Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz był obiad u Skwarskich a że staruszkowie nigdy prawie nikogo nie przyjmowali oprócz przyjaciela doktora, zamęt więc był wielki w domu dla przyjęcia miłych gości. Skwarski się ogolił, zaczesał łysinę, włożył nowy surdut, świeżą chustkę, i — co go pono najwięcéj kosztowało, gdyż cierpiał na nagniotki — buty nawet. Nie mniéj przybraną była gosposia w czepek z wstążkami pąsowemi, a służąca, która miała podawać potrawy, świąteczną sukienkę i fartuszek wdziać musiała. Szpice oba tego dnia surowo były trzymane, aby nadużyć, jakich się często dopuszczały, nie popełniły przy gościach. Nadawało im to minę smutną i pani Skwarska po cichu je pocieszała w przekonaniu, że rozumieją doskonale, obiecując im wieczorem sowitą nagrodę... Doktor wezwany osobnym bilecikiem, chociaż nadzwyczaj zajęty, przybył wcześnie. Szło mu o to, ażeby o gościach zapowiedzianych dowiedział się trochę wprzódy i nie był jak w rogu, nie mając się z czém odezwać. Doktor ten, którego tu nazywano po przyjacielsku panem Ignacym, był w swoim rodzaju oryginalną figurą. Nie można było zaprzeczyć ani patentu doktora otrzymanego niegdyś w Wiedniu, ani nauki, ani tytułu. Miał nawet wcale nie złą praktykę, przecież medycyny nie cierpiał i nie bardzo w nią wierzył. Za to znowu był człowiekiem choć do rany przyłożyć, przyjacielem, doradzcą, jakich mało. Środki, któremi się posługiwał, ograniczały się na najprostszych: dyeta, rumianek, magnezya, emetyk, w wielkich razach kropelka laudanum i laurocerazu... Po za to się nie posuwał. W słabościach groźniejszych wyczekiwał lub wzywał konsylium. Nie gorzéj mu się powodziło od innych. Od kilku lat do środków zwykłych przydawał czasem użycie zimnéj wody. Miał téż swoje teorye szczególne, na przykład że natura stwarzając człowieka w pewnych warunkach klimatu, życia, w każdém miejscu lekarstwo przygotowywała na te słabości, które się wyrodzić w nim mogły. Dla tego środków wyszukanych zamorskich, jak on zwał, nie chętnie używał, wolał domowe jako do natury lepiéj zastósowane... Chinę gotów był zastępować tanninem lub korą wierzbową... Uczeni bardzo lekarze śmieli się z niego, on na nich ramionami ruszał. Lekarstw téż w ogóle nie lubił i niemi nie okarmiał. Był sobie poczciwy, gderliwy — a gdy mógł gdzie nie grać roli lekarza i być sobie tak prywatnym człowiekiem, najlepiéj mu z tém było. Sama wzmianka o chorobie humor mu psuła, dla tego w ogóle na pacyentów się gniewał.
Pan Skwarski znowu miał manią opisywania swych dolegliwości i radzenia się na nie. Jak tylko usta otworzył, doktor Ignacy marszczył się. — Co bo asan znowu! chory! gdzie chory! komponujesz! widzi mi się imaginacya! U was wszystko choroba... Co za choroba? Zdrów jak pień: napij się rumianku — i po wszystkiém!
Doktor sam nie chorował prawda nigdy i może dla tego w słabości cudze nie wierzył; życie prowadził bardzo skromne, wstrzemięźliwe, spokojne... Ruchu miał wiele, zmartwień prawie żadnych... Pomiernie otyły, silny, z twarzą ciemnéj płci, nieco rumianą, z sinemi oczkami, z nosem dużym i niekształtnym, doktor Ignacy był miły jednak i sympatyczny. Gdy się uśmiechał, znać było w łagodném rozpromienieniu twarzy dobroć wielką. Nie miał téż prawie nieprzyjaciół — a gdy widział w kim niechęć ku sobie, spieszył ją rozbroić...
Ten przyjaciel domu przystawał doskonale do dwojga staruszków, którzy bez niego żyć nie mogli. Była to ich wyrocznia. Miał i ten przymiot, że chodząc wiele, znając wszystkich, wiedział, co się gdzie działo, informowany był doskonałe i niewinne plotki nawet lubił. Mówił je tylko na ucho, po cichu, ażeby słudzy nie powtarzali.
