Z tej smutnej ziemi... (Orkan, 1968)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Z tej smutnej ziemi...
Pochodzenie Poezje Zebrane tom I
Redaktor Stanisław Pigoń
Wydawca Wydawnictwo Literackie
Data wyd. 1968
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z TEJ SMUTNEJ ZIEMI...
(liryczna kompozycja)

Patrz — nad urwiskiem pędzi tłum
W tanecznym, wartkim kole —
Uboczą idzie smreków szum,
Potoki huczą w dole...

Narodu ciżba, ludu moc        5
Szalonym kołem pędzi —
Śmiertelna jakaś, cicha Noc
Zawisła u krawędzi...

I jedno skrzydło czarne wzdłuż
Po niebie rozpostarła,        10
A drugie pod się biorąc — tuż
O skały je oparła...

I tak w milczeniu, pełna dum,
Stanęła nad urwiskiem.
U stóp jej czernią zaległ tłum,        15
Kotłuje się mrowiskiem

I w rozpętaniu ślepych mas
Szalonym kołem pędzi —
A przed nim z wolna stąpa Czas
I mierzy dal krawędzi...


Widzisz na stoku czarny las?
Jak długo stoi, kto wie...
Stoi tak, jak przed wiekiem stał —
I nikt z żyjących już ci nie opowie,
Kto go tam siał...        25

*

Hej!... nad urwiskiem pędzi tłum
W tanecznym, wartkim kole —
Uboczą idzie smreków szum,
Potoki huczą w dole.

Szatański jakiś tworzy wir        30
Ta roztańczona rzesza,
A Noc rozplata ciemny kir
I dołem go rozwiesza...

„Zapomnieć! dalej! wartko! w skok!
Niech ziemia się rozdudni!...        35
Rozbity piersią, padnie mrok
I noc się wypołudni...

Zapomnieć trosk i łez, i krwi,
Ho, dalej! bez pamięci!”
Naród z proroków bożych drwi,        40
Igrzyska stare święci.

„Hej, ognia! ognia! Palcie stos!
Niech bogom strzeli w oczy!...”
Huczy wezbranej fali głos
Daleko po uboczy...        45


I stał się każdy krzak ogniskiem,
Płomieniem jałowiec —
Zda się: pasęcy nad urwiskiem
Idzie kerdel owiec,
Owiec ognistych...        50
Przez ubocz stromą i pastwiska
Kędyś daleko
Rozchodzi się i rośnie w szałasy,
Które z wolna, pasęcy idąc, pokryły się w lasy,
Do znaku —        55
Jeno dymy za nimi się wleką,
Jakby przy każdym krzaku
Pasterze nie zgaszone odeszli ogniska...


∗             ∗

W dolinach mgły...
Na nieprzejrzanej ziem przestrzeni        60
Białe się morze przelewa i pieni
I tak się cicho z bezmiary kołysze,
Jak od błękitów spadające wisze...
Wiatr po nim tańczy i grzywiaste lwy
Porywa, wstrząsa, obala i ciska,        65
W toń białą rzuca i grzbiety im gnie,
Do piersi fale miłośnie przyciska,
Obraca nimi, wiruje i mknie
Z nieznanej dali w nieznaną dal...
Dziwna igraszka fal        70
Na smutnych mgławic szarym oceanie!
Skąd zatopionych gór skaliste szczyty
Widnieją słońcu — niebosiężne granie —

Wyspy umarłych, chowające byty
W grobowcach skalnych... W pozłocistej dali,        75
Gdzie od błękitu odcina się brzeg —
Słońce się krwawo zimnym ogniem pali,
Po wierchach topi wiekuisty śnieg
I płomienistym wytacza się kołem...

Dołem,        80
Na szarzejącej równi białej,
Mgły-samotnice, ciche, opuszczone,
Błądzą i wiatru płaczą... Włos rozwiały,
Nie wiedzą, smutne, w którą lecieć stronę.
W rozpaczy białe wyciągają szyje        85
Do słońca, co się poza wierchy kryje.
Wyszło... Z obawy, że im znowu pierzchnie,
Pochwyciły się za ręce i lecą,
Białe, pierzaste, jak łabędzie świecą —
Całe ich stado powietrzem falisto        90
Płynie, aż słońce od ich skrzydeł mierzchnie,
Mży i rzewnością otacza się mglistą,
Łagodnym smutkiem idącą w przestworza...

