Zacisze/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sędzia śledczy zajął stary dwór na swą kancelarję; chłopców przeniesiono do nowego dworu.
Sprawa, pozornie bardzo prosta, w miarę badania gmatwała się niepospolicie. Wprawdzie obdukcja lekarska stwierdziła, że Józef Ramocki zmarł od upływu krwi, wskutek rany, zadanej ostrym narzędziem w szyję, lecz jednocześnie wypłynęło, że w lesie padł w tym czasie strzał, a kto strzelał, niepodobna było ustalić.
Powtórne badania bardziej jeszcze całą rzecz plątały:
— Ty gadaj prawdu!... Bo jak powiesz nieprawdu, to ja ciebie zakuju w kandały i zasażu do turmy... Nu!... Jak było? Powiadaj!... — dopytywał się urzędnik po raz może dziesiąty nieszczęśliwego gajowego.
Ten stał czarny, chudy, spocony i, patrząc w twarz urzędnika czerwonemi, bezrzęsnemi oczyma, odpowiadał trzęsącemi się wargami:
— Jakżeby ja śmiał, prześwietny sądzie, z przeproszeniem łgać?... Od samego pierwszego słowa mówię czyściuchną prawdę. Jak na spowiedzi... Jak przed Panem Bogiem... Niech mnie pieron z nieba porazi... Jeżeli co było nie tak!...
— Więc, jak? Mów z początku...
— Wszystko? I to, co już my tu mówili?
— Wszystko, i co mówili...
— A poco, proszę wielmożnego sędziego?
— Gadaj zaraz!... Ja ci tu pokażę!...
— ...Więc woła mię nieboszczyk pan Józio w te niedziele... rychtycek w niedziele było, bo jeszcze mi moja, pamiętam, w przeddzień portki prała, a ona zawdyk w sobotę piera... a po sobocie to bywa niedziela... Więc woła mię pan i mówi: coś-cek ty taki ślepy, cy co?... Przegawroniłeś, że na Jatwiezi chłopy do cna sadzonki mi nowiuchne strawili. A ja rzekę: z przeproszeniem wielmożnego pana, ja całkiem chce z tej służby kwitowae... Wyzwisków, grzechu, obrazy boskiej... bezmała jak w wojsku... Wszyćko ja ścierpiał, ale jak mi tero od „wronich ojców“ zaczęli przygadować, to nawet moja mówi mi: „rzuć, bo zabiją cię jeszcze kiej!... oj, zabiją!...“ Przyszedł widać ostatek!...
— Któż to cię miał zabić?
— Kto ich ta wie; mało to złych ludziów po drogach chodzi!... Dziady rozmaite, obieżyświaty, cudzoziemce... Trudnoż to człowieka zabić z za krza, z tajności... W człowieku duchu, co w ptaku...
— Dosyć!... Więc co dalej: poszliście z panem...
— Więc poszli my z panem oglądać te sadzonki...
— Nie, ty opowiedz, jak wyście poszli tu do tego lasu... na Sobień...
Kalasanty stał chwilkę z otwartemi usty.
— A tamto?... Wszystko miał ja godać, z przeproszenia wielmożnego sądu!...
— Mów tylko o tem, co się tyczy zabójstwa... Poszliście więc z panem na Sobień... w nocy.
— Nietyle w nocy, co przed północkiem. Mówi pan: będziem chytać złodziejów... Ja wiem, że przyjdom, powiada... Musiał mu któsik powiedzieć...
— A kto?...
— Tego ja nie mogę wiedzieć... Oni, donosiciele chodzą bez świadków... samotnie chodzą...
— Dalej, dalej... Przyszliście,w ten las...
— Przyszli my w ten las, od tamtej strony, od Olszowej... usiedli sobie na pniu, słuchamy... nic... ino psy z Koszyc słychać, jak wyją, tak wyją, chyba na mór, albo jakie utrapienie... Mówię: wielmożny panie, jak to wyją...
— Dalej, dalej...
— Siedzimy, księżyc wszed... Cicho tak, ładnie: Wtym: tuk!... jakby gwóźdź wbił... Wstał pan, mówi: rąbią, chodźmy. I prawda — rąbali... Tak cichutko, równiutko, zwyczajnie jak złodzieje... My do nich... za pniaki, za krze się chowający. Patrizemy: wielgachne takie stoją...
— Poznałbyś?...
— Ni... Zadkami stali... Dopiero pan na nich... za siekierę... a drugi... mnie za łeb... do ziemi... Dopiero skweres... miarkuję go leciuchno,
żeby pod mykitki, a on mnie bez łeb... zgóry... Wtym strzał... puścił mię mój... uciek... Patrzę, a pan leżą na ziemi, krew z nich ciecze... „Biegaj, mówi, do dworu... Biegaj!...“ Ja i pobieg.
— Któż strzelał?...
— Pan musi być strzyloł...
— Jakże pan, kiedy broń jego znaleźliśmy czystą... a twoja wystrzelona...
