Z teki porządnego człowieka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Z teki porządnego człowieka
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z TEKI
PORZĄDNEGO CZŁOWIEKA.


W Maju. Nie jestem stworzony na lekarza biedaków — przekonałem się o tem nieraz. Zkąd też przyszło Janowi ciągnąć mię na tę konsultacyę! Wykręciłbym się, żeby nie zapowiedział zawczasu, że ma to być gratis. W takich razach odmówić niepodobna. Nędzne otoczenie wstręt we mnie wzbudza. Nizka, ciasna izba przepełniona wyziewami, uprzątnięta z większego na przybycie doktora, pozbawia mię apetytu i obdarza zarazem wonią, której sić przez cały dzień pozbyć nie mogę. W takich przybytkach zwykle szwank jakiś ponieść muszę! Dziś usiadłem na stołku, gdzie przed chwilą dzieci lepiły babki z piasku, naturalnie, że moje jasno-popielate spodnie ucierpiały trochę! Nędza strasznie realna! Nie pozbędziemy się jej, dokąd biedactwo będzie się łączyć i roić bez żadnej kontroli! Dzisiejszy mój pacyent mógłby sobie pokwitować z życiem, i niktby do niego nie miał o to pretensyi, żeby nie zostawił po sobie całego szeregu dziatwy — zresztą to już kłopot Opatrzności. Trzebaż mi było jeszcze włożyć najpiękniejszą różę w pętlicę tużurka i oblać się dżokej-klubem od stóp do głowy! Wyjeżdżałem do zwykłych swych pacyantek, i ani mi się śniło, że Jan porwie mię i uniesie jak djabeł dobrą duszę; róża została na łóżku biedaka, perfumy zwietrzały w dusznej atmosferze. Nie żałowałbym trudu, żebym wiedział, że się na cośkolwiek przyda: odrazu poznałem żeśmy byli zbyteczni. Chory siedział odziany w mundur z błyszczącemi guzikami, z czarną chustką okręconą w koło szyi, trzymał się prosto, jakby miał zamiar odstraszyć śmierć swoją dobrą miną; z tem wszystkiem wyglądał jak szkielet, z którego życie wywietrzało oddawna. Gdy spojrzał na nas zamglonemi oczyma, gdy usiłując uśmiechnąć się, wykrzywił zsiniałe usta — mimowoli utkwiłem wzrok w dno mego kapelusza, ale i tam ujrzałem wyżółkłe policzki, wklęsłe skronie, dolną wargę opadłą bezwładnie! Należało wydać mu pasport na tamten świat i zmykać. Tymczasem jednak trzeba było puls zbadać; ująłem go za rękę. Chłodne długie palce przylgnęły do mojej dłoni. Nie podnosiłem oczu, pomimo to czułem na sobie szklanny wzrok pacyenta; sylabizował zapewne w mojej twarzy wyrok życia lub śmierci! Puls uderzał leciuchno, zamierał — dostrzegłem to odrazu, rękę jednak zatrzymałem dłużej niżbym sobie życzył, gdyż chory ani myślał cofać swych ostygłych palców! To mimowolnie długie badanie nadało mnie minę zamyślonego... Jan spojrzał mi w oczy pytająco. Przyłożyłem trąbkę do serca. Woń przeróżnych plastrów i brudnej bielizny dławiła mię niemiłosiernie, zatrzymałem oddech, w uszach szumiało, młot kowalski możebym usłyszał — zamierającego serca usłyszeć nie zdołałem! W każdym razie musiało stosować się do stanu całego organizmu, nic o niem powiedzieć nie mogłem, a Jan wpatrywał się we mnie jak w wyrocznię. Gdy w końcu zgrzany, zmęczony długo zatrzymywanym oddechem wstałem z łóżka, Jan schwycił mnie za rękę i odprowadził do okna.
— No, cóż znalazłeś? Jak serce? Od tygodnia już skarży się, że go tam boli strasznie, piecze i ziębi naprzemian; że byłby zdrów zupełnie, gdyby mu tylko to serce wyrwać! Widzę wycieńczenie całego organizmu, śmierć, niechybną, nie mogłem jednak zaniechać ostatniej próby? Cóż myślisz? Choroby serca to twoja specyalność?
Nie umiałem mu odpowiedzieć. Choroby serca są rzeczywiście moją specyalnością, ale studyowałem je dotąd przeważnie u kobiet, mężczyzn zaniedbałem do czasu, a tylko kilka mniej skomplikowanych objawów podciągnąłem pod wspólną kategoryę. Wiedzy mojej nie potrafiłbym zastosować do tego szkieletu, gdyż serce jego nie miało już prawie ani śladu życia. Pali go i ziębi... żeby jeszcze drgało, powiedziałbym... Eh, zwyczajne majaczenie umierającego! Dziś pali go to serce, jutro w głowie ziębić będzie! Objaśniłem to Janowi, usiłując skrócić naradę. On w błogiej wierze prawił mi o smutnem położeniu chorego, o dziatwie, żonie etc., utrzymując, że ciągła boleść mogła wytworzyć stan anormalny serca etc. Słuchałem, a chociaż miałem gotową odpowiedź o krwi zepsutej, o płucach wyplutych do szczętu, milczałem jednak, lękając się przedłużyć pobyt w cuchnącej izbie. Zgodziłbym się nawet, że umiera z miłości, byleby uwolniono mię ztąd jak najprędzej. Dla porządku rzeczy radziłem przepisać coś uspakajającego.. Jan pożałował złotówki swego pacyenta, zalecił dawać jakieś ziółko; a wciąż jeszcze w twarz mi spoglądał, wyczekując czy nie nazwę choroby, którą on sam stworzył, ale ochrzcić nie umiał; do gawędy skory nie jestem, tem więcej gdy nie mam nic do powiedzenia. Odszedł tedy przekonany, że gdyby boleść przestała podgryzać serce, to możeby płuca odrosły ponownie! I to jest medyk mający ogromną wziętość? Kiedy ci ludzie zaczną się liczyć z naturą wyłącznie.


