Zagrzebani/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagrzebani |
Podtytuł | Powieść z życia wiejskiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po prawej i lewej stronie Wisły, w powiecie lubelskim i sandomierskim, znany był dziwak pewien i oryginał, pan Symplicyusz Jajko.
Skąd pochodził, ile lat sobie liczył, czy miał krewnych albo rodzinę bliższą, nikt nie wiedział i nikt nie pytał nawet, gdyż pan Symplicyusz — chociaż zwykle do pogawędki skory — o sobie mówić nie lubił.
Czasem półgębkiem bąknął, że ma własną „cząstkę“ koło Prużan, że ją w posesyę wypuścił, że posesor czynszu nie spłaca, a czas ciężki; ale gdzie mianowicie ta „część“ leżała i jak ją zwano, trudno się było dowiedzieć.
Gdy pytać było przyjezdnych z tamtych stron, od Kobrynia, od Prużan, od Słonima nawet, każdy odpowiadał, że jako żywo nic o panu Symplicyuszu nie słyszał i że ani jego samego, ani jego „części“ na swoje oczy nie widział.
Tu wszakże nad Wisłą, nad Wieprzem, nad Bugiem, nad Liwcem i Tyśmienicą, znano pana Symplicyusza, jak zły szeląg, lubiono go i poważano — a jak się gdzieś we dworku pokazał, to od gospodarza domu począwszy, a na najmniejszem dziecku kończąc, każdy go witał serdecznie: gospodarz uściśnieniem kordyalnem, panie wesołym uśmiechem — a dziatwa okrzykami radości.
Miał bowiem pan Jajko zawsze wiadomości pełno dla starszych — dla dziatwy zaś pierniki i orzechy w torbie.
Prawdę mówiąc, pan Symplicyusz właściwie nigdzie nie mieszkał i własnego locum fixum nie posiadał, ani nie potrzebował, gdyż życie jego upływało w ciągłych wędrówkach. Tu był dzień, tam tydzień, ówdzie miesiąc; — to się pokazał w okolicy, to znowuż znikał jak kamień w wodzie — i przez pół roku, lub dłużej, znaku życia nie dawał.
Czasu wszakże napróżno nie tracił, bez celu, bez potrzeby nie zatrzymał się nigdzie. W jednem miejscu las urządził, gdzieindziej ugodę z chłopami przeprowadził, to znów kupna, zamiany, dzierżawy stręczył, w kolonizacyach pośredniczył, pożyczki wyrabiał, hypoteki regulował...
Nie wiadomo gdzie i kiedy w prawie kształcony, znał je wszakże wybornie, artykuły kodeksu jak z rękawa sypał, a w zawikłanych, odwiecznych procesach, nawet wysoko doświadczeni prawnicy wysoko jego zdanie cenili.
Chociaż pan Symplicyusz ciągle od kominka do kominka, jak to mówią, się włóczył, jednak cudzym kosztem nie żył, łaski niczyjej nie potrzebował i pieniądze miał zawsze.
Skrupulatny, oszczędny, na siebie i na przyjemności swoje bardzo mało wydawał, ale grosz go się trzymał i często gęsto, tam, gdzie już znikąd się nie spodziewano ratunku, Jajko jak „deux ex machina“ się zjawiał i pomoc skuteczną przynosił.
Dawniej jeździł pan Symplicyusz porządnie, wygodną kałamaszką żółtą, trzema spasłymi końmi, z furmanem — ale gdy złe czasy przyszły, gdy w kraju bieda nastała, a przy ziemi ledwie że ledwie mogli się ludzie utrzymać — wnet kałamaszkę i tęgie kasztany sprzedał, furmana odprawił, nawet garderoby porządnej się pozbył i złotego zegarka z łańcuszkiem. Jeden tylko sygnet z krwawnikiem, zapewne starą pamiątkę rodzinną, zatrzymał i zawsze na palcu go nosił.
Pamiętają ludzie te czasy (boć nie takie odległe przecie), jak dnie smutne i ciężkie nastały: wiele domostw z dymem poszło, wiele rodzin opłakiwało straty.
O weselach zapomniano wówczas, — a świeżych mogił przybyła moc wielka...
Gdy burza nieco ucichła, gdy po wstrząśnieniach strasznych jęto się po rumowiskach oglądać, żeby nowe postawić siedziby i zardzewiałe pługi pchnąć w pole, Jajko jak dawniej po okolicy się uwijał — ale zmienił się do niepoznania, zdziwaczał. Zmiany te nietylko w usposobieniu, w trybie życia, ale w powierzchowności jego nawet były widoczne.