W dolinach szare łamią się powierzchnie
I rozstępują się, jak wody morza        95
W pełną księżyca noc, kiedy urokiem
Gwiazd przyciągnięte fale się podnoszą.
I rozdzieliły się w kopiaste kłęby,
Które się z wolna ponad ziemią toczą,
Suną i suną, osłonięte mrokiem,        100
Mkną wąwozami popod skalne zręby,
Mkną przyczajone, a blaski je płoszą
I pędzą dalej a dalej uboczą...

Aż się pokryły w zagłębie i jary
Lub się w powietrzu rozwiały jak mary.        105

I na tę ziemię łez i wiecznych cieni,
Ziemię płaczących brzóz, jodeł i sosen,
Gdzie ludzie dawno zapomnieli wiosen,
Gdzie głód się rodzi i owies zieleni —
Na tę nieszczęsną, skamieniałą ziemię        110
Spłynął brzask ranny...

Od przeczystej zorzy
Iskry padają w zadymione szyby
Chat poczerniałych i szarych lepianek,
Budząc do życia to nizinne plemię.
Na wyrkach swoich dźwigają się chorzy,        115
Starcy omszali, jak miesięczne grzyby,
Wyłażą z chałup witać biały ranek;
I młodzi śniade wychylają lice,
Patrząc, jak światło mknie przez okolicę,
Jak się po roli wzdłuż smugami kładzie.        120
A w pełnym blasku wszystkie te postaci
Są jako grusze w zacienionym sadzie,
Są jako blade ziemniaczane naci,
Które w piwnicy wilgotnej przed wiosną
W nocy się kłują i bez słońca rosną.        125

Na ugor pusty, podobny cmentarzom,
Pasterz wypędził bydło, niech po trawie
Znikłej żywności szuka... Smutne owce
Zbierają grzyby i gryzą jałowce.
A on, pacholę, siadł... Trzy lata prawie,        130
Jak ten rok minie, służy gospodarzom,

To jest od czasu, jak mu jeść nie dali
W chałupie, mówiąc, żeby robił na się,
Żeby szedł komu paść... Poszedł i pasie.
Nigdy się na nic przed nikim nie żali,        135
Co dzień o brzasku i o jednym czasie
Wygania w pole; a gdy słońce wschodzi,
Klęka przy bydle i mówi pacierze,
A potem śpiewa wciąż na jedną nutę.
Czasem go tylko cicha zazdrość bierze,        140
Gdy trawa szczypie nogi zimną rosą...
Jak to jest — myśli — i jak się to godzi,
Że bydło w ciepłe racice obute,
A on wciąż za niem musi chodzić boso?

Siadł — bose nogi podwinął pod siebie        145
I okiem słońce prowadzi po niebie,
Licząc, daleko jeszcze do południa...

W kotlinach szara ziemia się zaludnia
I szmer się cichy po polach przenosi
Gwarem pszczół, trzmieli i chrabąszczów polnych.        150
Nie słychać piosnek ni śmiechów swawolnych,
Jeno deszcz gwary, cichy, nieustanny,
Co zaciśnięte wargi łzami rosi.
Wyszli na pola, wyszli w czas poranny —
Każdy w zagonie swoim wąskim grzebie,        155
Każdy kroplistym oblewa się potem
I każdy prawie myśli tylko o tem,
Skąd by tu więcej przygrzebać dla siebie
Tej ziemi pustej... Kobiety i dzieci,
I niedorostki, i starcy schyleni —        160
Wszystko się rusza na ziemi wilgotnej,

Wszystko dziękuje Bogu, że im świeci —
I sercem błaga, by dał jęczmień pleni
I pełny z niego owoc pięciokrotny,
By nie przeciągnął żniw aż do jesieni        165
I w gniewie swoim nie dał zbiórki słotnej,
By w dzień pogodę zsyłał, w nocy deszcze,
By dawał zdrowie, moc — i więcej jeszcze.