W progu już spotkała go pani Skwarska.
— Musiałem się pospieszyć, rzekł, całując ją w rękę, bo widzi droga pani, goście — nie wiedząc kto, nie znając okoliczności, nie śmiejąc ust otworzyć, na nicbym się wam tu nie zdał — więc — kto taki?
— Zbyska, pułkownikowa Zbyska, z Królestwa, przyjaciółka moja od lat dziecinnych, święta, zacna kobieta, która wiele wycierpiała... Z nią miluchna jéj przyjaciółka, młoda jeszcze panna, mówią, że nadzwyczaj wykształcona i rozumna... to druga... A teraz — dodała — powiem ci na ucho — bo tego nie trzeba rozpowiadać — nibyto pan Melchior Szarliński.. a w istocie syn jéj, pułkownikowéj, Stanisław Zbyski, wychowany w Petersburgu, jenerał dawniéj w służbie rosyjskiéj... Tylko że był w powstaniu... podali go za umarłego... a to — powiadam ci, cały romans — bo się w nim moskiewka pokochała, z niewoli go wykradła, życie mu ocaliła, potém on się z nią ożenił, potém ona umarła... Otóż on tu przyjeżdża... bodaj czyby się nie chciał osiedlić...
Doktor słuchał z bardzo natężoną uwagą, oczy w górę podniesione, głową kiwając. — No, no — odezwał się — z tysiąca nocy historya, dalibóg... Dobrze, że wiem... żebym co nie powiedział im nie do smaku.. A jegomość gdzie?
Skwarski w téj chwili wszedł wyelegantowany; zapomnieliśmy dodać, iż wdział był rzadko świat oglądającą kamizelkę aksamitną i zegarek z dewizkami, który zwykle w pudełeczku z muszelek wisiał u niego przy łóżku...
— Oho! ho, rzekł doktor podając mu rękę, jaki z jegomości szarmant dzisiaj! fiu! fiu.
Jejmość się rozśmiała, Skwarski pobieżnie na zwierciadło spojrzał.
— A to może źle, żem ja fraka nie włożył, szepnął doktor — ale fraka nie cierpię, a od czegoż jestem eskulapem... może mi wolno być w surducie!
— Ale w czém chcesz!
— No to dobrze!
Doktor sięgnął do głębokiéj kieszeni i wyjął ostrożnie coś w papier zawiniętego. — A to się pani przyda do deseru... choć maleńki, po kawałeczku... w talerzyki trzeba pokrajać...
Był to ananasik kupiony po drodze, z którego w istocie pani Skwarska była i dumna i dosyć mu rada... Doktor téż był bardzo szczęśliwy, że się naprzód dowiedział o ludziach, z którymi miał siedzieć u stołu. Po chwili nadeszli goście, przyjmowani od progu z tą starodawną gościnnością serdeczną, co gospodarzy czyni sługami przybywających. — Skwarski, który kochał ojca, rozpłakał się na widok syna i uściskał go, nie śmiejąc wszakże przy doktorze wspomnień dawnych podnosić. Westchnął tylko i otarł zwilżone oczy. — Pani Skwarska zajęła się kobietami, ale z ciekawością wpatrywała się w syna swéj przyjaciółki. Ten zdał się jéj surowym i przerażająco smutnym. Doktor Ignacy, nawykły do poufałego obejścia w kółku najbliższych znajomych, zwykle spotykając się z obcymi, co mu się rzadko zdarzało, był milczący i zakłopotany, dopóki i z nimi się nie spoufali. Nie trwało to jednak nigdy długo. Jak nie cierpiał fraka, tak mu ciężyła ceremonialność, zrzucał ją, jak mógł najprędzéj. — Jeśli się jéj w czyjém towarzystwie pozbyć nie mógł, w takim razie z towarzystwa uchodził. Z razu z pod oka przypatrywał się jenerałowi, rzucał gderliwie po słówku, a powoli coraz śmieléj, coraz głośniéj wszedł na ton swój zwykły. Dopomogło do tego parę kieliszków dobrego węgierskiego wina, którém pan Ignacy nie gardził.
Pan Melchior Szarliński uchodził tu za siostrzeńca pani Zbyskiéj, mowa naturalnie wprędce weszła na tór pobytu i okupienia się w Galicyi.
