Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po pierwszém wrażeniu téj pustki krakowskiéj, gdy się z jéj licem oswoiły oczy, tak ona polską się wydała wszystkim, tak im tu było doma, że pojęli, jak tu mieszkać, żyć, umierać można. Warszawa ze swą półeuropejską, pół niestety moskiewską już elegancyą, odbudowana, odnowiona, aby pod nią staréj mazowieckiéj pani widać nie było, zachowała polskość w charakterze mieszkańców, Kraków ma ją i w stroju poszarpanym... Tu jeszcze austryaccy żołnierze gośćmi się wydają, moskiewski już niby gospodarz rozkłada się po ulicach téj świętéj męczennicy, która od czasów Suworowa wszystkich spróbowała katuszy. Dla tego po Warszawie ubogi i nie świetny Kraków wydał się rozczulająco pięknym pułkownikowéj. Płakała na Wawelu, płakała u Panny Maryi, u Floryańskiéj bramy, u starych domostw ciemnych i brudnych... Gdzieś może jeszcze pył na nich osiadł, który wjazd królewski zmiótł z ulicy... Równie żywo zajmowało miasto Michalinę, która podobnéj narodowéj relikwii nigdy w życiu nie widziała. Pułkownik zdumiony był wśród Europy takim kątem, którego ruch ogólny nie tknął i twarzy pomarszczonéj nie otynkował.
Z razu cała baczność zwracała się na mury, powoli przeszła na ludzi. Pułkownikowa miała tu starych znajomych, co dla spokoju pouciekali do tego szpitala, a choć nie spieszyła ku nim, aby jéj nic nie odbierało syna i nie mięszało spokoju, musiała wreszcie pomyśleć o przypomnieniu się im choćby dla tego, że mogli osiedlić się w Galicyi i potrzebowali lepiéj się z nią obeznać. Projekta jenerała dotąd wszakże wahały się pomiędzy Poznaniem a Krakowem, między Wielkopolską a Galicyą.
Wiedział on dobrze, iż osiedlenie się i otrzymanie praw obywatelstwa w Prusach daleko było trudniejszém, gdyż tam starano się raczéj zmniejszyć siły żywiołu polskiego niżeli je pomnażać. Po roku 1831 patrzano na to przez szpary, późniéj systematycznie zaparto drogę emigrantom, z największą trudnością dopuszczając krótkiego tylko pobytu. Przez stósunki wszakże, umiejętnie chodząc około tego, można było wcisnąć się po cichu między tutejsze obywatelstwo, jakkolwiek i ono nie zbyt przyjazném okiem patrzy na polskich przybyszów... Wszystko to z opowiadań i przez ludzi znaném było Stanisławowi, który potrzebował naocznie się przekonać, dotknąć stósunków miejscowych, aby wiedzieć, co o nich trzymać. Tak samo chciał téż zbadać Galicyą, w któréj osiedlenie się było łatwiejszém, usposobienie nawet mieszkańców mniéj dla gości nieprzychylném... Dawne stósunki pułkownikowéj do pewnego stopnia ułatwić miały zapoznanie się z krajem. Od dnia jednak do dnia ociągano się z oddaniem wizyt i zawiązaniem ich... Dnie upływały w domu na nieskończonych opowiadaniach wzajemnych o chwilach grozy a burzy, o ofiarach, o podróżach... o doznanych wrażeniach i o gospodarstwie nowém, które wywracało wszystko w Królestwie. Pułkownikowa, opowiadając o tém, unosiła się, płakała i wyznawała, że szczęśliwą będzie, jeśli się od widoku tego powolnego męczeństwa uwolni. Jenerał słuchając milczał zasępiony. Własne przekonania a najbardziéj zaklęcia umierającéj Maryi Pawłownéj, znajomość natury Rosyan i rządu skłaniały go do szukania środków, jakiemiby pomiędzy Rosyą a Polską choćby modus vivendi znaleść było można, gdy teraz tylko moriendi modus się przedstawiał. Nie wyjawiał jednak swéj myśli, wiedząc, jak ona dla wszystkich wyda się niemożliwą i wstrętliwą. Od wjechania na ziemię polską rządzoną przez Niemców, czuł, że mu w piersi brakło oddechu. W Polsce, zabranéj przez Rosyą, choć gospodarzył sołdat — mogło się czuć uciśniętym ale w domu, tu czuło się wyciskanym... choć przez obcych.
Z razu wszakże pozory swobody łudzące dla pułkownikowéj kraj ten czyniły znośniejszym. Trzy dni upłynęły w ciszy, czwartego z rana przyniesiono jenerałowi małą drukowaną na pół, w pół pisaną karteczkę, zapraszającą go nazajutrz rano do dyrekcyi c. k. policyi.
Sądząc, że to zwykła tylko formalność, jenerał wcale się tém nie poruszył, ubrał i o naznaczonéj godzinie poszedł, gdzie mu wskazano. Na małéj uliczce w jakimś przycienionym wewnątrz gmachu, dopytawszy przedpokoju, w którym proszono go czekać, siadł zamyślony... Gdy koléj na niego nadeszła, otworzyły się drzwi i mężczyzna średniego wieku niezmiernie grzecznie zaprosił go do obszernego salonu, w którym pośrodku stał stół zarzucony papierami... w rogu była kanapa... Nago, sucho i zimno zresztą. Mężczyzna ów bardzo grzeczny, który w progu go powitał, zaprowadził na kanapę, posadził, sam siadł na rożku, trzymając w ręku paszport Melchiora Szarlińskiego. Z uśmiechem wpatrywał się w twarz jenerała, jakby ją pragnął z rysopisem porównać, miął arkusz ten w ręku, tarł czoło i jakby nie wiedział, co począć.
Stanisław czekał na zapytanie.
— Pan Melchior Szarliński?
— Tak jest...