Tak polecając Opatrzności nieba
Wszystko, co mają na tej ziemi pustej —        170
Nie pożywają co dzień swego chleba,
Ale głód żują zsiniałymi usty...

O łez kraino! O ty smutna ziemio!
Oto nad tobą w chmurach bogi drzemią
I o wieczności, zamyśleni, marzą...        175
Gdybyś im ściętą w lód stanęła twarzą
W promieniach oczu — ujrzeliby w tobie,
Przez pryzmat patrząc jasny i słoneczny,
Wieczność, zakrzepłą w lód, Rozpacz i wieczny
Smutek — z Niewoli urodzony w grobie.        180

Na łąki, pola i ugory skalne
Białością spływa Cisza południowa.
Ciepłe od skrzydeł roznosi powiewy,
Po drzewach wiesza ramiona upalne
I w cienie jodeł skroń gorącą chowa.        185
Znieruchomiały jałowce i krzewy,
Ucichły suche badyle i osty,
Trawy bez szeptów rosną — zda się, czują
Tę białą Ciszę, idącą po ziemi.
Jeno pajęcze muszki owdzie snują        190

Szarą nić życia i, wiszące mosty
Na wiatr z mozolnie powikłanej przędzy
Kładąc, nie wiedzą, że jutro czy prędzej
Deszcz je zatopi może razem z niemi...

Na łąki, pola i tłoki skaliste        195
Płynie za ciszą spokój nieprzerwany,
Jakieś od mogił milczenie wieczyste,
Żałość błękitna, żal w niej zakochany
I dziwnie rzewne jakieś zadumanie.
Idą po ziemi i na każdym łanie        200
Siadają spocząć, jak spoczywa starość
Na grobach dawnych... Gdzie spojrzeć przed siebie —
Nic — jeno martwa i milcząca szarość,
Nic — jeno pustka wielka, nieskończona,
Z oczodołami utkwionymi w niebie.        205
Nic nie zamąci głuszy. Czasem wrona
Zakracze, kiedy nad tą ziemią leci
W kraj, gdzie i ptactwu dłużej słońce świeci.

Na łąki, pola i puste zagony
Płyną za białą, południową ciszą        210
Umarłe pieśni... Ludzie ich nie słyszą,
Nie wiedzą o nich... A przedziwne tony
Grają po trawach, szeleszczą po zbożu,
Jak pieszczotliwy szept dziecka przy łożu
Umierającej matki. Gdzie dolecą —        215
Tam łzy, po listkach spadając, zaświecą
I lekkie w ziemi skryją się westchnienia.
Skon południowej ciszy... Zimne drżenia
Przechodzą polem... Kołyszą się liście

Traw i włosiste pochyla się zboże,        220
Jakby odczuło skądś dalekie przyjście
I włosy chciało słać przed stopy boże...

Wśród łanów sennych i sennych ugorów,
Wśród tej bezmiernej pustki i bezkresnej,
Jakby dalekie zaświatów zjawisko —        225
Na kształt mgły wiotkiej, zwiewnej, bezcielesnej,
W otęczy szarobłękitnych kolorów,
Przepływającej ponad ziemią nisko —
Widnieje w słońcu, przeźroczyście biała
Postać Chrystusa... Ramionami swemi        230
Piersi przyciska, jakby z mogił wstała
I niezakrzepłe miała w sercu rany.