Rachowano na doktora, że w tym przedmiocie mógł dać radę praktyczną. Potrząsł głową.
— Naprzód, co to pan dobrodziéj Galicyą nazywa? spytał, bo się wielu przybywających myli... Galicya zaczyna się, panie dobrodzieju, gdzie się W. Księstwo Krakowskie kończy, tu nie mamy nic z Galicyą wspólnego...
— Ależ Kraków jest jedną ze stolic Galicyi? rzekł jenerał.
Doktor potrząsł głową i wskazał ku wschodowi, dając do zrozumienia, że Galicya była tam.
— Otoż panie dobrodzieju — dodał, pomiędzy Krakowskiém a Galicyą jest różnica charakteru wielka... My tu... jesteśmy konserwatyści, daléj za rok 1831 ani ludzi ani idei nowych znać nie chcemy. Cisną się nam... i jedno i drugie na gwałt... narzucają... bronim się, jak możemy. A że każdy gość może z sobą mieć w kieszeni jaką nowinkę, jaki ukryty szmermel; podejrzany nam wszelaki gość i — prawdę rzekłszy... nie radzi mu jesteśmy. Młodsze żywioły wnoszą zbyt ruchu i wrzawy z sobą, a nasz organizm tego nie znosi...
W Krakowskiém osiedlić się nie jest może trudno, ale wrosnąć tu, zostać wcielonym i przyjętym za członka społeczeństwa... ho! toć na to potrzeba i wiele czasu i wiele dowodów, że się z sobą zarazy nie przyniosło...
Pan Ignacy uśmiechnął się.
— My, mości dobrodzieju, dobrzy sobie ludzie jesteśmy, wierz mi pan, ale my u siebie w domu nie radziśmy komu dać gospodarować... My do starego obyczaju, do starego bruku, do murów starych, do wad odwiecznych nawykliśmy... i chcemy przy nich pozostać. A tu panie, przychodzą coraz nowi ludzie, gwałtując o postęp, o ruch, o jawność, o równouprawnienia... dla żydów i protestantów, kiedy my katolicy i świętopietrze płacimy serdecznie... W ogólności reformatorów nie cierpimy... a w każdym przybyszu śmierdzi nam skryty radykał... Powinieneś pan wiedzieć, żeśmy w r. 1864 sami przecie petycyą podpisywali o stan oblężenia...
— Szanowny panie, rzekł jenerał, jestem tak dalece wyrozumiały na wszelkie przekonania, tak szczerze szanuję, co jest szczerém, iż państwu ich miłości ku staremu porządkowi nie mam za złe, choć wątpię, żebyście się oparli falom i przy nim zostali. Sądzę téż, iż w społeczeństwie nawet owo stronnictwo zachowawcze jest potrzebném dla przeciwwagi, aby młodzież zbyt szybko naprzód nie rwała. Z tém wszystkiém... powinnibyście państwo naprzód starać się poznać człowieka, nim go odepchniecie, bo zkądże możecie wiedzieć, czy wam on nie przynosi nowéj siły?
— Za pozwoleniem, odparł doktor; my mamy po sobie słuszność. Ktoś, co się z miejsca na miejsce przenosi, błądzi i szuka dla siebie nowéj siedziby, już przez to samo że się rusza... podejrzanym jest! Nie, powiesz pan, byśmy nie mieli słuszności.
Jenerał rozśmiał się i wszyscy mu zawtórowali. Doktor Ignacy przybrał minę tém poważniejszą, im ironiczniéj występował.
— Co do mnie, rzekł Stanisław — ja szukam wprawdzie na własnéj ziemi miejsca, gdziebym swobodnie pracować mógł i spocząć, ale nie życzyłbym sobie nigdzie narazić się na walkę z uprzedzeniami i nieprzyjazném usposobieniem... Więc jeśli Galicya jest tak niegościnną...
Doktor wychylił kilka kropel pozostałych w kieliszku.
— Nie trzeba się spieszyć, rzekł, ani z postanowieniem ani z wyrzeczeniem myśli, póki się nie doświadczy wrażeń... nie spróbuje szczęścia... Ja sobie tak plotę... ot! stary gdera... Z drugiéj strony, są ludzie, co mówią, że my pruchniejemy, że ludzi nam nowych i sił potrzeba... jest u nas kupka nowatorów...
