Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nic smutniejszego nad widok tych miast, które swą wielkość przeżyły. Tam, gdzie przeszedł oręż oszalałego zwycięzcy i gród obrócił w perzynę, ruina zachowuje majestatyczną swą wielkość i skarży się wiekom przyszłym na dokonaną nad nim zbrodnią... Lecz biada grodom, które życie ustępujące z nich powolnie na długie, mizerne konanie skazało. Stoi tam wszystko, co mieściło w sobie potęgę, co było życia skorupą, w czém grały siły przed laty zwycięskie, ale głazy te, mchem i pleśnią a prochem i kałem okryte, urągają się przeszłości... Czepia się do nich znędzniała rzeczywistość, lepi do nich jak jaskółcze gniazdo życie powszednie, chciwość wyrywa cegły, podłość ściera z marmurów pamiątki... Kostnieją członki rozpaść się nie mogąc i magni nominis umbra pozostaje z wieku na wiek świadectwem znikomości rzeczy ludzkich..: Zamki bez królów, kościoły bez kapłanów, pałace bez panów, chaty bez ludu, ulice zarosłe i kałużami zaplwane a na tém wszystkiém mrówia trochę skarlałego ludu, który się wielkim mniema jak chrząszcz w żółwiéj skorupie... choć ona nie z jego krwi wyrosła... Z każdym dniem ściera się jedna tradycya i rodzi fałsz nowy na ruinach, co rok rozbija się jakaś ściana, by wpuścić nędzę tam, gdzie królował przepych... nareszcie robactwo rzeczywistości osnuwa, objada, szczerbi, maże, póki z majestatu nie zrobi poczwarnego czegoś, co nie jest starém, nie będzie nowém, nie może być wygodném a piękném być przestało...
Do tego stanu, dzięki Bogu, jeszcze nie doszedł Kraków nasz, ów mały Rzym, owa polska Pompeja... stolica, nad któréj losami krwawemi łzyby płakać można... ale kroczy ku upadkowi, jeźli fantazya losu nie tchnie weń życiem nowém.
Ze wszystkich majestatów, które mieścił w sobie Kraków, pozostały mu w kościołach majestat Boży, w akademii majestat światła i nauki, modlitwa i wiedza... Szyderstwo losu na modlitwie już kładzie znamię faryzejstwa, na nauce suchéj pedanteryi cechę. Dwa ostatnie majestaty je rdza powoli. Oprócz tego dwojga Kraków już nie ma nic. Na Wawelu ani Zygmuntowskiéj sali o gadającym stropie, ani owych podwoi królewskich rzeźbionych dłonią, ani szczątka miejsc, gdzie obradowano, gdzie biesiadowano... Na ostatku przeszło oblężenie i wojna i wymiotły resztki...
W smoczéj jamie mieszkają nietoperze a gospodarują austryaccy żołnierze, trzymając ją pod kluczem, aby z niéj nowy smok nie wypadł na państwo rakuskie. W ulicach tłumy żydów chciwe, zwadliwe, napastliwe a brudne, pośród nich chodzą ludzie ruiny. Starzy czy młodzi, na wszystkich ich obliczach napisano... Baltazara głoskami ruina... Dzieci czuć już stęchlizną... W pośród tego upadku strzeli gdzieniegdzie na przekorę przeznaczeniu biała ściana otynkowana trupio, zimna, goła, straszna... przysiągłbyś, że z pustek pilno było komuś urodzić — więzienie. Cały bo Kraków uwięziony w ciemném kole fortów i wałów, ściśnięty, dusi się i tchnąć nie może...
Lud zdaje ci się złożony z żebraków, a mieszczaństwo z emerytów na łaskawym chlebie; wszystkie wielkości miejscowe wydają się nadbankrutowanemi... Nawet owe przystanie wesela, owe gospody dla gąb i gardeł stworzone, przypominają czegoś garkuchnie u wrót cmentarzy i szyneczki na drodze ku mogiłkom... Hotele nie różnią się wielce od więzień policyjnych... a ktoby o komfort i elegancyą śmiał pytać, temu twarze odpowiadają — Memento mori. Jest to zdanie wypisane niewidzialnemi głoskami po wszystkich murach... wysadzane brukiem pod stopami twemi... w nocy pałające w okopconych gazowych latarniach...