∗                              ∗

W Maju. Nie wiedziałem, że Jan też studyuje choroby serca! Przerzucając jego rękopism znalazłem kilkanaście wcale trafnych uwag; wynotowałem co do jednej. Praca jego nieprędko wyjrzy na świat, a może i zbutwieje w rękopisie; użyteczne spostrzeżenia warto podawać na gorąco, jak można najprędzej, będą więc bardzo i bardzo stosowne w mojej książce! Nie wspomniał o konsultacyi, ani o składce na pogrzeb? Może zaprzestał praktykować filantropię? Chce, żebym jadąc do wód zabrał z sobą jego ojca paralityka; nic łatwiejszego; w mojej willi zawsze się znajdzie parę pokoików dla staruszka. Nie wiem tylko ile w tym interesie należy zaliczyć na przyjacielską usługę, a ile na rachunek — zobaczemy. Niezmiernie rad jestem ze zdobytych notatek! Dopełnię moje dziełko w sposób bardzo poważny! Trzeba przyznać, że Jan ma sporo nauki i ogromną dozę cierpliwości. Cenię go bardzo.


∗                              ∗

W Maju. Interes załatwiliśmy. Nie jestem pewny, czy się nie okpiłem trochę. Rachowałem naprędce w myślach, wypadło sto parę rubli miesięcznie; podałem jednak krągłe sto; przytem, wizyty swoje policzyłem po dwa ruble tylko, chociaż ogólnie wiadomo, mniej trzech nie ruszę się ani za próg. Poczciwy Jan uścisnął mię serdecznie, jakby się domyślał tej drobnej przyjacielskiej usługi. Mam tedy lokatorów na górne pokoiki. Ze starym ma jechać pani Janowa; za to nie gniewałbym się wcale. Ze wszystkich znajomych kobiet, tę jedną zabrałbym z sobą bez namysłu. Ładna, bardzo nawet ładna, rozumna, miła — doskonała towarzyszka na wody najnudniejsze w świecie! Waha się jakoby! Nie chce narażać męża na koszt, a przedewszystkiem żałuje go zostawić na parę miesięcy! Ogromna przestrzeń ma ich rozdzielać — parę godzin jazdy koleją: Toż samo prawie co mieszkać w drugim pokoju przy niezbyt serdecznych stosunkach! ten opór daje mi trochę do myślenia: podejrzewam, że cała komedya leczenia niedołężnego starca jest pomysłem pięknej, trochę znudzonej kobietki. Trudno uwierzyć, żeby Jan, ubogi lekarz, ryzykował z własnego natchnienia paręset rubli na bardzo wątpliwą kuracyę. Stary w najlepszym razie dozna tylko ulgi, niewięcej — za droga oliwa do smarowania zużytej ostatecznie maszyny — Jan tak dalece niepraktycznym być nie może, szczególnie w swojem położeniu, kiedy na dwanaście wizyt dziennie ma conajmniej cztery bezcelowe, a reszta płatne po rublu najwyżej! Hm, cherchez la femme! A szukać długo nie trzeba, fakta mówią same za siebie. Nieraz przyglądając się jak ślicznemi rączkami cerowała mężowi skarpetki, albo płukała szklanki po herbacie, myślałem w duchu, że ptaszek musi czasami przeklinać swoją klatkę. Istna bo też ptaszyna i to rajska nawet zaprzężona do wozu z powszednim chlebem. Zrywać się już nie czas: nie radziłbym pomimo współczucia, ale pofruwać pod legalną zasłoną — może, dokąd służy młodość i uroda. Rolę swoją gra znakomicie; wpatrywałem się w nią gdy rozmawiała z mężem; pogryzłem usta do krwi ratując się od uśmiechu. Co za niepokalana prostota! Żebym kobiety znał choć trochę mniej niż swoje stare rękawiczki, gotów byłbym uwierzyć, że jestto wzór kochającej żony! Tak przynajmniej mówiły jej oczy, najpiękniejsze jakie widziałem dotąd, a tem samem najfałszywsze, gdyż każdemu potrafią wmówić co zechcą! Jan rozmiękł jak bibuła na deszczu; czekałem, czy się nie rozpłacze; skończyło się jednak na mocnem zaczerwienieniu końca nosa — przyczem policzki wyglądały jeszcze więcej zwiędłe — patrzał na nią swemi przygasłemu oczyma, zgarbiony, z zapadłą piersią, zdawał się uginać pod brzemieniem miłości. Przez chwilę sądziłem, że moje dobre chęci rozpłyną się w ciepłej oliwie małżeńskiego pożycia. Opatrzność zrządziła inaczej!
— Pojedziesz, wyszeptał równym, spokojnym głosem, potrzebujesz powietrza, swobody, w mieście tego dać tobie nie mogę, pojedziesz!
Patrzyli na siebie w milczeniu. Zapewne dusze ich odśpiewały tymczasem miłośną symfonię. Ja głucho-niemy profan domyślałem się też tego duetu z rozanielonych twarzy. Chętnie dałbym brawo dzielnej aktorce, przysiągłbym, że w duszy niemniej odemnie była zadowoloną z pomyślnegoobrotu sprawy. Wyszedłem upewniony, że najpiękniejsza z kobiet będzie moją lokatorką przez całe dwa miesiące. Wracając wieczorem, przechodziłem koło ich mieszkania; śpiewała ślicznie, niezmiernie miękkie kontr-alto zakradło się do kieszonki mojej kamizelki, drgało tam przez całą drogę.
Jaką też piosnkę zaśpiewasz dla mnie za parę tygodni? pomyślałem mimowoli. Był to mój grzech myślą — pozostaje tedy słowo i uczynek. Na wszystko będzie dość czasu. Jutro wyjeżdżam do N. dla zrobienia potrzebnych przygotowań. Teraz jestem pewny, że pieniężny mój interes z Janem równa się zeru. Cóż robić!