— Mówisz pan jeszcze zdaje mi się o księstwie Krakowskiém, odezwała się pułkownikowa, jeśli się nie mylę? Pozostaje nam Galicya właściwa...
— Tak, Galicya, Galilea!... uśmiechając się mówił doktor Ignacy, kraj to już zupełnie różny. U nas na przykład panuje Adam I z bożéj łaski... i ci, co z nim trzymają, — tam ani nawet książę marszałek, ani rodak-namiestnik, ale p. Smołka i komitet towarzystwa demokratycznego... Czy w istocie on rządzi, czy tylko jak królowie konstytucyjni panuje a nie rządzi i tylko najgłośniéj hałasuje a książęta i rodacy ekscellencye po cichu sobie robią, co chcą, tego ja z pewnością wiedzieć nie mogę. Jednakże faktem jest, że o ile Kraków konserwatywny, o tyle Lwów demokratyczny, postępowy i patryotyczny... Tu tedy emigrant, chciałem powiedzieć gość przyjęty jest z większą sympatyą jako Polak i ziomek... Może nawet w pewnych razach uroczyście być witanym... i pozdrowionym mowami... jednakże wkłada to nań ciężkie obowiązki... Wszystkim tu dogodzić trudno, a jednego tylko niezadowolniwszy... trzeba się opędzać dobrze, by spokojnie wyżyć... Dodam, że naturalnie siadając tu, poślubia się zaraz nieustającą walkę z braćmi Rusinami... co nie jest rzeczą przyjemną... Rodak namiestnik jawnie manifestował i manifestuje swą niechęć ku przybyszom... i jeśliby wrócił do władzy, nigdy nie można zaręczyć, ażeby wpadłszy w zły humor do granicy rosyjskiéj odstawić nie kazał.
— Mój doktorze — przerwała gospodyni domu — cóżbo ty znowu z tak czarnéj strony nasz kraj malujesz! zmiłuj się!
— Pani dobrodziejko — szepnął doktor, głowę między ramiona tuląc — mówię, co myślę. Są i tu kompensaty jak wszędzie, możemy do nich z kolei przyjść.
Jenerał westchnął.
— Wyobrażałem sobie, znając nieco życie i usposobienia Królestwa Polskiego, Litwy, Wołynia, Podola, iż wszędzie Polak za brata i obywatela przyjętym będzie ochotnie, gościnnie, a tém sardeczniéj, im więcéj cierpiał, im bardziéj potrzebuje przytułku. W zaborze rosyjskim, gdy się zjawił kto z Galicyi, z Poznańskiego, co życie wspólne i pracę chciał podzielać, oburącz go przyjmowano... ułatwiano mu, pomagano, opiekowano się nim jak bratem... Przypominam sobie wypadki, w których umiano nieznacznie dla zatrzymania ludzi, przybyłych chwilowo, wyszukać im dzierżawy, ożenku, nabycia dogodnego zatrudnienia.. a to tak serdecznie, tak chętnie, z taką rozkoszą z dopełnionego obowiązku, z takim pospiechem łącząc siły całych okolic, iż rzadko kto, tam przybywszy na zwiady, nie został na zawsze... Tu jest widzę inaczéj.
— O tu jest wiele inaczéj — rzekł doktor — my, bo widzi pan, trochę sparzeni jesteśmy, a trochę zrażeni, a trochę skwaszeni... Nie idzie nam po myśli.
— Nie ma więc tu co myśleć o osiedleniu — rzekł Zbyski. — Człowiek skołatany potrzebuje spokoju, wypoczynku... tuby się musiał zaprządz do walki... nie o zasady i nie dla jakiéjś sprawy, boć taka walka obowiązkiem, ale w obronie zagrożonéj egzystencyi.
— Oh! oh! znowu tak źle nie jest! — rozśmiał się pan Ignacy — my krzyczymy głośno... ale niebezpieczni bardzo nie jesteśmy... Dałbym przykłady osób, które umiały tu, z innych prowincyi przywędrowawszy, powoli sobie wyrobić wygodne łoże i już tu są jak w domu... Wszystkie wszakże przykłady te stósują się do dobrze urodzonych i uznających panowanie z bożéj łaski familii, która zresztą — bądźmy sprawiedliwi — wiele czyniła i robi dobrego...