Miasto to — wielkie cmentarzysko, po którém chodzą widma stękające. W duchu jego jest coś, co żyć przeszkadza i wierzyć w przyszłość nawet młodzieży, któréj téż skelety czynią wrażenie rzymskich przy biesiedzie — — Carpe diem!
Taką jest zewnętrzna szata Krakowa... budzi ona poszanowanie razem i przestrach — ale dłużéj tu pożyć potrzeba i robaczkiem wtoczyć się w stare mury, to się je kocha i oderwać od nich trudno... i umieraćby się tu chciało, bo żyć — za prawdę trudno.
Żywot Krakowa ma podobieństwo téż do życia starca na schyłku; albo drzemie w krześle lub łaje sługi i kłóci się z rodziną... Milczenie głuche, wśród którego strzeli paszkwil, skandal — i cicho znowu... Staruszek spoczywa...
Napróżno wiatr rzuci tu jakie młode nasionko, któreby inném jak miejscowe życiem chciało się rozrosnąć, w téj gęstéj atmosferze zaduchy wiekowéj blednie kiełkująca roślinka, żółknie, chyli się, więdnieje, umiera.
Czujesz, że to szpital nieuleczonych... schronienie chromych na umyśle staruszków i kalek... Gdyby nic innego nie było... Czasby cię o tém przekonał. Stańczykowski bunt zupełnie téż wygląda na porwanie się dziadów i babek ze szpitala przeciwko księdzu proboszczowi... który po młodemu chce gospodarować, ale o tém — cicho — nie trzeba ran octem polewać.
Z tym swoim smutkiem, z tą żałobą swoją piękny jest jeszcze ten stary Kraków, a pełen świętości i pamiątek, które na nowym człowieku czynią wrażenie głębokie... Na Wawelu śpią królowie i bohaterowie: Zygmunt i Kościuszko, Łokietek i Kazimierz W. i ks. Józef Poniatowski; po ulicach znać stopy wielkich ludzi, choć je warstwa błota przykryła...
Gdzieniegdzie na murach, od świeżych pożarów okopconych, rozpaczliwéj restauracyi synowskiéj oznaki, pobożne ręce chciały przeszłość zatrzymać, odtworzyć, uprzytomnić i nią zasromać teraźniejszość. Ten wysiłek czuć w sercu widza, bo wspaniałość tych dziecięcych wieńców na rodzica trumnie odbija jaskrawo przy opuszczeniu reszty...
Dla podróżnego, który Krakowa nie widział w życiu, ta uszczuplona stolica, ten sarkofag Polski piastowskiéj i jagiellońskiéj — jest czémś może w całéj Europie jedyném. Inne już się w proch posypały lub nowém zakwitły życiem, ta skamieniała jakby i stoi a rzekłbyś — czeka na Polskę! I stawiąc stopę na téj poświęconéj ziemi, strach jaką relikwią nadeptać.
Z takiém uczuciem średniego wieku mężczyzna, słusznéj postawy, twarzy smutnéj, wysiadał z wagonu jednego dnia roku zeszłego, rozpatrując się w gospodarstwie miejscowém, wcale do żadnego z zagranicznych niepodobném. Opuszczenie, zaniedbanie, biedne wynędzniałe twarze ludzi, straszne z oszarpanemi zaprzęgami dorożki — pozór nędzy ogólny a raczéj jakiegoś zrozpaczonego nieładu; niemiecka mowa urzędników kolei — dziwniéj tu brzmiąca niż wszędzie indziéj — w osłupienie go niemal wprawiały... Dał się zabrać i wieść, nie mówiąc słowa, patrząc na wieże, na mury, na domy, na ulice, jakby go czarodziejska siła o dwa wieki w przeszłość nazad przeniosła. — Europy ani znaku, Polska... ale jakaś umarła... czekająca zmartwychwstania — odrodzenia...