Jak nędzarz świata, który na tej ziemi
Nie ma i kąta, gdzie by głowę skłonił —
Tak Syn człowieczy schodzi na kurhany,        235
Na groby, które pył wieku osłonił,
Na tę krainę łez i wiecznych cieni,
Krainę smutną brzóz, jodeł i sosen,
Gdzie głód się rodzi i owies zieleni,
A ludzie dawno zapomnieli wiosen.        240

Schodzi na pustki, ugory i niże
Z wielką białością południowej ciszy,
Z wiecznym spokojem dusz niosących krzyże,
Z umarłą pieśnią, której nikt nie słyszy.
I po tej ziemi idzie przez pustkowie        245
Martwe — w dal jakąś nieskończenie wielką,
Za którą leży mrok... Na złotej głowie
Łza Matki Jego zastygła kropelką

I błyszczy w słońcu, jak na tęczy rosa.
Włosy wiatr mąci... Od każdego włosa        250
Smugi się złote na ramionach kładą;
Bladoróżowe z nich padają zorze
Na twarz wychudłą, bolesną i bladą
I rozświetlają jak słońce, gdy złoci
Białe, na liściach rozwieszone płótno.        255
Oczy anielskie, z których błyszczy morze
Łez i jezioro nadludzkiej dobroci,
Patrzą w bezkresną dal — bezmiernie smutno...

Rzędem jałowce zasępione siedzą
I ośniedziałe zboże się kołysze,        260
Gdy Syn człowieczy, znędzniały i bosy,
Wśród głuchej pustki idzie wąską miedzą.

Wstają ku Niemu wiatrów towarzysze:
Łzawa Niedola, rozpuściwszy włosy,
Jak siny obłok przez powietrze leci;        265
Wychudła Nędza wlecze się po tłoku
I z niemą prośbą wyciąga swą szyję.
Ból się w jałowcach poza cieniem kryje,
Lecz jęk zalata hen — i ogień świeci,
Jak fosforyczne próchno, w Jego oku.        270
A ciemna Rozpacz z wiatrem się szamoce
I ręce łamie nad głową, i wyje,
Jak zawierucha pól w zaduszne noce.

Za odchodzącym w dal wołają: „Chryste!...”
I wyciągają w przestrzeń swe ramiona,        275
Tam — gdzie mgławice kręcą się wieczyste,
Gdzie się poczyna pustka nieskończona!...


A On tym smutnym i cierpiącym srodze
Samotne krzyże wskazuje po drodze
I nie zastygłe jeszcze w dłoniach rany,        280
I wydeptane ścieżki na kurhany.

I gdy tak smutny w milczeniu przechodzi
Łany ziół pełne, chwastów i kąkolu —
Widzi na pustym i odludnym polu,
W miejscu, gdzie na krzyż droga się rozchodzi,        285
Poszytą w żółty mech — kapliczkę z drewna,
Przy niej człowieka klęczącego w pyle;
Modlitwa jego prosta jest i rzewna.
I, nie widziany, staje niemą chwilę,
Żałośnie patrząc, jak Dusza, gdy wodzi        290
Okiem po świecie obcym, bezrozumnym.
I nie poznany — w smutku swym — odchodzi.

Spoza drzew biały, drewniany kościółek
Kłania się wieżą, którą lotem szumnym
Obiega stado kawek i jaskółek.        295
Nadchodzącemu otwiera się drzwiami,
Z których wylata chmurą woń kadzidła
I gorzki zaduch zwartych w ciżbę ludzi.
Z tych część wprawnymi modli się wargami
Do oprawnego w ołtarz malowidła,        300
Druga część drzemie, a reszta się budzi,
Gdy sygnałowy dzwonek się rozlegnie,
I ziewa, jak to czynią ludzie prości,
Kiedy się nudzą... Nikt nie myśli o tem,
Że Syn człowieczy, zrodzony w niskości,        305
Na ziemię schodzi — nikt kolan nie zegnie
Przed Synem bólu, stojącym u progu,

Od wieków istnym w zadumań kościele,
Gdzie lny i zboża kładą się pokotem,
A bożej męki kwiat posadzki ściele.        310

I przyszedł Chrystus mimo — idąc dalej —
Nie znany ludziom, obcy temu Bogu,
Któremu świece lud w ołtarzach pali.
I coraz więcej łez do serca spływa,
I coraz wyżej falami się spiętrza —        315
Gdy idącemu życie się odkrywa,
Gdy Mu się stają widne chałup wnętrza.