— Jakżebyś pan radził memu sy... — tylko co nie powiedziała pułkownikowa — synowi — zarumieniła się, zmięszała, chciała poprawić, synowcowi, przypomniała, że miał być siostrzeńcem... dodała: siostrzeńcowi, co uśmiech nieznaczny wywołało na usta doktora. — Jakżebyś pan radził mojemu siostrzeńcowi? czy ma się starać kraj poznać i zawiązać stósunki? czy...
Doktor począł chleb krajać i z kawałka kręcić gałkę, zatopił się w talerzu, na którym nic nie było i głową potrząsał.
— Radzić — rzekł — jak to tu radzić?... Doprawdy bardzo to ciężko... Może się ja mylę, może szanowny pan ma szczęście, może mu się lepiéj powiedzie, niżbym ja wróżył?... Zawszebym powiedział: należy iść, rozpatrzeć się i samemu próbować! Jednakże trzeba, by ktoś w towarzystwo wprowadził i żeby poprzedziła choć ta fama, zawsze konserwatywny nadająca charakter, że się będzie dobra kupować.. To konieczne, bo my wszelakim proletaryatem brzydzimy się aż do wstrętu... proletaryatem intelligencyi naprzód, proletaryatem patryotyzmu, proletaryatem pracy... Z tém u nas wiąże się idea społecznych przewrotów.. a w obronie status quo gotowiśmy na wszystko!! na wszystko...
Jenerał, który przyszedł dosyć posępny, stał się smutniejszym jeszcze. Bądź co bądź, wszystko, co słyszał i widział, przekonywało go, iż Polska nietylko materyalnie podzieloną była, ale duchowo rozbitą, że tu nic już jéj nie łączyło z oderwanemi częściami, wszystko skupiało w obronną osobną całostkę, już nie wierzącą, by kiedy czém inném być mogła, prócz jedną z owych planetoid drobnych, co z rozbitego świata po niebie smutne się włóczą.
Skwarski nie mógł zapobiedz temu, by rozmowa nie wpadła na ten tor poważny a chmurny, jako gospodarz zaś pragnął, by gość pod jego dachem był wesół. Człowiek to był starszéj daty, który na roku 1831 w pojęciach, obyczajach, bakenbardach i halsztuku się zatrzymał... a ówcześni ludzie byli po trosze fataliści i chętnie mówili: Jakoś to będzie! Więc ponalewał kieliszki i trącił łokciem doktora.
— Mówbo co weselszego, panie Ignacy — a głośno dodał:
— Dajcież, panowie, pokój tym malaturom satyrycznym naszego biednego kraju. — E! dalipan tak źle nie jest... Wszystkiego na rozum brać i nie należy i nie można... coś trzeba na Opatrzność téż spuścić! Wypijmy za zdrowie dobrych ludzi, o tych i w Galicji nie trudno, choć ją oszkalowano...
Doktor podniósł kieliszek.
— Za zdrowie wszystkich tych, którzy czcigodnemu gospodarzowi są podobni, ale naprzód gospodarstwa!
Wszyscy się ruszyli... trącono kieliszki, węgrzyn powoli wlewał szczerość i rozwięzywał języki... Byliby się téż może szczęśliwiéj rozgadali i do praktyczniejszych doszli wynurzeń wzajemnych, gdyby u drzwi pierwszych nie dał się słyszeć głos jakiegoś przybyłego, który ze służącą gorąco się spierał o pozwolenie wnijścia...
Słychać było wyraźnie z przedpokoju.
— Są goście, proszę pana — z daleka! państwo siedzą u stołu...
— No to co, że są goście? a choćby i z daleka! no to co, że siedzą u stołu? czy już dla mnie krzesełka zabraknie — hę?
— Ale proszęż pana! to może... może się pan każe opowiedzieć?
— Ja? zameldować? u Skwarskiego? ale, moja panno! czy mnie po raz pierwszy widzisz? czy co?
Skwarski, poznawszy znać głos, skrzywił się nieznacznie, serwetę odwiązał od brody, potarł nieszczęśliwą łysinę, zawahał się, na żonę spojrzał, jakby pytał, co tu robić, i pospieszył Basi na pomoc...