Zawieziono go przed hotel... na ciasnéj bocznéj uliczce... Tu już mu Kraków znikł z oczów, bo na zapytanie ciche o osobę, która z Królestwa przybyć miała, odpowiedziano mu wskazaniem numeru, pod którym się znajdowała. Nie myśląc więc o niczém już więcéj, rzuciwszy swe bagaże na łaskę służby, mężczyzna ów — poznajecie w nim jenerała — spiesznym krokiem pobiegł na górę. — Tu w pokoiku skromnym ujrzał w krześle siedzącą kobietę, raczéj zestarzałą niż starą, która otwarła na widok jego ręce, chciała wstać i zachwiawszy się padła mu na szyję z płaczem. Przez chwilę nie było słychać nic, tylko cichy ten płacz i jakby modlitwę... Jenerał był wzruszony... i jemu łza płynęła z powiek na zżółkłą twarz...
Z boku stała młoda kobieta, piękna, ale także ze śladami cierpienia w twarzy, nie śmiejąc się zbliżyć, — patrzała, aż i jéj od tego widoku na łzy się zebrało.
— Mój Staś, którego mi Pan Bóg powrócił! O! bądź pozdrowiony! bądź błogosławiony ty, coś o staréj matce sierocie pamiętał... I dość łez... bądźmy szczęśliwi!
Dopiero z uścisku matki, która się napowrót w krzesło osłabiona potoczyła — podniósłszy głowę, jenerał spostrzegł stojącą kobietę i poznał w niéj Michalinę.
Podbiegł, milcząc jeszcze, pochwycił jéj rękę i do ust przycisnął.
Rozmowę zacząć — od czegóż??
Myśl obojga snuła się około grobów... nie można było ust otworzyć, by o nie nie potrącić. Matka ocierała oczy, jenerał stał chmurny... W takich razach instynkt kobiecy umie obejść to, coby bolało, rzucając się na drobne szczegóły powszedniego życia, które od wielkich zaprzątnień odwodzą. Matka odezwała się coś o mieszkaniu, o zmęczeniu drogą... o śniadaniu. Jenerał podziękował, oświadczył, że nic nie potrzebuje i że mieszkanie obiecano mu dać obok.
Wszyscy milczeli, bo każdy obawiał się dotknąć boleści pełnych wspomnień a niemniéj boleściwéj teraźniejszości... Naostatek jenerał cichym głosem począł z uśmiechem dziwnym, smętnym o samym Krakowie i wrażeniu, jakie on na nim uczynił. W niektórych rzeczach przeszedł oczekiwanie, w innych obudził zdumienie upadkiem...
— Upadek... moje dziecko — odezwała się pułkownikowa — upadek to piętno nasze... Gdziekolwiek jeszcze Polska Polską została, tam ruiny... Gdzie znajdziesz życie, ruch, gdzie świeci nowość, gdzie płynie strumieniem złotym praca jakaś, tam ona obca, tam wynarodawiająca i niszcząca... Nigdzie w Polsce polskiego naszego nie ma ruchu i życia, a jeśli jest, to pożyczane i obce... bośmy nie swoi... Życie u nas, to kwiat na gruzowisku...
— A jednak, bądź co bądź, trzeba gdzieś na polską ziemię powrócić, choćby pod kościołem siąść przyszło — odezwał się jenerał — człowiek należy krajowi swemu... musi dlań i w nim żyć, choćby on go odpychał... O powrocie do Rosyi myśleć nawet nie mogę, szukam tu gdzieś schronienia.
— Ale potrzeba dobrze, dobrze się wprzódy rozpatrzeć — szepnęła po cichu Michalina — bo, ja nie wiem, ale z tego, com słyszała... co mówią...