Zamiast żółtej kałamaszki, biedkę sobie żydowską sprawił, w jednego niepokaźnego konia zaprzężoną; zamiast garderoby porządnej i modnej, długą, za kolana sięgającą bekieszę z grubego sukna przywdział, brodę zapuścił, zdziadział i na humorze stracił.
— Co się z panem stało, panie Symplicyuszu? — pytano — co zrobiłeś jegomość z sobą?
— Ha, moi drodzy — odpowiadał. — Zmieniają się czasy i nam się też zmienić trzeba. Niema na kałamaszkę, na trzy szkapy, na furmana, należy tedy jeździć biedką, jak żyd. Zabrakło na sajety, należy chodzić w kapocie! Bieda, bieda, rozumu uczy, a jak już nauczy, to człowiek żałować nie będzie, że jej zaznał. Mówię wam to i powtarzam, że człowiek przez całe życie uczyć się powinien; to tylko nieszczęście, że ochoty do tej nauki nie ma... to nieszczęście! Oto i my naprzykład, moi panowie i panie. Nauczycieli macie tuż, wzory do naśladowania na każdym kroku, a nawet wam do głowy nie przyjdzie, żeby z dobrej okazyi korzystać. Źle robicie najmilsi moi, bardzo źle — i pokutujecie też za to...
Interpelowano:
— Gdzież, panie Symplicyuszu, nauczycieli tych szukać, od kogo się uczyć?
Jajko ironicznie się uśmiechał.
— Gdzie? — odpowiadał — gdzie? Obok, przy sobie, tuż! Nie darmo powiadano: są, którzy oczy mają a nie widzą, mają uszy a nie słyszą. Nie darmo powtarzam, nie darmo.
— Ależ, panie Symplicyuszu, wyraźniej się tłómacz — mówiono.
— Wytłómaczę się jak najwyraźniej, ale wiem, że to śmiechem przyjmiecie — a słowa moje będą jak groch na ścianę rzucony... Otóż w czem rzecz! Małoż to macie żydów koło siebie? Nie możecie im się przypatrzyć? nie możecie ich naśladować?
— Żydów?
— Tak, żydów! moi panowie.
— Ich naśladować! od nich się uczyć? ależ panie Symplicyuszu kochany, toć to pijawki, wyzyskiwacze, lichwiarze!...
— Prawda!...
— A jednak...
— A jednak pamiętajcie, że te pijawki mocne są — a w ciągu dwóch tysięcy lat potrafiły, w najnieprzyjaźniejszych warunkach, utrzymać swoje istnienie. Nie dały się i basta.
— Czegóż to dowodzi?
— Dużo dowodzi, bardzo dużo! Przedewszystkiem dowodzi, że jakowaś siła żywotna w nich jest, jakowaś moc, cement, co te rozbite cegiełki w gromadzie trzyma, co je łączy, co w nich odporność wyrabia...
— Więc każesz nam, dobrodzieju, lichwą i szynkiem się trudnić, — mówili z przekąsem — chcesz dobrodzieju może, żeby porządny szlachcic nosił brodę i pejsy, żeby, jak mu się zależy czasem trochę pieniędzy w kieszeni... na fanty może pożyczał?
— Nie, tego ja nie chcę, odrzućcie lichwę i szynk, odrzućcie szachrajstwo i oszukaństwo, fałszywe miary i przechowywanie rzeczy skradzionych — odrzućcie to, powiadam! — ale bądźcie tak religijni jak żydzi, tak przywiązani do tradycyj swoich, tak cierpliwi, oszczędni i solidarni — a przyszłość do was należy... Nie jest mojem marzeniem, żeby szlachcic pejsy nosił, — ale jeżeli, zamiast wolantem będzie jeździł tanią bryczczyną, jeżeli będzie dom prowadził z możliwą oszczędnością, jeżeli zanim grosz wyda siedm razy go obejrzy — jeżeli będzie miał rachunek w głowie a węża w kieszeni — to nie zginie, jak honor kocham, nie zginie!
Nie bardzo się ludziom podobały te sentencye...
— Zdziwaczał stary Jajko, — mówiono — zdziwaczał już na szczęt, zupełnie!...