Spojrzał w paszport, na paszport, na stronę odwrotną, na pieczęć, na wizę, na końce swych butów, na paznogcie u rąk, na kanapę i powtórzył:
— Pan Mel-chi-or Szar-liń-ski.
— Tak jest...
— Pan jedzie z Wiednia?
— Tak jest.
— Do??
— Do Galicyi?
— Tak jest.
— A celem podróży?
— Interesa prywatne.
— Interesą prywatne!! Długo pan tu zabawi?
— Nie wiem.
— Pan wie jednak zapewne, przepraszam, że ośmielam mu się uczynić tę uwagę, jaką za sobą odpowiedzialność pociąga użycie fałszywego — chcę mówić, niewłaściwego paszportu?
— Czy pan mój paszport podejrzywa?
— Uchowaj Boże! zwracam tylko uwagę, iż gdyby... biorę pierwsze lepsze nazwisko, jakie mi na myśl przychodzi... np. Stanisław Zbyski... jechał z paszportem Melchiora Szarlińskiego?...
Spojrzał na jenerała, którego twarz nie zmieniła się wcale, pozostał spokojnym...
— Rozumiem, byłaby to wina wielka, pociągająca za sobą wygnanie, odezwał się jenerał. Na nieszczęście mogę panu dowieść, iż Stanisław Zbyski umarł i pogrzebiony został w Warszawie w roku 1863.
— Ale ja imię powiedziałem pierwsze lepsze, uśmiechając się dodał grzeczny człowiek... a o żadnym Zbyskim my tu nie wiemy... ani téż posądzam pana o tak wielką winę... tylko, tylko zwracam jego uwagę. Ja myślę, dodał, że pan tu długo bawić nie zechce... Kraków jest smutny... towarzystwa nie ma, bruk szkaradny, klimat ostry, bliskość Karpat... Gdybyś pan dobrodziéj życzył sobie opuścić Kraków, na rozkaz jego w jednéj chwili wizowałbym mu paszport, gdzie się podoba... Chociaż wątpię — rzekł uśmiechając się, ażebyś pan życzył jechać do Rosyi.
— Na teraz, nie — odparł spokojnie jenerał... jak pan powiadasz, klimat jest ostry, a tam nierównie niż tu ostrzejszy... zwłaszcza w téj porze roku...
— Tak! w téj porze roku! w téj porze roku! mnóstwo chorych! rzekł człowiek grzeczny, uśmiechając się ciągle i zacierając ręce. Pan Szarliński? wszak tak? bliski jest krewny pani pułkownikowéj Zbyskiéj z Warszawy?
— Bardzo bliski...
Znowu uśmieszek i ukłon bardzo niski, grzeczny, słodziuchny. Było to coś nakształŁ pożegnania, nakształt odprawy, jenerał skłonił się i wcale niezlękniony odchodził.
— Paszport wizowany będzie na zawołanie. Czy... daléj do Galicyi? spytał urzędnik.
— Sądzę, że do Lwowa... przynajmniéj dla poznania miejscowości.
— Wie co pan? nie ciekawa!! tam nad Pełtwą wyziewy, wyziewy, błoto... nieprzyjemnie... W téj porze roku... Do nóg upadam...
— Najniższy sługa! rzekł jenerał, unikając odpowiedzi.
W ulicy wszakże zrobiło mu się tęskno i przykro, rozmyślał, czy mówić o tém matce, zostać czy jechać. Dano mu wiedzieć, że go znają i że będzie śledzonym, przestrzeżono, by się miał na baczności, nie chciano zresztą gwałtownie się pozbywać, strachem tylko wykurzyć... Nieprzyjemne jakieś uczucie nim owładło, nie miał się z czém ani taić, ani ukrywać, a jednak... być na łasce i na oku... męczyło. Przed matką wszakże zamilczał o wszystkiém.
Dnia tego po obiedzie pułkownikowa wybierała się do państwa Skwarskich. Skwarscy podwójnie jéj byli mili a drodzy i od bardzo dawna znani; sama z czasów młodości jeszcze i pensyi w Warszawie, on jako żołnierz z roku 1831 i podkomendny pułkownika. Wiedziała, że oddawszy majątek dzieciom schronili się tu dla spokoju do kamieniczki, którą w rogu Wiślnéj ulicy sam pan Skwarski posiadał. Tak dawno wszakże nie spotykała ich już pani Zbyska, iż po raz pierwszy nie chciała z sobą brać syna... Zabrała tylko Michalinę i pojechały na zwiady.
Na rynku było dość pusto, w kamienicy żywego ducha, sień ogromna, ciemna, z niéj wschody fantastyczne wiodły na piętra. W głębi widać było okolony gankami dziedzińczyk. Michalina ofiarowała się sama dobiedz na pierwsze piętro i dowiedzieć, czy tu żywi ludzie byli; już się zabierała iść, gdy w wielkim negliżu służąca zbiegła, oparła się na poręczy i spytała:
— A do kogo to państwo chcą?
— Wszak to kamienica państwa Skwarskich?
— A tak... ja właśnie od nich jestem.
— Czy w domu?
— Coby nie mieli być w domu... na taki czas?
— To może nas zameldujecie?
— E! proszę panienki, a po cóż to meldować, oni przyjmą, kogo Pan Bóg da... to — i proszę...
Szła tedy przodem, pułkownikowa, sparta na ręku Michaliny, za nią, a nie mała była sztuka wnijść na te wschody ciemne w biały dzień, pokręcone, niewygodne, bodaj od XVII wieku nie tykane, stopami ludzkiemi powyżłobiane nierówno i trzęsące. Szczęściem sługa idąca przodem otworzyła drzwi przedpokoju, z którego do sieni i na wschody padło trochę światła. Razem z jasnością dnia zapach staroświeckiéj poczciwéj aptekarskiéj trociczki rozszedł się z pokojów. Weszli. Wszystko tu było po staroświecku, mury grube, sklepienia silne, okna małe, pokoiki nie rozległe... W oknie szczebiotał kanarek, dwa szpice wyskoczyły, szczekając i tłómacząc użytek trociczek. W szlafroczek skromny ubrana staruszka na głos sługi, która ogromnie donośnie wołała od progu: Proszę pani, goście! wyszła i stanęła, wpatrując się w osoby nieznajome.