Wszyscy milczeli... Z przedpokoju dochodziły głosy: Mój drogi majorze! proszęż cię, ta panna mi chciała wstępu bez zameldowania odmówić! Staremu przyjacielowi...
— Właśnie pospieszyłem...
— Proszęż cię! mnie! mnie. Cha! cha!
Potém jakby coś z cicha szeptano, potém głos gościa nieco żywszy dał się słyszeć. — To mnie zaprezentujesz... Oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom... W progu ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, dobréj tuszy, rumiany, siwiejący już, postawy bardzo zręcznéj, mimo srebrzystych włosów widoczne zdradzający do młodości pretensye, ubrany wykwintnie, ale bez błyskotek, słowem nadzwyczaj przyzwoity, dobrego tonu i miłéj, wygładzonéj fizyognomii. Był to pan Wilhelm Okoński...
Trudno powiedzieć, kto był pan Wilhelm Okoński, zkąd się on przed laty dziesięcią dostał do Krakowa, co tu robił, z czego żył i czém się trudnił. Stał pod Różą od dawna, wprzódy w hotelu Saskim, był tu niby gościem czasowym... ale wrósł zupełnie do Krakowa. Doskonale mówiąc po francusku, będąc zasad przesadnie konserwacyjnych, należąc z zamiłowania do wyższego towarzystwa, był wszędzie bardzo dobrze widzianym. Do wszystkich znaczniejszych domów uczęszczał, przy wszystkich grach, choćby najgrubszych, służył za niezmordowanego partnera, umiał się wśrubować do każdego lepszego, to jest świetniejszego towarzystwa, a mimo że plotki roznosił i wszystko wiedział i w każdą intryżkę miejską nosa wścibił, wychodził zawsze cało, grał rolę powiernika przy matadorach, sam chętnie w innych sferach matadora udawał i — ot tak — szczęśliwie pędził życie bez troski, uprzyjemniane cudzemi obiadami, herbatą doskonałą, śniadaniami lukullowemi.. a dla wypoczynku wistkiem lub preferansem, lub choćby nawet diabełkiem.
Jednę miał wadę, z któréj sobie umiał przymiot zrobić, był z profesyi gastronomem. — Za światłą jego radą urządzano obiady i śniadania, wiedział najautentyczniéj, jakie wino kiedy podać wypadało, które potrzebowało chłodzenia a które ogrzewania, gdzie i po czemu był najlepszy węgrzyn, najprawdziwsze bordeaux i szampan niefałszowany. Pochwała pana Okońskiego starczyła za patent — ale nią nie szafował, nie wszystko mu było dobre. Za własne pieniądze nie widziano go, by jadł kiedy, fundusze téż jego były problematyczne, okryte tajemnicą najgłębszą, choć długów nie miał, przegrane płacił i na ubranie ani na karty nie żałował. Pokój jego w hotelu był przybrany bardzo wytwornie, ale tam oprócz cygara nigdy nikt nic nie dostał. Zagadkowy ten człowiek rodzinę gdzieś miał, choć o niéj mało mówił... herb zaś i na sygnecie i na cygarnicy i na małych sprzęcikach był tak wyrazisty, iż o pochodzeniu z czystéj krwi szlacheckiéj nie mogło być najmniejszéj wątpliwości.
Przybycie pana Okońskiego do Skwarskich w czasie obiadu dla wtajemniczonych w życie miejskie jak doktor Ignacy oznaczało, że już gość ów o przybyciu pani Zbyskiéj i jéj syna wiedział, że nie potrzebował ich widzieć a dodatkowo może starego węgrzyna chciał skosztować. Na inne bowiem przysmaki kuchni skromnéj państwa Skwarskich nie mógł się taki człowiek łakomić, a raz na zawsze był zaproszony pod Baranami.
Wszedł pan Wilhelm i jednym rzutem oka objął, rozklasyfikował, ocenił towarzystwo... Zaprezentowany ukłonił się i grzecznie i bardzo zręcznie, krzesło sobie przysunął z gracyą wielką i ulokował się jakoś pomiędzy doktorem, który go cierpieć nie mógł, a jenerałem...
Doktor i on żyli z sobą dosyć z daleka, stykali się rzadko, wstręt mieli do siebie wzajemny, ale byli z sobą bardzo grzeczni.
— Kochanego doktora Ignacego — rzekł Okoński — nie widziałem od wieków wiecznych — cieszę się, że zdrów i dobrze wygląda...