∗                              ∗

W Czerwcu. Tylko przez parę dni byłem nieobecny, a tyle listów, tyle wizyt zaległych. Jest to sezon pożegnań. Śmietanka i podśmietanie, słowem wszystko, co należy do dobrego świata — wyjeżdża! Mimowoli przychodzi na myśl Voltairowskie pożegnanie Hollandyi: Adieu crapauds, canards... canailles! Nudna sprawa te chore i pseudo chore pacyentki! Liścik prezesowej rozrzewnił mnie trochę, nazywa mnie serdecznym, jedynym przyjacielem. Żebym nawet nie miał zamiarów względem jej córki, nazwa ta zrobiłaby mi pewną przyjemność. Prezesowa umie łączyć w sobie dobry ton z prawdziwą uprzejmością. Może być pewną, że będzie miała ze mnie zięcia przepełnionego uszanowaniem. Do nich też naprzód pośpieszyłem na pożegnanie. Jadąc kupiłem dla Loli, Lamartine’a w pięknej oprawie ze złoconemi brzegami. Był to mój pierwszy podarunek, jaki za pośrednictwem matki, wręczyłem. Ostatni wieczorek przepędziliśmy dość przyjemnie. Czytałem im wyjątki z „Osła“ Wiktora Hugo. Prezesowa drzemała, od niejakiego czasu znacznie utyła, Maryenbad powinien jej pomódz. Na sofie, pod stołem, na kolanach prezesowej drzemała cała domowa menażerya kot i dwa wyżły angielskie. Czuwaliśmy tylko ja i Lola; ona wyszywała coś według zwyczaju i czasem ukradkiem rzucała wejrzenia na Lamartin’a, potem na mnie, udawałem, że tego nie widzę, nie chcąc budzić prezesowej czytałem coraz ciszej, coraz monotonniej, w końcu i Lola ziewać zaczęła. Mówią, że ma lat ośmnaście, jabym i za czternaście nie ręczył; drobna, zręczniutka wygląda jak podlotek; świeżutkie i dość sympatyczne stworzenie, z czasem ma zostać bardzo elegancką kobietką. Teraz jeszcze śmieszna trochę. Podczas gdy matka przyjmuje mię z wielką uprzejmością, ona okazuje trwogę, może ciekawość, wpatruje się szeroko otwartemi oczyma. Słyszała już zapewne, że się staram o nią jakoby rada byłaby usłyszeć coś o tem odemnie. Ile razy zostaniemy sam na sam, rumieni się, niespokojna, siedzi na samem brzeżku krzesła, gotowa odfrunąć każdej chwili. Ja tymczasem przeglądam album. Śmieję się w duchu z manewrów niepokoju i ciekawości.
Wiem, że nie oddadzą mi jej tak prędko, niech sobie podrośnie trochę, a takie pisklę gdy się raz zaplącze w miłość, to potem żadna siła wyplątać jej nie zdoła. Rozmawiam z nią tylko w obecności matki, co ją niecierpliwi rozumiem, ale udaję, że nie rozumiem! Lubię grać przy niej rolę mentora, gdy się tego najmniej spodziewa. Jestem pewny, że tymczasem mię nienawidzi! Podrażnioną łagodzę czasami długiem, trochę rozmarzonem spojrzeniem, wówczas ożywia się jak młoda kotka, tryumfuje w duchu, a może modli się na intencyę przyśpieszenia oświadczyn. Od niejakiegoś czasu przybrała tajemniczą minkę; uśmiechnięta mruży oczy, pokazując swe drobne, bardzo ostre ząbki. Jest to zapewne zabójczo-szyderski uśmiech, którym ma mię przekonać o swej obojętności, wzbudzić zazdrość, niepokój. Słowem, wyzywa na podjazdową wojnę mnie starego rycerza, okutego czterdziestoletnim pancerzem! dzięki tej zbroi, obojętny jestem na wszelkie zmiany temperatury. Wiem, że po szyderskim uśmiechu nastąpi chmurna zaduma, potem łzy cichutkie, o których wie tylko ona i dwanaście przyjaciółek, po łzach śmiech i znowu łzy, nakoniec wyznanie, że jest najnieszczęśliwszą z kobiet, tu nawet pragnienie śmierci w jakiejś nadprzyrodzonej formie, słowem, stare jak świat symptomata odwiecznej choroby! Jesteśmy tedy na najlepszej drodze: ja przebyłem swoje i czekam spokojnie, ona przebywa wszelkie urojenia, męczarnie. Zabawne dziecko! Dziś na dworcu ofiarowałem jej bukiet z białych róż i jaśminów ukryła w nim zarumienioną twarzyczkę, gdy matka, ściskając na pożegnanie moją rękę, rzekła:
— Nie zapominaj o nas szanowny przyjacielu!
Ona też rozbawiona myślą, że za chwilę frunie w świat szeroki, powtórzyła za matką.
— Proszę pamiętać o nas, stary nasz przyjacielu!
Z wagonu kiwnęła główką parę razy, a gdy pociąg ruszył, rzuciła przez okno bukiet na platformę! To lubię! Potrafi panować nad sobą gdy zechce!