Pułkownikowa zwróciła oczy na nią i jakiś czas milczała.
— Kogoż mam honor?
— A! Elżuniu! tyś mnie nie poznała! tyś nie poznała!
Stara Elżunia załamała ręce, zawahała się, podstąpiła krok, oczyma zgasłemi śledząc rysy twarzy przybyłéj, na ostatek cicho, nieśmiało zawołała:
— Zbyska!
Rzuciły się sobie na szyję...
Na ten niezwyczajny w godzinie popołudniowéj ruch, głosy sam Skwarski, który z długiego cybucha palił swą poobiednią fajkę, ale po domowemu w szlafroku i mycce, zoczywszy kobiety, wyśliznął się co prędzéj przebrać. Panie weszły do pokoików, ze staroświecka, czysto i miło poprzybieranych. Meble były znać z 1826 r., ale jeszcze mocne i świeże... na pokryciach kapki, stoły poosłaniane, po posadzkach wysłane płótna, czysto, cicho, klasztorno... trochę smutno, tak jak na dni stare przystało. W chwilę potém, nim jeszcze panie usiadły, zjawił się Skwarski zaczesany od tyłu głowy na łysinę, z półksiężycowemi bakenbardami, z małym komowatym wąsikiem, w chustce czarnéj na ogromnym halstuchu, w surducie zapiętym na wszystkie guziki ale skutkiem zapomnienia, nawyknienia czy choroby w haftowanych tylko pantoflach. Krzyknął z radości, poznawszy pułkownikową, i nuż w ręce całować, a wywoływać swe szczęście... Michalinę zaprezentowała pani Zbyska, siedli, gosposia porwała za kluczyki i pobiegła. — Toż się musicie u nas kawki napić, bo już bez tego być nie może.
Radość była wielka... a pytań bez liku.
— Na miłego Boga! cóż tu kochana pułkownikowa robi! — zapytał Skwarski — tu u nas w Krakowie! Czy nie na mieszkanie? Ot tobyśmy się cieszyli! toby dla nas było szczęście!!
Zbyska milczała z razu, odpowiadała ni to ni owo, chciała dopytać, czy stary przyjaciel wiedział o losie syna. Okazało się, iż słyszał o jego śmierci... Cicho i ostrożnie w kilkunastu słowach na ucho powiedzianych odmalowała mu Zbyska położenie swoje. Skwarski osłupiał, zdrętwiał, zamyślił się. Potrzebował objaśnień, nie mógł z razu zrozumieć, tak mu się to wydawało dziwaczném, a gdy żona wróciła z kluczykami, nie miał nic pilniejszego jak zaraz jéj to powiedzieć. Pani Skwarska siadła, poczęły się ciche znowu, obszerniejsze, łzawe opowiadania, do których pomagała Michalina.
Po tych preliminaryach zaczęto dopiero narady. Skwarski wszakże nie miał na razie dosyć zebranych myśli, aby coś skutecznego poddać.
— Ekstraordynaryjne rzeczy! mościa dobrodziejko! rzekł, poprawiając włosy na łysinie. Pomówimy o tém z nim!! To tylko dziś pani dobrodziejce powiem, iż w Galicyi osiedlenie się trudne. Ja to niby tutejszy, no, i kamieniczkę mam.. i obywatelem być nie przestałem, ale że część życia spędziłem w Królestwie, to mnie tu do dziś dnia uważają za przybysza.. Stósunki się wiążą nie łatwo... Choćby Polak, gdy z innéj prowincyi, dobrze tu musi fałdów przysiedzieć, nim się swojskim stanie...
No — ale poznać się trzeba, rozpatrzeć... Nic ci to łatwiejszego jak się tu okupić — ale i okpić, mościa dobrodziejko... Dobra pozadłużane... hipoteki nie czyste, adwokaci mądrzy... a potém i to gospodarstwo...
Zresztą, po cóż gospodarować, kiedy teraz nową modą papiery sobie można kupić i jak paznogcie je co kilka miesięcy obcinać i z tego żyć... Bo to mościa dobrodziejko, nowy świat... nowy! Pokomponowali wiele dobrych rzeczy, nie ma co mówić, ale i szalbierstwa dużo...
Pan Skwarski głową trząsł..
Nuż potém dawne, wesołe owe wspominać czasy, ów rok 1831... gdy Warszawka taka była rozpromieniona i szczęśliwa, bo wolna. Wszystkich drogich zmarłych powyciągano z mogił. Skwarski dodał... Chłopicki tu, mościa dobrodziejko, ostatniego robra zgrał i szlema wziął... na tamten świat... Stary nasz, trzymał się jak na napoleońskiego żołnierza przystało...
Było nas tu niedobitków dosyć... teraz coraz się przerzedza... my z Elżusią jakożeśmy się ostali...
— I proszę cię, moja pułkownikowa, przerwała Elżusia patrząc na męża, ja się na pruchno zestarzałam a mój Ksawerek, proszę cię, i młody i młody!