Widzi gromady zajadłe i wściekłe,
Wzajem na siebie podnoszące ręce,
Postaci straszne, czarną krwią ociekłe,        320
Twarze zsiniałe i na pół zwierzęce.
Rodziny widzi, które dzień odchodzi
Przy kłótni, a noc przy bitce spotyka.
Widzi, jak córka własną matkę głodzi,
A syn rodzica do chlewa zamyka —        325
Słyszy przekleństwa rzucane na dzieci
I na swych ojców, którym już nie świeci
Pamięć niczyja... Litanie złorzeczeń,
Z ust do ust prawie idące od wieków,
Jak stare mity... Wszystkie te rozpacze        330
Głodzonych jaskiń, próby odczłowieczeń,
Fale czerwone spadających ścieków —
Słyszy i widzi... I łzą odkupienia
Czystą, serdeczną w swoim sercu płacze —
Nie nad złem wielkim, co się rozprzestrzenia,        335
Ale nad nędzą, która to zło rodzi.


I w takim smutku osiedla przechodzi,
Jak Żal, co nigdy odpoczynków nie miał,
Stare cmentarze opłakując rzewnie,
Aż wreszcie — świeże widząc groby, że w nie        340
Żywi się kładą w rozpaczy — oniemiał,
I odtąd idzie w smutku swym i głuszy
Za trumną własnej, oniemiałej duszy.

Głowa na piersi znużona opada;
I staje Mu się twarz widmowo blada,        345
Gdy krew do serca uchodzi po kropli;
A włosów strączki w kształt lodowych sopli,
Deszczem płynących w południa gorącu,
Perlistym potem ociekają w słońcu.

I we mgle potu, gdy idzie przez łęgi,        350
Tworzą się z pereł smużne światłokręgi —
Stubarwne tęcze wiszą Mu nad głową.
A gdzie na trawę stąpi nogą bosą,
Tam krew się miesza z przeźroczystą rosą,
Znacząc śladami tę drogę krzyżową.        355

Zapatrzon w księgę żywotów okrutną,
Pod łez ciężarem częstokroć upada.
Wówczas Mu ziemia jękiem opowiada
Żywota swego epopeję smutną:
Ile grobowców szatą swą okrywa,        360
Ile ciał martwych bez trumien spoczywa
Pod jej opieką... Ile krwawych wschodów
Przeżyła senna... Ile już narodów
Deptało po niej, sądząc, że umarła —
Jakie tu drzewiej mieszkały olbrzymy,        365

Zanim wyrosło pokolenie karła;
Jakie tu nad nią walk wisiały dymy
I jakie deszcze spadały ogniste,
W krwawych potopach dając jej ochłodę...
„W cichości znoszę ukochania mękę,        370
Stróżując grobów” — szepce. — „Lecz, o Chryste!
Czy mnie ukocha pokolenie młode?”

A On, powstając, w mrok wyciąga rękę
I rzecze smutno: „Ukochało cienie...”
I na powietrzu krzyż nad ginącemi        375
Czyniąc — odchodzi... A jęk smutnej ziemi,
Rozdzierającej w żalu mgieł odzienie,
Płacze w Nim samym, dokoła i wszędzie...

I czuje sercem, że na tej tu ziemi
Nie ma spoczynku dlań — bo gdzie usiędzie,        380
Wyjdą ku Niemu skargi, łzy i modły,
I wszystkie krzywdy przypełzną pod nogi,
I wszystkie płacze zejdą się wieczyste
I poczną wołać: „Oto nas zawiodły
Jasne nadzieje; oto nas i bogi        385
Już opuściły... Chryste! ratuj, Chryste!...”