— O! ja się téż ani bardzo gościnnego przyjęcia ani miłych chwil tu nie spodziewam — odezwał się Stanisław. — Położenie moje pogarsza to, że muszę dla wszystkich być Melchiorem Szarlińskim... Zresztą nikogo tu nie znam.
— A ja bardzo mało kogo — odezwała się pułkownikowa. — Z dawnych moich stósunków nie wiele na świecie zostało...
— Niech się mama o to nie troszczy — dodał jenerał — dla mnie trocha walki z życiem, trudności do przełamania, niepowodzeń nawet są dziś potrzebne... Na piersi cięży mi tyle, tyle, o czémbym rad zapomnieć...
Westchnął, Michalina spojrzała nań pobieżnie i zwróciła się ku oknu. Matka nie mówiła nic, spojrzała na żałobę, którą jenerał miał na sobie, potrzebowała go pytać, nie śmiała... Spotkanie to z razu, mimo wewnętrznego uspokojenia, smutek w duszach posiało... Stare, przeżyte bóle się odzywały. Po chwili Stanisław wyszedł pod pozorem przebrania a Michalina podbiegła do bladéj pułkownikowéj, widząc, że znowu płacze.
— Co się z nim stało przez te lata! — odezwała się matka — co ten człowiek duszą i ciałem musiał przebyć i przecierpieć! jak się on zmienił! jak zestarzał! A gdyby zajrzeć do głębi, co tamby się znalazło... Dziecko to moje — a nie mogę powiedzieć, bym je znała, nie wiem, jak mówić do niego... lękam się zadrasnąć.
— A! droga pani moja — poczęła cicho Michalina — to pierwsza chwila wrażenia... Niech się pani nie trwoży... znajdzie się wspólna myśl i zrozumiały język... Tak! na tym człowieku znać cierpienie, jakby znać było, gdyby go dziki zwierz podrapał... Przecież ni» mógł on stracić ani polskiego uczucia ani uczucia dla Polski.
— Moje dziecko... tyle lat z tą kobietą...
— Przecież nie była ona dlań złą żoną... a jako kobieta dowiodła takiéj stałości uczuć —
— O! ty jéj pamięci bronisz zawsze — odezwała się pułkownikowa — ani téż ja ją potępiam. Biedna, nieszczęśliwa była... a wierna poślubionemu uczuciu do zgonu... Żal mi jéj — płakałam po niéj, modlę się za nią a jednak — jednak — przyznaję się do grzechu... Lżéj mi się zrobiło, gdym się dowiedziała, że umarła. Ciężyła mi ta jéj ofiara dla mojego syna... bałam się wpływu... któż i teraz wie, co te lata zrodziły... Wszakci my, cośmy podobnym nie ulegli codziennym wrażeniom, czujemy na sobie, że coś w nas jest zmienionego a widzimy, że cały niemal świat się przeobraził w oczach naszych po téj katastrofie! Cóż dopiero on... który się wyrwał z płonącego stosu popalony...
Mówiła staruszka po cichu, jakby się lękała, aby kto głosu jéj nie podsłuchał. Michalina nie przerywała jéj. W istocie téż trudno jéj było co dorzucić do tych myśli, których uznawała trafność.
— Po trzydziestym — mówiła pułkownikowa, nieco się uspokajając — było na chwilę coś podobnego, ugięły się dusze, ale natychmiast podniosły. Duch narodu był jeszcze sprężystszy... dziś... o biednéj Polsce jak o wielkiéj winowajczyni nawet wspomnieć nie można. Polska winna, że ją tak szalenie kochały jéj dzieci... aż do nierozumu, ona winna rewolucyi, ona zgrzeszyła szałem, ona popełniła samobójstwo to ostatnie. I odpryśli od niéj nawet ci, co ją dawniéj kochali gorąco...