Ksawerek włosy poprawił, nieco się uśmiechnął, wprawdzie prosto się trzymał, ale ani półksiężycowe bokobrody, ani czerniony wąsik, ani wysoki halstuch nie mogły go odmłodzić. W łaskawych tylko oczach poczciwéj Elżuni takim się wydawał, jakim był, gdy go pokochała... Pocałował ją w rękę czule... Widok téj szczęśliwéj pary starych gołębi był rozrzewniający... Michalinie łezka zakręciła się w oku. Podano kawę, wniosła ją taż sama sługa, którą spotkały panie na wschodach, teraz nieco ogarnięta... Przy kawie rozmowa się ożywiła i Skwarski podał myśl szczęśliwą. — Gdybym śmiał, rzekł, tobym pułkownikową dobrodziejkę na jutro prosił na barszczyk... i z kochanym... Stasiem... Zaprosilibyśmy téż doktora, dobrego mojego przyjaciela, bo to nikt nad niego lepiéj nie zna tutejszych stósunków, i naradzilibyśmy się...
— Ale zmiłuj się, szanowny panie mój, o Stasiu nikt w świecie nie powinien wiedzieć!
— Tak! to pewna... tylko nie doktor! ależ to chodząca cnota... wypróbowany człowiek... pewny jak złoto, co nie rdzawieje... Jemu powierzyć tajemnicę jak w wodę...
Umówiono się tedy na barszczyk wedle życzenia, państwo Skwarscy przeprowadzili aż do sieni, Basia służąca pomogła schodzić pułkownikowéj, nie dla tego, aby dostała dwa złote na dole... i panie do hotelu wróciły.
Tu na zapytanie o Stanisława powiedziano im, że miał gościa — tknęło to nie mile matkę, bo się obawiała o niego i nie pojmowała, kto go tu mógł odwiedzać; trzeba było wszakże czekać... aż się ta rzecz wyjaśni.
Gość dosyć był niespodziewany w istocie. — Oczekując napowrót matki i korzystając z chwili wolnego czasu, jenerał poszedł obejrzeć piękne reszty Floryańskiéj bramy. Tu gdy obchodził ją zetknął się oko w oko z ubranym po podróżnemu mężczyzną przystojnym, tego wieku co on, który, popatrzywszy chwilę z uwagą, zdziwiony rzucił się ku niemu, po cichu wołając po rusku.
— Na miłość Boga! Stanisław Karłowicz! tyś żyw?
Rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli, jak się może nigdy jeszcze Rosyanin z Polakiem nie uścisnął.
Nieznajomy miał rysy szlachetne, czoło wysokie, kształty twarzy arystokratyczne, postawę i ruchy człowieka wielkiego świata, ale razem coś żołnierskiego, bo wszyscy Rosyanie żołnierzami byli, są lub choć jakiś czas być muszą.
— Chodźmy, gdzie chcesz — szepnął Stanisław do niego — ale nie rozmawiajmy w ulicy, bo mam powody sądzić, iż mnie tu śledzą...
Zżymnął się niecierpliwie na to Rosyanin... poprowadzili się pod ręce do hotelu.
Tym przyjacielem Stanisława, który w chwili ostatnich wypadków opowiadanych przez nas posłany był na Kaukaz a którego niebytność srodze się czuć dała Zbyskiemu — był Andrzéj Konstantynowicz kniaź Arusbek, ze staréj rodziny ormiańskiéj, dawno już zupełnie zrusyfikowanéj. Matka Arusbeka Rosyanka i także jakaś księżniczka, dama dworu, w wielkich łaskach u cesarza Mikołaja, świetną synowi przygotowała karyerę. Andrzéj był paziem, potém fligel-adjutantem, miał przed sobą otwarte urzędy, najwyższe stopnie, największe łaski, niestety — nie był do tego wszystkiego stworzonym. — Kto w jego młodéj jeszcze duszy zasiał ziarna uczuć, które mu na zawadzie stać miały, było tajemnicą. Mówiono, że miał guwernera cudzoziemca. Andrzéj grzeczny, miły, posłuszny woli matki i cesarza, szedł drogą, jaką mu wskazywano, ale znać było z jego twarzy, oczów, milczenia, poważnego czoła, że mu to wcale w smak nie szło. Gdy tylko mógł, biegł do książek, zamykał się w samotności, pracował i uciech a rozrywek, których tak społeczność rosyjska jest spragnioną, zdawał się wcale nie żądnym. Już to samo uczyniło go podejrzanym; potém, mimo najściślejszego spełniania rozkazów czuć było w nim, że pochlebcą nigdy ani bałwochwalcą nie będzie. Nie prosił téż o żadne łaski, matka nie pojmowała, jak mógł najmniejszéj nie mieć ambicji.
Arusbek mimo protekcyi nie poszedł już daléj, słówko cesarskie, wymówione w złym humorze, odepchnęło od niego ludzi... Matka zgryzła się biedna i umarła. Po jéj śmierci cesarz parę razy nie był zadowolniony z Arusbeka i odkomenderowano go do ks. Bariatyńskiego na Kaukaz. Pobywszy jakiś czas w Tyflisie i korzystając z bytności, aby poznać cudnéj piękności kraj, kniaź Andrzéj podał się do dymisyi, otrzymał ją, usunął się od dworu i począł być widzianym złém okiem jako malkontent.
Z jenerałem znali się od korpusu, od szkół wojskowych, od młodości a była to jedna z tych serdecznych przyjaźni, co dusze dwie otwiera do dna i ludzi łączy na życie. Dość powiedzieć na scharakteryzowanie jéj, że Stanisław nie taił przed Arusbekiem nawet polskich uczuć swoich a byłby mu wyspowiadał wszystko... gdyby w latach ostatnich los ich nie rozerwał. Listom w Rosyi nie wiele powierzać można. Kniaź Andrzéj opłakał późniéj śmierć jenerała, można więc sobie wystawić, jaka radość przejęła go, gdy zmartwychwstałego zobaczył.
Gdy do hotelu weszli i usiedli przy sobie tak blisko, aby cichą prowadzić rozmowę, strawili parę godzin na zwierzaniach wzajemnych, na opowieściach o swoich losach, nie mogąc się dosyć nacieszyć sobą.