∗                              ∗

W Czerwcu. Gniazdko gotowe. Pokoiki na górze nie pozostawiają nic do życzenia. W najdrobniejszych szczegółach starałem się podpatrzyć jej upodobania. Ma sypialnię całą w wazonach, dywanach, koronkach, lubi kwiaty, zastawiłem też niemi wszystkie kąty, schody, balkon, okna, osłonięte krzewami, na jakie tylko zdobyć się mogłem. Na każdym kroku widać drobiazgową troskliwość, niewolniczą chęć przypodobania się pięknej królowej. Ma pianino, wszystkie ulubione śpiewy, przechadzkę w ogrodzie, kąpiel o kilka kroków, dużo rozkosznego powietrza. Wszystko razem wzięte musi w niej zbudzić wdzięczność za siebie i za staruszka, chociaż dla niego nie okazałem się zbyt hojny, pamiętałem tylko, żeby postawiono aż dwie spluwaczki. Mało ją znam, i wyznaję, że niebardzo rozumiem! Przed wyjazdem starałem się zbadać, jakie ma zamiary względem zabaw, toalety etc. Patrzyła na mnie z dziwnym jakimś uśmiechem. Nie lubię, kiedy one milczą i uśmiechają się, zawsze przychodzi mi na myśl, że podrwiwają z nas trochę, naturalnie w takich razach, kiedy my z nich nie drwimy. Ja zaś dotąd traktuje ją jak najpoważniej w świecie, chciałbym, żeby ze mną była trochę szczersza. Przez oszczędność nie zrobi sobie może ani jednej sukni; byłoby to arcy-głupstwo. Z zasady stronię od przeszłorocznej mody, tym razem chyba będę zmuszony wyrzec się zasad. Zbyt może nalegająco prosiłem, żeby nie zmieniała zamiaru. Gdy napomknąłem, że wszelkie przygotowania na jej przyjęcie są już zrobione, zmieszała się widocznie, upraszała, żeby nie ponosić żadnych kosztów, zesztywniała nawet trochę; pomimo to nie broniła swej ręki, gdy kilkakrotnie pocałowałem na pożegnanie. Nie wątpię, że zasady strzegły ją dotąd jak smoki zaczarowaną księżniczkę. Wszystkie księżniczki wdzięczne były rycerzom, którzy potrafili zwyciężyć smoków. W każdym razie czekam jej; willa moja wygląda jak maurytańska kapliczka na tureckim cmentarzu: cała w kolumnach, obrosła winem, biała, lekka, ale głucha i pusta jak kaplica! Nawet Medor nie lubi tu szczekać, gdyż echo pustych pokojów zbyt natarczywie go przedrzeźnia. Ona wniesie duszę, ruch, wdzięk, przeczuwam, że będę miał rozkoszny sezon w tym roku! Moja ładna lokatorka wzbudzi ogólną zazdrość. Ja zaś nikomu zazdrościć nie będę!