Doktor skłonił głowę.
Rozmowa była trudną, ale w nawiązaniu i tkaniu jéj, nawet w najmniéj sprzyjających okolicznościach, pan Okoński był mistrzem. Wzywano go téż w razach zdesperowanych, gdy nie spodziewano się jéj o własnych siłach utrzymać.
— Państwo z Królestwa tego nieszczęśliwego, odezwał się do pani Zbyskiéj, ja także jestem obywatelem Królestwa... ale tam teraz życie stało się niemożliwém. Ta biedna Warszawa...
Westchnął, zawtórowano mu...
— My tu przynajmniéj mamy swobodę osobistą, opiekę nad narodowością, i niech sobie ludzie mówią co chcą — żebyśmy nie mieli dezorganizacyjnych żywiołów, przy dobréj woli rządu... bylibyśmy teraz jak u Pana Boga za piecem.
Doktor coś pomruknął. — Okoński spojrzał nań — rozśmiał się.
— Kochany doktor trochę jest pessymistą...
Ignacy ruszył ramionami. — Ja-pes-sy-mi-sta! No — proszę... panie majorze, czy ja jestem pes-sy-mi-sta?
— Troszeczkę — rozśmiał się Skwarski...
— Nie wiem, czy pani pułkownikowa Zbyska raczy sobie przypomnieć, przerwał Okoński, iż miałem zaszczyt być jéj prezentowanym przed laty dziesięcią u pani hrabiny Augustowéj...
— Tak... przypominam sobie! szepnęła skłopotana nieco pani Zbyska, w istocie nie pomnąc nawet, czy u pani hrabiny Augustowéj była. Okoński mówił dalej.
— Lepsze to doprawdy były czasy — i ludzie nawet między Moskalami nie źli. Książę Gorczakow un peu faible, mais très honnête homme... W zamku towarzystwo miłe, w Warszawie tyle domów, hrabiny... książąt... baronostwa... hrabiów...
Począł liczyć Okoński i po imieniu spieszczono wymieniać osoby, z któremi, jak widać, żył na bardzo poufałéj stopie.
Jenerał, Michalina, wszyscy przypatrywali się temu bohaterowi salonów... on, wśród opowiadania, nie tracąc czasu, badał osoby, twarze, widocznie pragnął odgadnąć, z kim miał do czynienia, z jakiego świata byli to przybysze... Nikt się nie odzywał; gospodarz tylko podał kieliszek starego wina.
— Ale, kochany majorze, ja bo jeszcze obiadu nie jadłem, jestem zaproszony na piątą...
— Choćby przed obiadem kieliszek wina wytrawnego nie zaszkodzi! zawołał Skwarski — prawda doktorze?
— Szczególniéj gdy wino wytrawne pije wytrawny człowiek! potwierdził doktor Ignacy.
— Przedziwnie! zaśmiał się Okoński — zawsze dowcipny...
Doktor wedle zwyczaju głowę między ramiona wcisnął.
— Nie będą dziś państwo w teatrze — dorzucił Okoński — a! przecież warto widzieć Modrzejewską... Jest to chlubą naszéj sceny, że taką dała teatrowi polskiemu artystkę... prawdziwie genialną. Z każdéj roli umie ona wydobyć życie... Nieporównana et très comme il faut! Niepojęta rzecz, jak ta kobieta zrodzona na deskach teatralnych potrafiła zdobyć tę dystynkcyą, ten ton wielki... To geniusz...
Okoński był jednym z tych łysych wielbicieli artystki, którzy rozpływali się nad Adryenną Lecouvreur... Rozmowa zwróciła się na teatr... potém na wystawę sztuk, na restauracyą ołtarza Panny Maryi na odkrycie zwłok i pogrzeb Kazimierza Wielkiego. Nie potrafił wszakże zarzucając najrozmaitsze wędki p. Okoński złapać na nie osób, z których dobyć pragnął jakieś charakterystyczne słowo. Jenerał słuchał z uwagą, pani Skwarska potakiwała, pułkownikowa uśmiechała się, Michalina siedziała poważna i surowa.
