<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Tymczasem we dworze robiono na wszelki wypadek gorączkowy, gruntowny przegląd papierów i książek. Młodzież wybierała z bibljoteki zagraniczne wydania, pakowała w skrzynki i wynosiła na strych, do lodowni, do ogrodu. Kobiety wyszukiwały pamiątek narodowych, rycin i fotografij ojczystych wypadków i ojczystych bohaterów. Pani Ramocka, przetrząsając biurko chorej Zosi, natrafiła niespodzianie na listy, które zamieniły podejrzenie, męczące ją od pewnego czasu, na straszną pewność. Jak gdyby ziemia nagle zachwiała się pod nią. I pochylając mężną, spłakaną tym razem twarz, na kupę papierów, szepnęła rwącym się głosem:
— Zośka, Zośka, coś ty narobiła!? O Boże mój!...
Gdy tak, zamknąwszy oczy, starała się pokonać i przeżyć pierwszy ból przeraźliwy, ten ból, gdy duszą zawłada jedynie pragnienie zupełnego spokoju i wieczystego zapomnienia, cichy jęk przywołał ją do przytomności:
— Mamo!...
Podeszła pośpiesznie do łóżka, na którym siedziała Zosia, rozpalona cała, z ogromnemi, czarnemi od gorączki oczami — czepeczek zsunął się jej z głowy i złote włosy rozsypały się po poduszkach.
— Mamo... ona... idzie... ja ją widzę... Nie daj mię... mamo... ja nie chcę...
— Dziecino moja, nikt nie idzie!... Połóż się, uspokój... Nikt ci tu krzywdy nie da zrobić... Połóż się, biedna dziecinko moja!...
— Nie... mamo... ona... żąda... tu... idzie...
Istotnie drzwi cicho otwarły się, i na progu zjawiła się Rwęcka; — Zosia z krzykiem rzuciła się do ucieczki; matka ledwie zdążyła ją wpół schwycić.
— Uspokój się, uspokój, połóż... To ja jestem!...
— Nie, nie!... Ona przyszła... Ona... żąda... zażąda serca... ja nie mogę... Jam nie winna!... Jam nic złego nie zrobiła!... Mamo, mamo!... I on nie winien... Nic, nic... my nic złego...
— Idź, idź, Maryniu!... Czego chcesz?... Mówiłam przecie, żeby nikt tu nie wchodził... Doktór zabronił!... — gniewała się staruszka na Rwęcką.
— Ciotuniu, ciotuniu... Jest wiadomość z miasteczka... muszę jechać natychmiast, natychmiast... lękam się, należy się obawiać... wszystkiego...
— Więc dobrze, więc dobrze... Zawołaj Tołłoczkową i pannę Małgorzatę... Zosieńko, Zosieńko... nie szarp tak twojej starej matki... O, Boże! Czyż nie poznajesz mię!...
— Nie, nie... nie chcę... nie pójdę... nie mogę... nic złego... — szeptała chora już zupełnie cicho.
Ułożono ją znowu na poduszki, wyczerpaną, z zamkniętemi oczyma, kwilącą cichutko, jak małe dziecko. Ramocka, wchodząc po niejakim czasie do gabinetu, gdzie kazała na siebie czekać. Rwęcka podała jej zmięty kawałek papieru...
— Cóż to jest?... Aha!... „Wielmożny dziedzyczko... Trzeba przyjechać, bo dziedżyc z Witowa to się ma bardzo źle w te hareszcie...“ — Któż to przysłał?...
— Boruch przysłał. Jego chłopiec jeszcze jest tutaj, ale nic się od niego dowiedzieć nie mogę... Myślę... że on już nie żyje!...
Pani Ramocka ścisnęła usta z pewnem zniecierpliwieniem.
— Doprawdy nie wiem, skąd to wnioskujesz!? Zapewne, że nie jest mu dobrze w areszcie, ale komu z nas jest teraz dobrze!? Jeżeli chcesz, dam ci konie, i jedź sobie do niego zaraz...
— Właśnie chciałam o to prosić.
— Musisz jednak trochę zaczekać, gdyż temi samemi końmi odwiozą chłopców na kolej... Niema innych, wszystkie w polu, albo w rozjeździe... A chłopców muszę wysłać, nie powinni... być świadkami... co... tutaj... teraz...
Usta jej drgnęły.
— Dobrze, ciotuniu, byle prędzej, byle prędzej!...
Smutny mieli chłopcy powrót z wakacji. Siedząca w powozie Rwęcka patrzała w milczeniu z pod czarnej woalki załzawionemi oczyma na brudne, mokre pola, przesuwające się leniwą wstęgą z obu stron drogi, na ołowiane chmury, wlokące się nad niemi w zimną dal. Obaj chłopcy również patrzyli wytrwale na nagie okolice, unikając pilnie spotkania się wzrokiem. Wiatr gwizdał przenikliwie na drutach biegnącego wzdłuż szosy telegrafu.
Gdy koła zastukotały po wybojach miasteczka, a szare, ubogie domki zamajaczyły z boków we wczesnym, dżdżystym zmierzchu, Rwęcka westchnęła z głębi piersi.
— Bywajcie zdrowi, bywajcie zdrowi!... — szepnęła machinalnie.
Wysadzili ją przed gminą, a sami pojechali dalej.