∗                              ∗

W Czerwcu. Nudy straszne. Chorzy mają tę rozrywkę przynajmniej, że mogą potnieć w wannach i pić wodę: zdrowi muszą zadawalniać się swojem zdrowiem. Nie umiem smoktać bawara kilka godzin z rzędu; w bilard gram słabo, do kart czuję wstręt nieprzezwyciężony; tańce śmieszyły mię już wówczas, kiedy jeździłem oklep na kiju; skazany tedy jestem na samotność wśród cywilizowanego towarzystwa. Daleko zgodniej żyję z dzikiemi. Przeróżne ptactwo licznie zgromadza się do mojej samotnej willi; nieraz całemi godzinami leżę nieruchomy na balkonie pod zielonem sklepieniem bluszczu i dzikiego wina; skowronki, wróble, pliszki, słowem cały beau-monde z sąsiedniego lasu urządziły sobie pied à terre na moim balkonie; widząc, że abdykowałem dla nich z roli gospodarza, traktują mię jak bałwana; skaczą po szezlongu, na którym spoczywam, po nogach, zaglądają w oczy, czekam tylko kiedy mię dziobać zaczną dotąd wyręczają ich w tem muchy i komary. W upalny spokojny dzień, roje pszczół brzęczą wśród liści, uwijają się w koło wazonów. Nie sympatyzuję wcale z tem pracowitem plemieniem. Obronić się od nich nie mogę, czekając bowiem na moją ładną lokatorkę, nagromadziłem tyle wonnych roślin, że śmiało mógłbym teraz pasiekę urządzić. Nim przybędzie, zniknie cały blask świetnie rozkwitłych kwiatów; róże już osypały; lada powiew wiatru roznosi po ścieżkach deszcz białych i różowych listków. Toż samo w miniaturze dzieje się z moim zapałem! Długi rachunek, który zmuszony byłem zapłacić wczoraj, oziębił mię znacznie; mimowoli przychodzi na myśl, czy się opłacą te kosztowne przygotowania? Przeczytałem już niejeden romans, w którym bohaterką była mężatka, nowego spodziewam się niewiele; prolog najciekawszy — zobaczemy, jak się jej uda! Tymczasem całe miasteczko kipi ciekawością. Pysznie urządzone mieszkanie, moja sława „zjadacza serc“ służą jako osełka, na których ostrzą się wszystkie obecne języki. Z początku bohaterka figurowała bezimiennie; od kilku dni wiedzą nietylko chrzestne, ale i bierzmowane imię; naturalnie, że przytem nicując ją z dobrej na złą stronę, nie zapominają kamienować litościwemi uśmiechami. Najmniej cnotliwe zawczasu unoszą fałdy swej nieskazitelności! Wczoraj niechcący słyszałem debaty, jak z nią postąpić, gdy przypadkiem pojawi się w towarzystwie? Na dziesięć głosów dziewięć gotowe były skazać ją na wieczne wygnanie, pomimo to wszystkie wzruszały ramionami w milczeniu! Te, które kwitną wówczas tylko, gdy są podlewane skandalem, wątpiły niby, że podobna zbrodnia może się spełnić — zaprzeczały jedynie, żeby