Dla tak zręcznego człowieka, jakim był p. Okoński, milczenie samo już coś mówiło. Oznaczało ono, że się ci ludzie obawiali wygadać.. co tém większą obudzało ciekawość. Ofiarował swą pomoc w dostaniu biletów do loży, ale pułkownikowa podziękowała — nie szło... Skwarski był zakłopotany, doktor milczący. Po kilku próbach Okoński trochę zamilkł, zdawał się szukać téj nowéj beczki, z któréjby mógł zaczerpnąć.
Major trochę był ożywieńszy i mniéj ostrożny niż zwykle po węgierskiém winie.
— Już to, odezwał się — niktby lepiéj nas nie objaśnił o tutejszych stósunkach nad pana Okońskiego. Pan.. pan... (jąkał się nie mogąc przypomnieć nowego nazwiska jenerała)... pan Szarliński ma podobno myśl nabycia tu dóbr...
Żywo obejrzał się Okoński...
— O! nic łatwiejszego, rzekł uśmiechając się — cała Galicya jest do sprzedania... dóbr więcéj niż kupców... Prusacy nabywają nieustannie...
Pan dobrodziéj chciałby w Krakowskiém...
Jenerał nie rad może, iż go zdradzono przed obcym, nie mógł się już cofnąć.
— Nie jestem jeszcze zdecydowany — odpowiedział — chciałbym się rozpatrzeć.
Okońskiemu znać potrzeba rozpatrzenia, protekcyi słodką uczyniła nadzieję śniadań, obiadów.. wieczorów i żywo począł.
— Naprzód nieuchronnie należy porobić znajomości. Każda prowincya ma dystyngwowane rodziny, które ją reprezentują... w tych domach najlepiéj się można poinformować. Rodziny te właściwie rządzą krajem i wpływ nań największy wywierają... nie wchodząc do tych domów, kraju się nigdy nie pozna... i nic się w nim nie zrobi... Gdyby pani pułkownikowa życzyła sobie... lub pan dobrodziéj (wskazał na jenerała) chciał zrobić znajomości, ja, na którego są dosyć łaskawi...
— Nieskończenie wdzięczen jestem, przerwał jenerał — korzystałbym z jego uprzejmości, ale tym razem bawimy tak krótko...
Na tém się skończyła próba. Okoński wypił jeszcze kieliszek wina, starał się wybadać pułkownikową.
— Przypominam sobie, że pani dobrodziejka miała syna w Petersburgu? nagle począł Okoński.
Na te słowa twarze wszystkich, oprócz jenerała, który pozostał spokojnym, tak się zmieniły, tyle spojrzeń skrzyżowało, iż Okoński bystro dorozumiał się, że na coś musiał bolącego nastąpić.
— Mój syn, cicho bardzo... odpowiedziała pułkownikowa — zginął.
Milczenie; zmięszał się badacz... ale popatrzywszy znowu po otaczających sam nie wiedział, co wnosić.
Natrętna jego wizyta dosyć już była długą i bezskuteczną, a że dawała mu prawo odwiedzenia pułkownikowéj Okoński spojrzał na zegarek, począł się żegnać i przeprowadzony przez Skwarskiego wyszedł.
Wszyscy lżéj odetchnęli.
Doktor Ignacy jakby sam do siebie wymówił do stojącego przed sobą kieliszka — Truteń! Uśmiech przebiegł po ustach staruszki gosposi.
Przybycie Okońskiego zwiastowało pułkownikowéj, iż tegoż dnia o niéj wiedzieć już i mówić będą w tych kołach, w których się Okoński obracał..
— Masz pan dobrodziéj żywy dowód — ozwał się cicho bardzo doktor, że przecie i u nas est modus in rebus. Oto ten miły i wielce szanowny pan Wilhelm Okoński lat dziesięć jak się tu osiedlił i widzą państwo, że mu dobrze — utył nawet.
Świadczy to przeciwko mnie i moim pes-sy-mi-sty-cznym zapatrywaniom... Mea culpa. Powinienem być rozgrzeszonym. Nie prawda majorze?
— Ja ciebie bez spowiedzi rozgrzeszam, rozśmiał się Skwarski, bo i ty mój doktorze... stary poczciwy gdera... a serce masz złote...
Zaczęto się ruszać na znak dany przez gospodynią od stołu... Basia wnosiła czarną kawę na tacy ogromnéj... A była to taca srebrna wyprawna jeszcze, któréj przyjemnie było na świat wyjrzeć przy téj sposobności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.