Słuchano jego teoryj, głowami z politowaniem kiwano — ale że po za tem dziwak był i lubiany i potrzebny, że częstokroć z pomocą i dobrą radą przychodził, a do załatwiania interesów był jedyny i zupełnego zaufania godzien, więc mu przebaczano dziwactwa, a po dawnemu przyjmowano serdecznie.
Pan Symplicyusz wszelako, który zwykł był zawsze w czyn swoje teorye wprowadzać, w coraz nowe popadał dziwactwa.
Uwziął się żydów naśladować i po żydowsku żyć. Więc też biedką jeździł, w drogach na popasie chlebem tylko i rzodkwią się żywił, kapotę nosił, bez usługi się obywał, zabiegał, oszczędzał i nawet na drobne handelki się puszczał. Zwyczajnie jak dziwak, nie wiele sobie z głosu opinii robiący.
Za trudy swoje, za przysługi, które ludziom chętnie wyświadczał, nigdy prawie pieniędzy nie brał i przyjmować, choć mu wtykano gwałtem, nie chciał.
— Nie czasy na to — powiadał. — Duś bracie grosz do grosza, ściskaj worek, oszczędzaj, bo pieniądz potrzebny. Grosz to dzisiaj argument... to broń, którą można skutecznie wojować, — to, panie dobrodzieju siła... Mnie znowu wiele nie potrzeba. Jak przyjadę do ciebie, to mi jeść dasz, a mojej szkapie garstkę owsa, lub kłaczek siana rzucisz; a za moje trudy, za wyrobienie interesu... to mi źrebię przez rok, albo przez dwa przetrzymasz i kwita. Więcej nie żądam i nie pragnę, a choćbyś dawał, nie wezmę...
To było jedyne prawie honoraryum pana Symplicyusza, ale w gruncie rzeczy dość korzystne.
Zawołany koniarz, wielki znawca i amator, skupował przy okazyi źrebaki, te po znajomych dworach i dworkach na wychowanie oddawał — to też gdy się jesień zbliżała, zawsze kilka sztuk koni miał na sprzedaż.
Najmował wtenczas chłopa z wozem, zaopatrywał się w owies i siano, i rzemiennym dyszlem, od dworka do dworka jadąc, koniki z sobą zabierał i z taborkiem pokaźnym, czasem sześć, czasem ośm sztuk wynoszącym, na jarmark dążył.
Puszczał się tedy do Łęczny, do Łowicza, Skaryszewa. Koniki swoje sprzedawał, czasem facyendował i zamieniał — i zawsze tak korzystnie handelek prowadził, że mu kilka tysięcy corocznie do kieszeni kapnęło.
Tym funduszom pan Jajko, jak się sam wyrażał, spać nie pozwalał, bo pieniądz do ruchu stworzony, ciągle kręcić się musi, żeby właścicielowi swemu jakiś zysk, a ludziom pożytek przynosił; puszczał go więc stary dziwak w obroty, ku wielkiemu niezadowoleniu żydków, którzy w tem zamach na specyalność swoją widzieli.
Dochodziły go nieraz odgróżki i złorzeczenia — ale drugie mimo uszu puszczał, a pierwszych się nie lękał. Pieniądze w bezpiecznem miejscu przechowywał, a na wypadek napadu w drodze liczył na swoją pięść żylastą i na małe „cacko“, które zawsze w kieszeni kapoty nosił. To „cacko“, jak je nazywał, był to krótki rewolwer dużego kalibru, który w pewnej, twardej dłoni pana Symplicyusza, przy doskonałem oku i krwi zimnej, mógł rzeczywiście być skuteczną obroną.
Włóczył się Jajko nocami najwięcej, po bocznych drogach, manowcach, polach — ale go nigdy zła przygoda nie spotkała. Jadąc, godzinki półgłosem nucił, albo pacierz łaciński odmawiał, jak człowiek starego autoramentu i starych obyczajów.
Wspominał czasem, że w młodości na księdza się kształcił, że w klasztorze nowicyat odprawiał — ale gdzie to było i kiedy, nie mówił.
Domyślano się, że w życiu jego był jakiś moment bardzo dramatyczny, kursowała nawet na ten temat legenda o wykradzeniu pięknej panny, ucieczce, pojedynku — ale nikt przy tem nie był i nikt tego nie widział. Coś tam tylko o tem panie mówiły, bo właśnie przed dziesięcioma laty któraś z nich bawiąc u krewnych koło Kalisza, nad samą granicą, dużo tam o przygodach pana Symplicyusza słyszała. Naturalnie, powróciwszy do domu, przy pierwszej sposobności zasypała starego gradem pytań — ale dziad wszystkiego się wyparł.
