliwego.
Dwie długie godziny tak przeszły.
— Teraz, gdy już noc nadchodzi — odezwał się Blumli — pójdę do Miny, ona mnie przechowa. Wątpię, żebym tam dziś Brühla zastał: nadto ma na głowie.
Pożegnali się; Masłowski go na schody wyprowadził i co najprędzej wrócił do pokoju, aby Simonisa uwolnić. Otworzył alkowę, spojrzał: okno stało naoścież... począł szukać po kątach, nigdzie Simonisa ani śladu; tylko koniec skręconych prześcieradeł bielał przywiązany do listwy, a spojrzawszy w ogród dojrzał pan Ksawery końców sznura na gałęzi starej gruszy.
— Skorzystał z mojej instrukcji doskonale — rzekł, wciągając prześcieradła — a jeśli go teraz gdzie pochwycą, jam nie winien!
I rozśmiał się na całe gardło.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.