Arusbek powracał z Włoch także; jeździł on tam, jak powiadał, aby uniknąć w Rosyi widoku tego chaosu, który nowy system wyrodził. Choć wychowany przy dworze, Rosyanin całą duszą pojmował on wcale inaczéj zadanie Rosyi, jéj przyszłość i środki, jakiemi do niéj zdążać miała.
Był to umysł poważny a serce szlachetne... tam więc, gdzie nawet do celu, jaki uznawał, pędzono kraj środkami szkodliwemi, niedającemi się usprawiedliwić, Arusbek oburzał się i przewidywał, iż one do tego celu prowadzić nie mogły a raczéj od niego odwodzić. Dla niego w istocie Rosya w myśli stała promienna wielką przyszłością...... Czuł on w niéj siły młode, zbogacone doświadczeniem starém zachodu... inicyatorkę cywilizacyi dla Azyi, obronicielkę tradycyi wiekowych przeciw doktrynom fałszywym... lecz Rosyi takiéj, jaką Arusbek miał w głowie, na świecie nie było. Inaczéj rozumiał jéj misyą słowiańską — a naostatek widząc te gromady ludów, z których tworzyło się państwo, rozumiał to, iż powinno było spoić węzłem federacyi ludy, ażeby olbrzymie to ciało w całości utrzymać.
Od r. 1863 wpatrując się w politykę wewnętrzną państwa, liczył jéj błędy i zżymał się. Rząd opierał się na grze subtelnéj żywiołów, które powoływał do życia, kazał im z sobą walczyć i próbował je niszczyć przeciwstawiąc. — Gry téj niebezpieczeństwo i nieszlachetność widział Arusbek, dla tego chciał się od niéj odsunąć. — Bolał go téż los nieszczęśliwéj Polski, któréj nieszczęście i prześladowanie wołało o pomstę — i bez pomsty dziejowéj, groźnéj dla Rosyi, przejść nie mogło...
Im więcéj kochał swą ojczyznę, tém cały przebieg wypadków w niéj dotkliwiéj mu się czuć dawał. Smutek ogarnął jego duszę, — wyjechał, nie chcąc ani być czynnym ani martwym świadkiem oburzających czynów tych, co się rządzić podjęli.
Żadne spotkanie w życiu nie mogło być milszém jenerałowi, który potrzebował się wywnętrzyć, nie mając przed kim, potrzebował radzić, pocieszyć choć nadzieją lepszéj przyszłości. Arusbek spadał mu z nieba. Dla niego nie miał tajemnic i gdy się tylko dowiedział o powrocie matki, zostawiwszy kniazia u siebie, pobiegł do niéj. Gdy wszedł, rozpromienienie twarzy zwiastowało pułkownikowéj jakąś dobrą nowinę.
— Jestem bardzo szczęśliwy, rzekł, całując jéj ręce. — Pan Bóg prawdziwym cudem zesłał mi przyjaciela... jedynego... spotkaliśmy się z nim... Jest to Rosyanin, ale przedewszystkiém człowiek i chrześcianin... a mój brat serdeczny... Pozwoli mi mama, że go tu sprowadzę..
Choć w gospodzie nie bardzo było wygodnie przyjmować gościa, matka zgodziła się na wszystko, czego Staś pożądał, i Arusbek wszedł zaraz... Coś było tak miłego w téj posępnéj twarzy wschodniego typu.. iż na pierwsze wejrzenie Rosyanin się podobał... Jemu pułkownikowa przypomniała dobrą a czułą matkę.
Z ludźmi dobrymi znajomość i zbliżenie się łatwe, tu za łącznik służył jenerał... Kniaź czuł się jakoś nie obcy rodzinie, któréj syna był bratem, a był i miłym i wykształconym, wiele widział a umiał opowiadać. Wieczór więc zszedł na rozmowie zajmującéj i nawet uprzedzona a dzika nieco panna Michalina zbliżyła się powoli do tego Moskala, który był łagodny, smutny i nie miał ani dumy odrażającéj zwycięzkiego narodu ani chłodu, co zamkniętą duszę znamionuje. Tu jednak rozmowa nie potrąciła o nic poważniejszego, mówiono o Wschodzie, o Włoszech, o Kaukazie i o Rzymie... zresztą trochę o smutkach tych czasów, w których ludziom kazano nienawidzieć się, walczyć z sobą i dobijać panowania, nie przynoszącego korzyści chyba miłości własnéj wysoko siedzących kierowników, bawiących się w zdobywców i tryumfatorów jak dzieci w ślepą babkę.
Wcześnie dosyć obaj panowie pożegnali panie i odeszli do pokoju jenerała... gdzie dopiero szczerzéj się obaj we cztery oczy mogli rozprawić.
Wyspowiadawszy się z całéj historyi swéj Zbyski — dodał w końcu...
— Mój Andrzeju — tyś pono jedyny człowiek, który mi możesz do spełnienia myśli, jaką po Maryi otrzymałem w spadku, dopomódz. Byłbym ją może powziął sam, — rzucona z za grobu wzmocniła we mnie to głębokie przekonanie, że jest obowiązkiem ludzi serca i sumienia z obu stron, starać się zbliżyć, zrozumieć, przejednać i naprawić to, co zaślepiony doktrynami nieprawemi rząd rosyjski popsuł i zniweczył.
— Mój drogi Stasiu — odparł kniaź — poświęcić się téj idei byłoby dla mnie szczęściem. Wiesz moje przekonania, znasz głąb duszy, z chęcią wezmę się do pracy — obmyślmy tylko drogi... powiedz mi — co czynić?
— Radźmy, bo ja planu nie mam, rzekł Stanisław, Opieram się na tém, że w narodzie rosyjskim są ludzie i wybrani, którzy wyżéj stoją nad innych i pojmują, iż z tym systemem ostać się nie można, bo on niszcząc Polskę, zarazem zjada w Rosyi wszelkie moralne podstawy społeczne.