— Tego nijak być nie może... ja nie strzyloł... Nie strzyloł, niech mię Bóg skarze, niech skonam tu zaraz, nie ja!... Ja strzyloł „na strach“ już na polu, kiedy zobaczył wielmożnego dziedzica witoskiego na koniu... bo ja pomyślał, że to nowa napaść...
— Wszyscy tu wy kłamiecie!... Dla was skłamać nic nie znaczy!... — oburzał się sędzia.
Najgorzej rozgniewał go jednak Kazio, który wcale nie chciał składać zeznań w urzędowym
języku.
— Jakto: pan się uczy w gimnazjum i mówi pan, że pan nie umie? Niesłyszana rzecz!...
— Ja nie mówię, że nie umiem — odszepnął chłopak, patrząc posępnie z podełba...
— Więc dlaczego?
Kazio milczał z opuszczoną głową.
— To taka sama prawda jak to, że pan chodził spacerem do lasu!... A co znaczy ten róg od prochu znaleziony na kamieniu?... Może on też tam poszedł spacerem?... Spiski jakieś urządzacie... niewiadomo co!... Więc nie powie pan? Nie!... Cóż — dobrze! To ja pana każę zamknąć, może się pan namyśli!...
Umieszczono chłopca w sąsiednim pokoju pod strażą sołtysa, a wezwano Rwęckiego.
— Ehe, pan też spacerem!... Jak to się wy wszyscy tej nocy rozspacerowali?... — szydził sędzia z odpowiedzi szlachcica. — A poco to pan jeździł do gaju aż pod dwór?... Czy to może też po drodze, jak pan mówi?... Niech lepiej się pan przyzna, bo my wszystko znaleźli, wszystko... My szukali chłopskich śladów, chłopskich kopyt, chłopskiego wozu dlatego, że przecież złodziej drzewa musi to drzewo zabrać, na plecach tego nie uniesie!... Ale my znaleźli tylko pańskie ślady?... Poco pan tam był, he?...
Świdrował oczami pobladłą nagle twarz świadka i przebierał palcami po stole.
— Cóż pan powie?...
— Nic nie powiem. Wszakże wolno mi jeździć, gdzie mi się podoba.
— Wolno to wolno, ale sąd musi wszystko jasno wiedzieć!... Czy pan nie był tu z kim w... wielkiej przyjaźni?... Czy pan Józef nie był z kim w wielkiej przyjaźni — wielkiej namiętności?... He!... Nie chce pan mówić!... Ale ja się i tak dowiem... A teraz proszę się pana stąd nie odłączać, bo potrzeba będzie nieraz jeszcze pana zapytać!...
Nazajutrz przybył prokurator, żandarmski oficer; i śledztwo odmiennego charakteru rozgorzało z nową siłą. Przeszukano cały stary dwór, oraz pokój Józia. Badano służbę, młodzież, Cesię, wnikano w najmniejsze szczegóły domowego życia. Zosi nie pytano tylko dlatego, że leżała nieprzytomna w nerwowej gorączce; ale urzędnicy czas jakiś stali podejrzliwie nad jej łóżkiem i wpatrywali się chciwemi oczyma w jej rozognioną twarz, łowili wymawiane w malignie wyrazy...
— Co ona mówi o chłopcu, o liście?... O jakim ona mówi chłopcu?...
— Skąd ja mogę wiedzieć!... Zwyczajnie bredzi!... Czyż panowie nie widzą? — tłumaczyła im pani Ramocka.
Jednocześnie szły we dworze nad wyraz smutne przygotowania do pogrzebu Józia. Zajął się nim poczciwie pan Orsza i pułkownik Jaskulski, którzy przyjechali na drugi dzień po wypadku i podtrzymali jako tako rozprzęgający się w domu porządek.
Wszyscy znękani, bezsilni, błądzili po pustych, roztwartych naprzestrzał pokojach, pełnych jak gdyby szarej, brudnej i cuchnącej mgły. Od czasu do czasu zjawiał się strażnik lub sołtys po kogo z domowników, i twarze wszystkich drgały wówczas boleśnie; oczy z niepokojem biegły za odchodzącym. Z wielkim trudem udało
się pani Ramockiej uwolnić Kazia z aresztu, choć Antoś, Włodzio i Izyda zgodnie zeznali, że on, idąc do lasu, spełniał jedynie żartobliwy zakład, i że to on, na dowód swego pobytu, położył tajemniczą prochownie^ z kartką i swem nazwiskiem na kamieniu.
Wzamian aresztowano Kalasantego i Rwęckiego. Właśnie pogrzeb miał ruszyć z przed dworu, gdy wywieziono ich na dworskiej bryce pod eskortą strażników.
— Nie wytrzymam, nie wytrzymam... Serce pęknie, serce!... To już wszelką przechodzi miarę!... Ciotuniu, ratuj!... — wołała Rwęcka, mdlejąc na rękach Ramockiej.
— Tego tylko brakowało!... Cóż ja ci pomogę, dziecko moje!? — Że dożyłam, dożyłam... do takiego... wstydu! Już sama nie wiem co i jak... i... komu wierzyć i gdzie prawda... I zaco Bóg nas tak karze, zaco!?