Po wielu staraniach i bieganinie od urzędnika do urzędnika, udało się jej wreszcie, przy pomocy wszechmocnych żydków, uzyskać widzenie z mężem. Wpuszczono ją do dość dużej, wybielonej wapnem izby, zamienionej chwilowo na areszt „tak godnej osoby“. Rwęcki leżał na łóżku, z gardłem obwiązanym bandażem, gdyż, jak się okazało, próbował otworzyć sobie żyły ułamkiem szkła. Ujrzawszy żonę, nie ruszył się nawet, na jego bladej, martwej, jak maska, twarzy pozostał ten sam wyraz zupełnej na wszystko obojętności.
— Jasiu... Janku!... Czyż można tak!? Przecież wszystko się wyjaśni... Umrzeć... tak ze zmazą niezasłużonej hańby!... Przecież masz dziecko!... mówiła, tłukąc się głową przy jego nieruchomej piersi.
Nic nie odpowiadał.
— Pojadę z tobą wszędzie... Nie pozwolę już siebie od ciebie oderwać!... Wszędzie dotrę, aż rozwieje się ta straszna zmora... Ona się musi rozwiać niedługo!... Niepodobna przecie, aby wszyscy ludzie byli tak źli i ślepi... Już robimy starania, gdzie należy!... Napisałam do adwokata Przytyckiego... Napisałam do Warszawy, do Morskich... Wszystkie poruszę sprężyny... Miej tylko cierpliwość, chwilkę cierpliwości... Przecież byłeś już w gorszych tarapatach, a wyrwaliśmy cię...
Piękne wąsy Rwęckiego poruszyły się i obnażyły ściśnięte zęby.
— I po doktora Kickiego posłałam... Wezwano go do Zosi... Prosiłam, żeby z Zacisza przyjechał tutaj natychmiast. Dziś jeszcze będzie. Może pozwolą mi zanocować tutaj, razem z tobą. Chociaż sędzia śledczy mówił, że przez ten rozpaczliwy czyn bardzo pogorszyłeś sprawę, ale robił nadzieję... Być może, że przewiozą cię do miasta, ale to nic nie znaczy, to nie na długo... — mówiła wciąż, jakby lękając się przestać na chwilkę.
Wąsy Rwęckiego znowu się poruszyły.
— Idź już... idź sobie! — szepnął cicho.
Wstała pokornie, a gdy zrobił niecierpliwy gest ręką, oddaliła się, tłumiąc łkania.
Gdy nazajutrz powieziono Rwęckiego dalej bryczką, razem z Kalasantym, w towarzystwie strażników, zachował taką samą nieruchomą twarz i zmartwiałe oczy, jak przy widzeniu z żoną. Ztyłu za nimi, w pewnej odległości, jechała powozem Rwęcka. Z wczorajszych chmur kropił rzadki, przerywany wichurą deszcz. Zimne mgły unosiły się z wystudzonych pól. Głucho dudniły koła i kopyta po rozmokłej i wyboistej szosie. Wiatr grał, jak wczoraj, na drutach telegrafu.
Rwęcką wstrząsał od czasu do czasu przejmujący dreszcz. Zdawało się jej chwilami, że ona umarła, i że to ciało jej bezduszne wloką po żałobnych, zagrobowych polach... To znowu miała wrażenie, że jej żywa, łaknąca dusza wygląda okienkami wzroku z ciasnego, twardego więzienia, z którego wyjść nie może i które opuścić lęka się, gdyż tam dalej, tuż za zamierzchłym kręgiem bladego światła, ściele się nieznana, wieczna i ciemna tajemnica...
— Wszystko w ręku Boga!... — szeptała wyschlemi ustami.
Nagle dobiegł ją z porywem wiatru daleki, zawodzący śpiew, jakaś nieznana, dzika, chóralna melodja.
— Co to?... Co to? Kompanja idzie, albo pogrzeb jaki? — spytała niespokojnie.
Stangret potrząsnął głową i znacząco machnął batem. Śpiew zbliżał się, potężniał... A niósł go miarowy tupot setek kopyt. Wreszcie z siwych mgieł wyłoniły się granatowe szeregi jeźdźców, w ceratowych kaszkietach, z pikami w tulejach, z karabinami za plecami, z nahaijkami u zapięści opuszczonych wzdłuż ciała rąk.
Zatrzymała się bryczka z więźniami i zjechała na bok, uczynił to i powóz.
Jeźdźcy ciągnęli, łyskając bronią i chmurnemi spojrzeniami w stronę powozu, dudniąc złowrogo podkowami po boisku szosy, a z piersi ich zgodnie z chrzęstem ruchów rwała się pieśń:

Kak nasz slawnoj jenerał
Pod Arszawoj sostojał...
Oj, lu-li-lu-li-la,
Pod Arszawoj sostojałl...

Od polaków za tri grosza
On Arszawu pakupał!...
Oj, lu-li-lu-li-la,
On Arszawu pakupał!...

Rwęcka pośpieszyła do męża, ale ten patrzał na zjawisko równie zgasłym i obojętnym wzrokiem, jak na nią. I tylko, gdy sotnia zwróciła na piaszczystą drogę do Zacisza, i pieśń wyraźniej wypłynęła ponad przycichłe nagle dudnienie kopyt, błysk niepokoju stlił się na chwilę w szarych oczach szlachcica.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.