Niech to sobie jak kto chce tłómaczy, nie uszlachetnia to narodu, gdy się dopuszcza oburzających gwałtów, gdy swoim delegowanym nakazuje czyny, przeciw którym protestuje uczucie chrześciańskie... Niszczycie Polskę, ale demoralizujecie siebie w chwili, gdybyście właśnie na starą despotyzmu demoralizacyą leczyć się powinni...
— Rozumiem cię, rzekł Arusbek — zgadzam się z tobą — ale ażeby na twoje stanowisko się podnieść, należy odrzucić naprzód i obalić całe sztuczne rusztowanie sofizmatów, któremi prawda dziś wszędzie jest zaćmioną. Rosya zepsucie w pojęciach wzięła od reszty Europy... Spojrzyj, jakież to dziś zdania i aksyomata rządzą społeczeństwem? Wszyscy, co chorują na mądrość, myślą, że staną na wysokości wieku, powtarzając Bismarckowskie — siła przed prawem! Wszyscy, co chorują na wielkich polityków, głoszą z uśmiechem politowania nad tymi, co do téj wyżyny nie doszli, iż w polityce moralność powszednia nie popłaca... Wszyscy, co się zowią praktycznymi mężami, godnymi XIX wieku, zapewniają, że podstawy materyalne bytu narodowego i państwowego są jedynemi postulatami, bo na pognoju dobrobytu duch wykwitnie samo przez się. To są zasady, któremi rządzi się Europa; Rosya jest tylko na równi z nią, nic więcéj. Zaparliśmy się ideału, nauki Chrystusa, najgłówniejszych prawd ewangelicznych, nagięliśmy do chwilowych potrzeb doktryny i systemu, pobałamuciliśmy się mądrością maluczką, nie ma nikogo, ktoby chciał w rękę wziąć chorągiew krzyżem uświęconą i pójść walczyć za ducha nauki Chrystusowéj... Z tego wszystko złe... Aby dźwignąć Rosyą, Polskę, świat, trzebaby nowéj krucyaty przeciwko bałwochwalcom i niewiernym, spójnego szyku wszystkich wybranych... wszelkich narodów, coby gwałtem zwrócili ludzkość na opuszczone drogi.
— Masz słuszność — przerwał jenerał, ale gdybyśmy ogólnéj choroby uleczyć nie potrafili, spróbujmy choć ranę zagoić. Przed nami tymczasowo jest zadanie to, o którém mówię... Chciéj mnie zrozumieć i posłuchaj cierpliwie.
Panslawistą nie jestem i być nie mogę... bo ze słowiańskiego pnia gałęzie puszczające zaszczepił los każdą inaczéj. Zjednoczyć to, co rozbratały wieki, niepodobna. Czechy i Morawy urobiły się na indywidualność historyczną odrębną jak Polska; Ruś stanowi w sobie coś różnego, niedojrzałego a pełnego soków i życia; wielkorosyjskie państwo różni się od polskiéj rzeczypospolitéj szczątków ogromem przymiotów i wad takim, że tu więcéj tego, co odpycha, niż coby łączyć mogło... Nie mówię o zastałych Serbach, Czarnogórze, Kroacji. Zlać to w jedno, jest może ideą wielką i majestatyczną, ale niemożliwą praktycznie a moralnie niegodziwą...
W obec dzisiejszych jednak potrzeb ta idea połączenia jakiemiś węzły Słowiańszczyzny całéj narzuca się prawie jak konieczność.
Węzły te nie mogą, by były trwałe, być innemi tylko świętemi węzłami miłości, równości praw, poszanowania wzajemnego, węzłami bratniemi a dobrowolnemi.
Rosya jest dziś na zgubnéj dla siebie, dla Polski i dla Słowiańszczyzny drodze, którą jéj carat narzucił...
Carska wola nie zna praw natury, człowieka, narodów, rozumie tylko potrzebę skupienia, jedności, a jak ją otrzyma... nie dba...
Środki obmyślone są wedle zasad wieku — siła przed prawem...
Połska jęczy jako pierwsza ofiara pod razami oszalałych patryotów, którzy się nad nią znęcają...
Trzeba, by ludzie uczciwi starali się dowieść Rosyi, iż tém, czém chce połączyć, zasiewa nasiona przyszłego rozpadnięcia swojego. Olbrzymie państwo musi mieć organizacyą właściwą takim ciałom bezmiernie wielkim. Tu tylko teoretyk bez mózgu może sądzić, że od Wisły do Amuru, od Bałtyku do granie Persyi potrafi kiedykolwiek na jednéj tabula rasa, krwią wymytéj, wypisać... Rosya jednolita.
Pochodzenie narodów, klimat, obyczaj, tradycye, charaktery nie dopuszczają, jest to nie możebne... Nie stanie się to, czego chcą, ale Polskę zamęczą... Trzeba temu zapobiedz...
Arusbek uśmiechnął się smutnie.
— Rozumiem to tak jak i ty, rzekł — nie wiem tylko, z kim mówić i co poczynać. Ludzi dobréj wiary, niezawisłych jest nie wielu; ludzi pijanych wielkością Rosyi najwięcéj... marzyciele znajdują tłum, co im poklaskuje... Katkowy robią prozelitów... umiarkowane opinie stoją na boku bo nie świecą. Są one udziałem małéj garstki ludzi bez wpływu, bo nieugiętych, i bez złudzeń, bo dobréj wiary. Weź przeszłość Rosyj. Możesz od niéj wymagać wysokiego poczucia moralnego? Zkąd się tu ono wziąść miało? Duchowieństwo bez ducha... urzędnicy chleboroby, szlachta pusta a lekkomyślna, dwór zgniły i zepsuty... Jakiż przykład dawała rodzina panująca od Elżbiet i Katarzyn począwszy? Na takich podstawach co można było zbudować i z czego?