tem usilniej je przekonywano! Powtarzają jednogłośnie: Boże! Ona ma tak zacnego męża! rozgrzeszając siebie zarazem, jeżeli ich mężowie nie cieszą się również zacną opinią! Brzydkie dopytują przedewszystkiem, czy jest piękną? Przyczem uśmiechają się z rezygnacyą nad upadłym rodem mężczyzn, którzy nie wiedzą, gdzie szukać prawdziwego skarbu! Nie chciałyby może mowie o tem, ale ploteczka unosi się w powietrzu, a gdy napotka dwie damy naraz, osiada na usta, szczypie w języki — prześcigają się też w domysłach, słyszanych i niesłyszanych opowiadaniach! Zauważałem, że mamy nie dozwalają córkom chodzić na przechadzkę w stronę mojej willi; mnie zaś przyjmują dotąd ze zwykłą uprzejmością; widocznie, jako doktór, kwarantannie nie ulegam! Mężczyzni traktują mię z pobłażliwością zazdrośnych wspólników; czytam w uśmiechach, w przymrużonych oczach, że każdy przyjąłby moją rolę jawnie lub potajemnie. Staruszkowie szczególniej, te archiwa starych grzechów, ściskając moją rękę w spotniałych dłoniach, patrzą w oczy łakomie, jakbym wraz z sobą przynosił cząstkę zakazanego owocu! Lada wóz z piaskiem zajedzie przed moją bramę, a już wszystkie okoliczne okna, okienka, niemal gonty na dachach odkrywają się, a zewsząd wygląda tyle głów ciekawych, ile przy najlepszych chęciach zmieścić się tam może! Rozeszła się pogłoska, że już przyjechała! Cóż to za zdziwienie w babińskiej rzeczypospolitej i w męzkiej bawaryi, gdy o zwykłej porze zjawiłem się na obiad w klubie, a potem przesiedziałem w parku do późna! Gospodarz nie zapraszał mię do kart, nikt nie zaproponował partyi w bilard, spoglądano jak na upiora. Jeden ze staruszków nie mógł już ukryć swego zdziwienia?
— Pan zapewne... tego... czeka tu na kogoś? zapytał. Zaśmiałem się. Pytanie to dolało ostatnią kroplę do mojej wesołości. Ona ani się domyśla, że jest tak... popularną! Ujrzawszy ją, będą zmuszeni przyznać, że mam gust wyborny! Żadna z obecnych kobiet nie dorównywa jej urodą ani wdziękiem. Niechby już przybywała nakoniec!


∗                              ∗

W Czerwcu. A więc jutro! dobrze. Kazałem przewietrzyć pokoje; w jej sypialni czuć trochę pokost; świeże bukiety stłumią resztę niemiłej woni. Od rana wyjadę do Marskich, a wrócę już wieczorem. Przybędzie o południu, będzie tedy miała dość czasu, żeby się rozejrzeć, i w razie zdumienia przybrać pozór doskonałego spokoju. Będę u niej z wizytą nazajutrz. Głęboki szacunek przedewszystkiem — w tej kolebce najłatwiej usypia baczność i rodzi się zaufanie! Nie żałuję wydatków — zbyt jest ładną, żeby dla niej czegośkolwiek żałować. Do jutra tedy!