A On, wołania te słysząc płaczliwe,
Skonałby z żalu i osrebrzył lice,
Spokojem martwych patrząc w nieszczęśliwe,
Jako się patrzą lodowe księżyce.        390

Na tej tu ziemi łez i wiecznych cieni,
Ziemi płaczących brzóz, jodeł i sosen —

Gdzie ludzie dawno zapomnieli wiosen,
W jesienie własnych smutków zapatrzeni,
Na ziemi smutnej opuszczonych łanów,        395
Ziemi omszałych mogił i kurhanów —
Spoczynku nie ma...
I nigdzie nie spocznie
Chrystus, po grobach smętnych idąc dalej
W kraj widnokręgów, szarzejących mrocznie,
Kędy tęsknota błędne ognie pali...        400

I przy zachodzie zórz, krwawiących szczyty,
Wstępuje Chrystus na górę olbrzymią,
Stromą i pustą, skąd widok odkryty
Na obszar niemy... Kaskady się dymią
U stóp, a dalej sinołuskie węże —        405
Błękitne rzeki wiją się daleko,
Gdzie wzrok spienionych paszcz ich nie dosięże...
Mgły ponad nimi powietrzem się wleką
I, jak znużone wędrówkami ptaki,
Chmurami wodne obsiadają krzaki...        410
W dolinie — miasto, rojne jak mrowisko,
Dalekie, mroczne, a zdaje się blisko
Wieżami sięgać; zielone kopuły
Słońcami patrzą ku zorzy zachodu.
Po dachach szarych dymy się rozsnuły...        415

I patrzącemu z wolna w myślach wstaje
Wizyja senna umarłego grodu...
Święte bóżnice i oliwne gaje,
I palm ogrody stają przed oczyma —
Lecz serca Jego już nie uwesela        420
Piękna — nad wszystkie córy Izraela

Piękniejsza — pani miast, Jerozolima.
Bo zdaje mu się, że stoi na szczycie
Głuchej Kalwarii, usłanej obficie
Grobami ofiar. A u stóp, w dolinie,        425
Cedron falami czerwonymi płynie...

I łzą boleści zachodzą Mu oczy,
Gdy patrzy w rzekę, co fale krwi toczy —
I wielkim smutkiem ciemnieją Mu lice,
Gdy okiem idzie przez rojne ulice...        430
Nic — nic po wiekach... To samo, to samo...

Widzi kapłanów, wychodzących bramą
Z onego domu, gdzie mieszka Rozpusta.
Faryzeuszów, mówiących przez usta
Kłam i fałszywe dających przysięgi.        435
Widzi ich, ciżbą idących z kościoła,
Wielkie na ręku dźwigających księgi,
Z bojaźnią bożą patrzących dokoła,
Jako zbrodniarze, gdy ich się zawoła
Wprost po imieniu. Patrzy na ich lice,        440
Kiedy z uśmiechem kupców i kramarzy
Wchodzą do sklepów i w cuchnącym szynku
Saduceuszom czynią obietnice
W zamian za złoto... Widzi tych handlarzy —
I cudzoziemskie kohorty na rynku.        445
I mieszczan widzi, wznoszących mozolnie
Z dobrego serca i własnej ochoty
Ku wiecznej chwale swej — pomnik Głupoty.
I ten sam nędzny, żyjący niewolnie
Tłum głodnych ludzi, spieszący na połów        450
Ryb — i zgarbionych, dźwigających młoty,

Kopaczy ziemi skalnej — i tych cieśli,
Którzy Mu z prostych serc świątynie wznieśli.
Widzi ich wszystkich... A wśród nich — o dziwo!
Najgorliwszego ze swych apostołów,        455
Groźnego Pawła, mówiącego żywo
Ogniste słowa, które niby ołów
Padają w serca... Widzi, jako z fali
Tworzy się rzeka, wezbrana otuchą,
Kłębi się, toczy, opadając głucho        460
Na brzegach jezior... A w zamrocznej dali
Przez topniejące, purpurowe zorze
Widnieją krzyże . . . . . . .
. . . . . . . . . . .
. . . . . . I widzi sam siebie
Tam — pośród tłumu, na biednej ulicy        465
W głos mówiącego ludziom słowa boże
O przyjść mającym dusz wybranych niebie,
O Ducha swego wiecznej tajemnicy,
O prawach serca, nie znanych ludzkości,
O wspólnym dziale prac i o miłości...        470

I widzi siebie, pojmanym za wiarę,
Którą wygłasza, oddanym sądowi,
Przed którym świadczą płatni najemnicy:
Że w mowach swoich gromi bogi stare
I lud buntuje przeciwko rządowi...        475