— A! powrócą! powrócą! — zawołała Michalina. — Ja zresztą tego tak straszliwego, ogólnego odstępstwa nie widzę... W Królestwie cale się ono czuć nie daje tylko na najnikczemniejszych istotach... Dopiero tu w czasie kilkodniowego pobytu w Krakowie natrafiłyśmy na to szyderstwo z miłości ojczyzny, na potępienie świętego uczucia, na apostatów, co w języku matki jéj się zapierają...
— O! tak! tak! nie trzeba było robić rewolucyi — przerwała pułkownikowa — ona zgubiła nas... ona za sobą pociągnęła te następstwa... Lecz, Boże mój, gdy zawiała chorągiew, gdy zabrzmiała pieśń, gdy zabiły serca... jakże się tu było oprzeć?
— Nie, nie, kochana dobrodziejko moja — przypadając jéj do kolan i całując po rękach, poczęła Michalina — nie mówmy bo o tém, nie mówmy, cieszmy się powrotem pana Stanisława... Starajmy się go rozerwać, odżywić, róbmy plany na przyszłość a zapomnijmy o...
— Jakże o Polsce zapomnieć! — szepnęła staruszka.
Takie było po długich niewidzenia i milczenia latach pierwsze spotkanie matki z synem. Tegoż dnia wieczorem, gdy przyszło do bliższego zetknięcia z rzeczywistością i planów na przyszłość, Stanisław oświadczył, że ma zamiar, rozpatrzywszy się w Wielkiéj Polsce i Galicyi, osiąść tu lub tam i okupić. W takim razie naturalnie matka byłaby została przy nim. Więcéj ani on ani ona nie dopowiedzieli. Pułkownikowéj śniło się zawsze o połączeniu tych dwojga istot, które najwięcéj w życiu kochała, syna z Michaliną, ale dla tego właśnie, że marzyła o tém, postanowiła nie dać poznać po sobie, iż myśl tę przechowała do dziś dnia. Jenerał nadto jeszcze czuł stratę kobiety, dla któréj wedle pojęć matki i Michaliny musiał mieć najżywszą miłość, a pułkownikowa téż nie była nawet pewną, co się działo z sercem jéj ulubienicy, w którém z razu mieszkał umarły kochanek.. a potém mógł je kto żywy pochwycić. Nie śmiała nigdy pytać i zgoła nie wiedziała o usposobieniach jéj, chociaż słyszała często opowiadania o nowych znajomościach, nawet wzmianki o mężczyznach, co się o nią starać chcieli, Michalina zbywała je krótko, zdając się trwać w postanowieniu niewychodzenia za mąż.
Zobaczywszy teraz jenerała, może z miłosierdzia nad jego niedolą, może dla wspomnień jakichś i odgadując myśl pułkownikowéj, zarumieniła się, zmięszała i zdziwiła saméj sobie, że uczynił na niéj jakieś dziwne wrażenie. Po kobiecemu usiłując je sobie wytłómaczyć, pogniewała się na serce, w którém niby odżyła odrobina zapomnianego i nierozwiniętego uczucia. — Wszakżem go nigdy ani myślała kochać? — powiedziała sobie — a jednak doznaję czegoś, jakby radośnie zmartwychwstającego przywiązania, które istniało... A! nie — to chyba część macierzyńskiéj miłości, zaczerpnięta w obcowaniu z moją tą dobrą pułkownikową...
Tak sobie mówiła Misia i uśmiechnęła się, spojrzawszy w zwierciadło, w którém świeżą jeszcze ale już zmordowaną i znękaną swą ujrzała twarzyczkę.
— Obawa płonna, rzekła do siebie — nie jestem już dzieweczką ową, któréj śnił się każdy uśmiechający się do niéj młodzieniec. — Ot — po prostu — żal mi to serce ścisnął... a zakłopotałam się, bo mnie zawsze to mięsza, że on myśleć musi, jak matka mnie pragnie wydać za niego — téj myśli już się choć teraz przynajmniéj wyrzec musiała... Zdaje się, że nie przystalibyśmy nawet do siebie. O! nie! nie! ten mój biedny umarły będzie jedynym moim kochankiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.