∗                              ∗

W Czerwcu. Gdybym nawet nie miał zwyczaju pisać notatek, dzień wczorajszy musiałbym wnieść do księgi rachunkowej pod rubryką deficyta!... A! Chciałbym się śmiać z tego wszystkiego! Już podczas bytności u Marskich, czułem jakiś niepokój; o dwunastej miałem silną pokusę rzucić wszystko i pojechać do domu; nie uchodziło — jedliśmy podówczas śniadanie, dosiedziałem aż do wieczora. Przez cały dzień zanosiło się na burzę. Pod wieczór tak zciemniało, że z trudnością dobrałem się do miasteczka. Na ulicach pusto, wszyscy skryli się przed pierwszemi kroplami deszczu. Spotniały koń mój z trudnością wlókł się po piaszczystej drodze. O kilkaset kroków dostrzegłem już światło w oknach górnego mieszkania; wyskoczyłem z tilbury, powolna jazda znerwowała mię ostatecznie. Szedłem śpiesznie, pomimo to, zdawało mi się, że willa ucieka przedemną, a to ja uciekałem od deszczu. W bramie otwartej szeroko stał Wincenty, najgłupszy z lokajów!
— Przyjechali? zapytałem.
— Ej! dawno. Pani prosiła, żeby pan jak tylko wróci przyszedł na górę.
— Co? kto prosił? nie dowierzałem własnym uszom.
— Co mówiła, gadaj! prosiła żebym przyszedł? Czy nie powiedziałeś, że mogę wrócić późno, bardzo późno?
— Eh, co tam gadać! Lepiej powtórzę panu jak było od początku do końca. Pragnąłbym streścić jego całego w jakiś znak pisarski, któryby mnie wszystko w mgnieniu oka objaśnił; musiałem jednak stać i słuchać rozwlekłej, bezładnej paplaniny. Dowiedziałem się jednak, że stary zasłabł trochę na drodze, że byłem wezwany koniecznie dziś jeszcze! Poszedłem prosto na górę! Sień, schody oświetlone wspaniale; wszędzie świeże bukiety, pachniało wielką uroczystością — wypełniono rozkazy akuratnie. Wchodziłem na schody cichutko, odgłos kroków tonął w miękkim dywanie. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem wzruszony, potniałem. Na ostatnim stopniu przejrzałem się w lustrze; wyglądałem bledszy niż zwykle, włosy przylgnęły do czoła i skroni, wargi drgały zlekka. Położyłem rękę na klamce i stałem tak przez chwilę, usiłując odzyskać zwykły spokój. Wszedłem, w sali jadalnej cicho i ciemno, z poza draperyi jej sypialnego pokoju wyglądało blado niebieskie światło lampy zawieszonej u sufitu; drzwi od sypialni starego zamknięte. Cisza; postąpiłem parę kroków i zatrzymałem się znowu. Bywają chwile, w których najlepiej wychowani ludzie stają się żakami, taką właśnie przebyłem wówczas. Nie zdziwiłbym się ani trochę, żeby ktoś schwycił mię za ucho i sprowadził w milczeniu na dół po schodach, albo żebym poczuł na plecach broń kościelnych dziadów... Żadne z wyżej wymienionych przypuszczeń nie miało miejsca; ochłonąwszy nieco z niemiłego gorąca, chrząknąłem zlekka i poszedłem ku drzwiom sypialni. Lampa paliła się u sufitu i nic więcej. Po chwili, równy, trochę ochrypły oddech obił się o moje uszy. Z progu mogłem widzieć tylko poręcz łóżka i część niebieskiej atlasowej kołdry zsuniętej na posadzkę. Cichutko, ostrożnie, zbliżyłem się i stanąłem u nóg. Musiałem patrzeć długo, bardzo nawet długo, żeby się upewnić, że nie śnię! Na łóżku bielejącym od koronek, które sam niemal własnoręcznie zaścielałem dziś zrana, odsłonięty do połowy spoczywał stary paralityk; zżółkłe policzki, naga czaszka wyglądały jak głowa szkieleta; wązkie, wpołotwarte usta wykrzywił złośliwie; szydził, czy tryumfował, wyglądał jednak bardzo zadowolony, że się zabrał do cudzej wytwornej pościeli; długa, wyschła ręka spoczywała na obnażonych piersiach, a w niej, o zgrozo, jedna z tych białych róż, które dziś poobcinałem z wazonów, żeby ułożyć bukiet na stoliczek przy jej łóżku. Patrzyłem osłupiały, a stary spał smaczno, chrapał, czasem poświstywał zlekka przez nos!