— Myślisz więc, przerwał jenerał, że nic robić i nic uczynić nie można?
— Owszém, robić należy, bo każe sumienie, odparł książę, ale skutek wątpliwy.
— A tu każda godzina droga! — zawołał jenerał...
— Jakże w imię moralności, sprawiedliwości, ewangelii mówić z ludźmi, którzy w nic nie wierzą oprócz siły? westchnął Arusbek.
— Dacie więc ginąć Polsce a kartę historyi waszéj splamicie krwią przelaną daremnie? przerwał Stanisław.
— Mów mi, co robić? do kogo się udać? — dodał kniaź, pójdę posłuszny... Znam wszakże jak i ty Rosyą, powiedz mi, do kogo trafić, z kim się o to rozprawić można? Rosya nie dzieli się na partye, rozkłada się na warstwy spółeczne... Lud ma instynkta po większéj części poczciwe i dobre, ale jest ludem łatwowiernym, namiętnym, niestałym, przesądnym... jest jedném słowem nieoświeconą masą, stworzoną na to, by była narzędziem... Po nad nim nieco podnosi się biurokracya na pół wykształcona, zarozumiała, chciwa wszystkiego, czego nie kosztowała, nieprzyjazna temu, co nad nią góruje, pogardliwa dla tych, z których wyszła... żywiąca się łachmanami różnych latających po świecie prawdek niezrozumianych a wygodnych...
W téj warstwie masz gniazdo ludzi, co z wściekłym patryotyzmem — chciwi łupu dali się pchnąć na Polskę, tak samo jak w innych okolicznościach poszliby na własną szlachtę z rewolucyą społeczną...
Ta warstwa, która z ludu wykiełkowała, umie do niego mówić, ma nań wpływ, jest liczną — a z nią ani mówić ani się zrozumieć. Gdyby miała zasady fałszywe tylko, mogłaby się z nich uleczyć — ale ma interes własny a w sprawie kieszeni nie ma z nią kompromisu.
Z téj warstwy jeszcze opoliturowanych nieco masz urzędników wyższych, służalców interesu swojego i rządowego, jeśli z nim jest zgodny.
Daléj — ukłonił się Arusbek — idziemy, my, szlachta... podpory tronu, wierne bojary jego carskiéj mości. Znasz to, co się zowie szlachtą rosyjską? Jest to francusko-niemiecka kosmopolityczna kompania ludzi wykształconych do salonów i do dworu — bez sił, energii i rozpieszczona... nieudolna. Są charaktery i popędy w niéj szlachetne, potężnych jednostek nie ma, bo jak kuglarze małym clownom wyciągają sustany, tak szlachcie ruskiéj w dzieciństwie odbierają i łamią samoistość wszelką... aby na lokajów przerobiona... służyła...
Wszędzie są wyjątki, jać przecie chciałbym się liczyć do nich, dodał Arusbek, nie zaprzeczysz, że skład społeczeństwa taki a nie inny... Nie wspomniałem o duchowieństwie, bo to nie ma ani powagi ani znaczenia. Jest to gałąź policyi państwowéj...
Do tych żywiołów specyficznie nam właściwy dodać należy — Niemców. Panowali oni nam długo, — a w rodzinie carskiéj panują jeszcze do dziś dnia. Ze zwrotem opinii po r. 1863, z większą swobodą patryotycznych objawów Niemcy znikli... przetworzyli się na rodowitych Rosyan. Stanowią jednak w Rosyi spojne i jednolite ciało, które się wpiło w nas i trzyma... Polypów w romansie V. Hugo byłby tu dobrym symbolem...
Z tych części składowych, powiedz, do kogo iść... z kim mówić, w imię czego?
— Trzebaby więc zrozpaczyć — rzekł jenerał.
— Nie liczyłem wychodźtwa rosyjskiego, którego zmarły Hercen był najdoskonalszym uosobieniem a Bakunin jest jednym z typów wybitnych. Wychodztwo — mówił Arusbek — wyznaje najostateczniejsze doktryny zachodnie i umie z niemi połączyć rosyjskie marzenia socyalistyczne, oparte na komunistycznéj gminie — wiesz przecie, że, co się tyczy stósunku do Polski, jest tak krańcowo radykalném jak rząd. Radzą genewscy reformatorowie przesadzać ludność z Litwy na Sybir, a z Wielkorosyi do Litwy...
Dwa despotyzmy carski i komunistyczny idą tu ręka w rękę. Jeszcze raz pytam się, z kim i do kogo mówić?
— Mój Andrzeju! rzucając mu się na szyję, zawołał jenerał — z ludźmi jak ty! niech oni idą i apostołują a nawracają...
— Czytałeś Dixona? zapytał kniaź.
— Nie.
— Dixon znalazł takiego apostoła czystéj wiary od dwudziestu kilku lat zamkniętego w sołowieckim monasterze z rozkazu najświętszego Synodu... Oto los apostołów u nas...
— Dla tego, że ich jest mało — odpowiedział jenerał...
— Może — rzekł kniaź — a przecież tam, gdzie tyle rozkołów, apostołowanie wiary łatwiejsze... polityczne trudniejsze stokroć — nie ma mówić do kogo.
Andrzéj spuścił głowę smutnie.
— Nie wątpię ja o przyszłości Rosyi, ale to olbrzymie ciało zlepione nie zrosłe potrzebować będzie wieków, ażeby przefermentowawszy dojrzało... Próbować na niém będą swych sił politycy wszelkiego kalibru... i kto wie, czy zewnętrzne okoliczności spokojnie mu się dadzą dorobić przyszłości. — Jest to przecie ojczyzna moja — dodał, kocham ją, w tym chaosie oczy moje, dziecięce widzą może same błyszczące kryształy zamknięte w łożach granitu i skamieniałych piaskach... Smutek ogarnia duszę, z rezygnacyą patrzeć potrzeba na obłędy, na szały, na to, co od celu odwodzi zamiast wieść do niego...