I widzi siebie, biczowanym srodze
I prowadzonym wśród tłumów za miasto...
Gdy upodleni plwają Nań bluźnierce,
Jedna niewiasta, na krzyżowej drodze
Stając, łzy roni. Tej rzecze: „Niewiasto!        480

Krzyżem ci będzie twoje wielkie serce...”
Na oną górę, gdzie stoi, Go wiodą —
A On wyciąga do Siebie ramiona —
Wciela się w Jedno — zawisa na krzyżu —
I kiedy kropla krwi spłynęła z wodą        485
Na skroń niewiasty, stojącej w pobliżu,
Ze łzą cichego przebaczenia — kona...

A Duch się Jego rozpływa powoli
W błękitną ciszę pogodnych wieczorów,
W umarłe pieśni, grające po roli —        490
W ten cichy smętek pól, łąk i ugorów,
W rzewność na grobach świeżych rozmodloną,
W mglistą, posępną, jesienną szarotę —
I płynie w bezmiar pustką nieskończoną,
By znowu ciałem wrócić na Golgotę...        495


∗             ∗

A po tej ziemi, po tej smutnej ziemi
Idą samotni Chrystusa uczniowie,
Idą pokorni i cisi, i niemi,
Rozmiłowani w objawionym Słowie.
Zielona Gwiazda jaśnieje przed nimi,        500
Rosy poświęceń dają laury głowie.

Ukochali Go, jak swego Rodzica.
W Nim ukochali życie swe tułacze —
Ten cichy smętek łanów i ugorów,
Tę melancholię, co pola przesyca,        505
Te dziwne jakieś po mogiłach płacze,

Tę rzewność słodką gwieździstych wieczorów,
Tę białość wielką południowej ciszy
I owe pieśni, których nie usłyszy,
Kto nie ma duszy na cierpienia tkliwej.        510

I schodzą za Nim na pola i niwy,
Na tę krainę łez i wiecznych cieni,
Krainę smutną brzóz, jodeł i sosen,
Gdzie głód się rodzi i owies zieleni,
A ludzie dawno zapomnieli wiosen.        515
I schodzą za nim na pola i niże
Do mokrych chałup, zatopionych w biedzie,
Póki ich droga smutna nie zawiedzie
Do miast — po chłosty, więzienia i krzyże.


∗             ∗

Świat stygnie. Wnętrze ziemi gorejące        520
Kostnieje w lód.
Zwolna śmiertelny sunie chłód
Na szarzejące ziem powierzchnie...
Lodowy dzwon
Grające dźwięki przenosi na słońce —        525
I odlatują stada wron
Z tej ziemi, zanim dzień zamierzchnie...


∗             ∗

...A nad urwiskiem pędzi tłum
W tanecznym, wartkim kole —

Uboczą idzie wiatrów szum,        530
Potoki huczą w dole...

Narodu ciżba, ludu moc
Szalonym kołem pędzi —
Już nad głowami zwisła Noc,
Czas usiadł na krawędzi...        535

Dokoła zamrok wzdłuż i wszerz
Otoczył ludzkie plemię...
„Ty, Boże, z nieba ogień skrzesz —
Niech padnie tu na ziemię!...”

I pękły chmury — wypadł grom,        540
Oślepił tłumne rzesze —
Ziemia dygoce — skały drżą,
A piorun ogień krzesze...

Z rozdartych krwawo, czarnych łon
Wylata błysk za błyskiem —        545
Naród szaleje: „Śmierć i skon!”
I tańczy nad urwiskiem...

„Na śmierć! Na zabój! Rozpacz! Szał!”
Narodzie, szalej, szalej!...
Ha! ha! — i strzępy krwawych ciał        550
Po skałach tańczą dalej...

..............
..............


Cisza i spokój. Martwy sen.
Świt na wierzchołki wyszedł gór —
A nad urwiskiem, hen,
Na zaginionej, wąskiej perci        555
Usiadł ponury anioł śmierci
I krew strzepuje z czarnych piór.

Poręba W[ielka], 24. IX. [18]99


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.