Wieś wyległa cała, gdy żałobny pochód przez nią przeciągał. Chłopi zdejmowali czapki, żegnali się, baby szeptały półgłosem wieczne odpocznienie.
Nazajutrz jednak wczesnym rankiem przyleciał Grześ i doniósł od ojca, że „źle gadają we wsi“, a około południa Orsza, stojąc na ganku z pułkownikiem, dostrzegł podejrzane gromadki chłopów, bab i dzieci, ciągnące z siekierami, drągami i wozami w stronę lasu. Orsza wsiadł na koni a i pojechał zobaczyć, co to znaczy. Po godzinie wrócił bardzo zmieszany i poruszony.
— Tną!... — rzucił przez zęby.
— Z jakiejże racji?... Pytałeś się ich?... — oburzał się Jaskulski.
— Nie. Bałem się. Rozgorączkowani tacy, może pijani! Hałas w lesie, jak na jarmarku!... Dopiero z powrotem spotkałem starego Walczaka, czaił pod bramą... Więc wpadłem nań, co tu robi, a ten powiedział mi, że cała się wieś obruszyła, bo podobno witoskiego pana i Kalasantego wzięli do powiatu za to, że zataili „cysorski papier względem lasu“, że las przyznano im, i że nic nie będzie temu, co pana Józia zabił... bo się cysorskiemu rozkazowi sprzeciwiał!...
— Straszne rzeczy... Niesłychane!... I cóż ty na to?... — mruczał Jaskulski.
— Cóż ja mogłem!... — obruszył się Orsza. — Żeby i mnie ci zabili, albo tamci wzięli!? Mam tego dość!...
— Ależ rozumie się, Olesiu, bardzo dobrze, żeś się nie wmieszał, niech tną!... Co to wszystko
znaczy wobec tego, co się stało!... Niech rąbią! — szepnęła pani Ramocka złamanym głosem.
— Co?... Niech rąbią?... W ten sposób oni tu niedługo i do dworu przyjdą... Rzeź czeka nas, nowa rzeź galicyjska!... Nigdy na to nie pozwolę!... Przecież ci... ci... wzięli na siebie jakieś zobowiązania... w obliczu Europy! Należy żądać, żeby je spełnili!... Przecież istnieją najelementarniejsze choćby warunki społecznego życia, bez których stoczymy się, Bóg wie gdzie!... Nigdy na to nie pozwolę... Zaraz jadę do gubernatora!... Hej, Wincenty, założyć do powozu!... Blondyn! pójdź tu do nogi!... — oburzał się pułkownik, stukał laską i ruszał siwemi wąsami. Nic nie pomogły prośby kobiet, przedstawienia nieśmiałe Karpowicza, uwagi Orszy...
— Jako opiekun i egzekutor testamentu nieboszczyka Ramockiego, waszego ojca, nie mogę!... Ruina i pożar na was i na cały kraj!...
Ubrał się w swą siwą barankową bekieszę, kazał walizkę z rzeczami włożyć do powozu, w nogach sobie posadził psa i pojechał.
Tymczasem, już pod wieczór, wieś cokolwiek opamiętała się; ponieważ nikt się do nich do lasu nie zjawiał i nikt im nie przeszkadzał, przyszło na wielu zastanowienie. Wieść o wyjeździć pułkownika do powiatu, a może nawet do gubernji, też zrobiła swoje. Daremnie Ciacia i Tomporski dowodzili, że to lepiej, że teraz dopiero cała prawda wypłynie, że teraz, to już napewno krzywdzić ich... wiernych sług cesarskich... nie pozwolą — większość przywarowała w chałupach. Ci, co niedawno zwożone brewiona zwalali
wyzywająco przed chatami, albo na podwórkach, zaczęli je pocichu przewłóczyć na zadworki, ukrywać za obejścia pod słomą i gnojem. Niektórzy próbowali sprzedać zdobycz Mordce, ale ten nie chciał tym razem kupować. To doreszty zbiło chłopów z tropu. Najsprytniejsi wywieźli część kloców zaraz nocą do miasteczka. A gdy i nazajutrz dwór nie dał znaku życia, wieś już z trwogą zaczęła spoglądać na bielejące poza
rzędami topoli zamarłe, posmutniałe dworskie budynki.
Uradzono posłać Walczaka do dziedziczki na zwiady, ale oparł się temu stary Tomporski.
— Nanic!... Znowu nas pod siebie podgarną! Niech już będzie, co ma być, a tylo trzymajma się kupy... Najgorzej rozłazić się po stronach... Jak odpowiadać, to odpowiadać wszystkim gromadą... Wtedy nic nie zrobią... Wstydzić my się nie mamy czego, las był nasz od wieków... Swego my bronili!...
— Przecież że nasz!... Słyszeliście, jak komisarz z papierka czytał? — wstawił Ciacia.
— Jużciż czytał!...
— Wszyscy słyszeli... Jak z jambony czytoł!...
— Bo prawda!...
— Kto go ten las siał — wiatr i Bóg!...
— A ino!...