— Stałeś się więc fatalistą? spytał Zbyski.
— Jak każdy prawie starzejąc — rzekł kniaź. Siły pojedyńczego człowieka są nader ograniczone... a świat rzucony w przestrzenie nieznaną siłą nad siły idzie swą drogą.
— A więc nic! nic! nic! rzekł Zbyski — zatrzymał się chwilę.
— Nie — to nie może być! trzeba działać, próbować, mówić — Rosjanie czują dziś, że potęga cywilizowanych, połączonych ogromnych Niemiec jest dla nich znośniejszą niż Polska... Te Niemcy w sojuszu dotrzymają do chwili, gdy upatrzą osłabienie, gdy poczują zamęt... Drang nach Osten weprze ich do wnętrza Rosyi — a któż wie naówczas, czy łatwowierna, uciśnięta Polska nie pójdzie z nimi??
Zwycięskiéj Germanii ciężko będzie w jéj dzisiejszych granicach...
W przeczuciu przyszłéj walki plemiennéj rozsadziła już forpoczty swoje aż tam, nad morze Czarne, nad Bałtyk, aż do Saratowa... aż na Kaukaz. Gdzież nie znajdziesz kolonii niemieckiéj? Największe w królestwie po Warszawie miasto Łódź jest niemieckie... Są to przednie straże niemieckich wojsk. Dajcie się im rozrosnąć, a gdy wybije godzina wojny i zapasów krwawych, nie będzieli-to gotowy sprzymierzeniec w samych wnętrzach kraju?
Zbyski się rozgorączkował, Arusbek milczał, blada jego twarz była spokojną, marmurową — lekko ramionami ruszał.
— Mój Stanisławie, rzekł, z ciebie się dziś stał nieznośny polityczny działacz, marzyciel... gaduła... Jabym pragnął zapomnieć o tém, że na świecie są sprawy, którym ja ani zapobiedz ani pokierować niemi nie mogę, jabym chciał duszą artysty i poety szukać piękna,... wielbić naturę, rozkoszować się wiekuistą świata młodością... czytać, myśleć, marzyć... a ty... a ty!
— A ja skazany jestem moją naturą polską na to męczeństwo, odparł Zbyski. Jestem tułacz... rozbitek... pod nogami brak mi podstawy, ziemi — braci, rodziny... muszę sobie lepsze tworzyć światy.
— I cały boży dzień w nich mieszkać? ciągle w nich być zamkniętym? odparł Arusbek — o! daruj, jabym nie wytrzymał — udusił się, zamęczył. — Odpocznijmy...
Zbyski podał cygaro, przeszedł się po pokoju...
— Słuchaj no — zagaił kniaź, któż jest ta piękna, smutna, poważna panna czy pani przy twéj matce? Twoja krewna?
— Nie — rzekł jenerał, ale wychowanka, ulubienica méj matki... z którą niegdyś, dawniéj... miała może myśl mnie żenić...
— A! i ta zapewne teraz odżyła?
— Wątpię, rzekł jenerał, bardzo ją szacuję i szanuję, ale matka i ona wiedzą, że serce mam pełne żałoby, że pamięć pełną mam przeżytych dni, że nowe uczucie nie znajdzie wstępu do mnie...
— Piękną jest, rzekł kniaź. — Wasze kobiety inne są może niż na całym świecie bywają. Spotykałem ich wiele, uderzało mnie zawsze jedno, powaga matron rzymskich, smutek sympatyczny, jakiś charakter arystokratyczny spadkobierczyń wielkiego narodu. Dają im one urok, jakiego inne nie mają kobiety... W każdéj Polce zakochać się można... Nawet najpłochsza z nich kryje w sobie jak ów Kopciuszek w bajce, osłoniony ideał. Przychodzi chwila, magiczną łaską dotknięta, najpospolitsza wyrasta na heroinę.
Naród, co ma takie kobiety, dopóki je ma, zginąć nie może.
— I to wszystko à propos panny Michaliny? spytał Zbyski z jakiémś dziwném uczuciem, prawie na zazdrość zakrawającém — widziałeś ją przez kwadrans[1] prawie nie patrzyłeś na nią.
— Nie śmiałem — rzekł Arusbek — ale ona należy do tych kobiet, które się zna całe z pierwszego wejrzenia.
— A! rozśmiał się Stanisław — zapomniałem o tém, że mój Andrzéj kocha się co dzień w innéj kobiecie i bez miłości żyć nie może.
— Powiedz bez ideału! przerwał wzdychając Arusbek. Naród bez Boga a człowiek bez jakiéjś miłości w sercu jest trupem.
Nie mam rodziny, siostry, brata, nikogo, kocham więc wszystko, co mi jakąś stroną, rysem, dźwiękiem, barwą ideał przypomni. Śmiéj się, ja się tego nie wstydzę, ja się tém pysznię... W moich miłościach bez końca nie było nigdy ani kropelki brudu, ani odrobiny kalającéj je namiętności. Nawet gdym latając po świecie trafił na ideał, co się już zaparł swych szat niebieskich, co mnie chciał spętać szałem... umiałem się obronić i zmusić zepsute istoty, by się dla mnie za anioły poprzebierały...
Więc tak przez świat idę bez myśli, bez celu, rozmarzony, spostrzegam kwiat Boży, staję i modlę się do niego... kocham, szaleję... Potém ona uciecze lub mnie porwie coś i tęsknię, tęsknię, aż zobaczę drugi...
Długo w noc przeciągnęła się rozmowa, a że było pogodnie i jasno, Zbyski przeprowadził przyjaciela do Saskiego hotelu, żegnając go do jutra.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje spójnika a lub i.