— Zbyt gruba omyłka! Już miałem biedź na dół, łajać służbę, odwróciłem się, obok mnie stała — mara! splunąłbym, żebym nie spojrzał uprzednio na pyszny dywan zaścielający posadzkę! Mara stara nieruchoma, długa, czarna, z twarzą średniowiecznych ascetów, z kościstemi palcami, skrzyżowanemi na piersiach, słowem post i umartwienie w sukni kobiecej! U pasa spostrzegłem różaniec, to mię upewniło, że nie złym duchem mam do czynienia!
— P. dobrodziej doktór? Spytała głosem, jakim się mówi przy konających i na miłosnej schadzce.
Zapewne skinąłem głową, gdyż nie czekając odpowiedzi mówiła dalej!...
— Pani konsyliarzowa kazała mnie...
— A więc spi? przerwałem.
— Bóg Święty raczy wiedzieć... może jeszcze nie dojechała...
— Co? zawołałem, podnosząc głos mimowoli.
Mara spojrzała na śpiącego, potem na mnie i cichutko postąpiła ku drzwiom, jadalni.
Poszedłem za nią.
— Pojechała? dokąd? co pani bredzi? Podniosłem rękę, chciałem ją potrząsnąć za ramię, rozbudzić; sądziłem, że mam do czynienia z lunatyczką.
— Pani konsyliarzowa poruczyła mnie...
— Wiem, wiem, no cóż dalej?
— Poruczyła mnie, ciągnęła przeklęta akuratność, złożyć wielmożnemu panu podziękowanie za wszystko, co tu raczył przygotować dla naszego chorego. Mnie zaś zostawiła na swojem miejscu.
— No, z tego nic nie będzie!... Przepraszam, nie to chciałem powiedzieć... gdzie jest ona? spi, czy?...
— Bóg ją raczy wiedzieć, gdzie się teraz znajdować może. Zapewne, jeszcze nie dojechała...
— Dokąd?
— Do domu. Wyjechała przed dwiema godzinami. Pojutrze imieniny p. Jana. Ona haftuje dla niego pantofle i jeszcze nie skończyła, musiała więc spieszyć!
Mogła sobie gadać ile chciał, nie słuchałem jej więcej. Oburzenie, gniew, wściekłość, słowem wszystko z czego się składa szlachetna natura ludzka, zawrzało we mnie! Gotów byłem wybić marę, starego wyrzucić za okno! dobre wychowanie wzięło górę, przełknąłem ślinę kilkakrotnie.
— Więc przyjedzie po imieninach zapewne?
— Wcale nie, dotąd prosiła męża, aż się zgodził na jej powrót. Przebędą w mieście całe lato, pod jesień jak nasz chory wróci podleczony pojadę na wieś, do matki pani Janowej. Tymczasem ja tu zostanę do usług chorego i pana konsyliarza?
Ciekaw jestem jakiego rodzaju usługi miała przy mnie spełniać ta mumia!
Przez całą noc oka zmrużyć nie mogłem, nad rankiem wraz ze słońcem zaświtała w głowie myśl, że może to mistyfikacya, może... Eh, brednie, rozmaite brednie przychodziły mi do głowy, którym nawet we śnie wiary dać nie mogłem. Pomimo to, nazajutrz wyświeżony, z cygarem w ustach, przechadzałem się po ulicy naprzeciw jej balkonu. Coś zabielało wśród wazonów! Podniosłem oczy. Między oleandrami, między mirtami osypanemi białem kwieciem stał paralityk w płóciennym szlafroku, kiwał łysa czaszką z choroby, czy na powitanie — za nim mara uśmiechała się, przewietrzała zapewne swe zczerniałe zęby!
Jej nie było!
Podwieczór otrzymałem od Jana list z podziękowaniem i pieniędzmi. Głupia lafirynda dołączyła także słów kilka. Szkaradne ma pismo, pisze jak dragon albo kancelista a ja przepadam za drobnem nieczytelnem pismem kobiecem?
Ci idealiści wogóle mają wierne żony, prawda, że nie mają za to kochanek! Kto wie! może... to taniej kosztuje!

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.