— Nie przeczę — mówił — że coś podobnego być mogło, boć dzieją się różne rzeczy na świecie, ale ja, jako żywo, w tamtych stronach nie bywałem. Może inny jaki Jajko pamięć tam po sobie zostawił, lecz to nawet nie krewny mój wcale... przynajmniej nie wiem o takim. Ja się piszę po staroświecku, jako Staszyc nauczał: Iayko, a inni, którzy się nawet do powinowactwa ze mną przyznają, najniesłuszniej naturalnie, pakują w nazwisko dwie szkaradne joty, nie wiadomo na co i po co... Otóż tamten z pod Kalisza, pojedynkarz i romantyk, z pewnością przez dwie joty się pisał; zakładbym o to trzymał.
Pan Symplicyusz chromał nieco i na prawą nogę utykał; przypisywano to właśnie pojedynkowi, ale Jajko na reumatyzm cierpienie swoje spędzał.
Wesoły w towarzystwie i rozmowny, pan Symplicyusz chętnie o wszystkiem gawędził, ale gdy go kto o przeszłość, o przebyte życia koleje zapytał — to Jajko albo rozmowę na inny temat zwracał, albo też ręką niechętnie machnął, dając do zrozumienia, że mu przykrość podobne pytanie sprawia.
Gorący był wieczór lipcowy — po gościńcu piaszczystym jechał na swojej biedzie dwukołowej pan Symplicyusz. Duży, dereszowaty koń, szedł stępa, dysząc ciężko, kiwając łbem spoconym, żeby go trochę ochłodzić.
Pan Jajko lejce wolno puścił, bicz w słomę zatknął i fajeczkę krótką, tytuniem z prostego, ordynarnego kapciucha napełnił. Następnie krzesiwo i krzemień z kieszeni wydobył, ognia skrzesał i otoczył się obłoczkiem sinawego dymu...
Osobliwsza to była z powierzchowności figura ten pan Symplicyusz. Brodę nosił długą, w której włosy rudawe, płowe, jasne i siwe mieszając się z sobą, nadawały jej barwę nieokreśloną... Ta broda czyniłaby go podobnym do mnicha, gdyby nie wąsy zamaszyste, podkręcone do góry — i nie bystre piwne oczy, patrzące śmiało, wprost przed siebie, latające ciągle, ruchliwe. Nad oczami zwieszały się brwi krzaczaste, gęste i nadawały całej twarzy wyraz poważny jakiś i surowy. Tuszy był dobrej, twarz i ręce ogorzałe miał, opalone od słońca.
Przepiórki odzywały się w zbożu, bociany ku gniazdom ciągnęły, na bagnach żaby rechotać zaczynały. Słońce zataczało się na las, rzucając ukośne promienie na obłoczki, które skąpane w tem świetle, odziewały się w szkarłat i purpurę... Chwilami od jeziora przeciągał wietrzyk orzeźwiający, chłodniejszy i po spiekocie dziennej zdawał się ożywczym balsamem.
Z pieśniami głośnemi ludzie od roboty wracali — bydło i owce z pastwisk szły, tumany kurzu z gościńca podnosząc, wozy snopów pełne toczyły się do stodół.
Urodzaj piękny był w tym roku. Gęsto stały na polach mendle i półkopki, tu i owdzie wznosiły się sterty pokaźne — a na łąkach, co się po nad rzeką ciągnęły, stogów była obfitość.
— Będzie co jeść, na honor będzie — mruczał pan Symplicyusz do siebie.
I miał słuszność, w tym roku albowiem gospodarze nawet, którym trudno dogodzić, którzy zawsze podczas pogody wzdychają do deszczu, a w deszcz o pogodę się modlą — mieli uśmiech zadowolenia na twarzach i o to się tylko martwili, że rok zeszły tak pomyślny nie był, a przyszły może być gorszy, niż obecny...
Gościniec ciągnął się nieco pod górę, a gdy pan Symplicyusz na najwyższy punkt wjechał, ujrzał przed sobą wioskę dość dużą... Przy drodze stały stare, przygarbione chałupy, słomianemi strzechami pokryte, strzechami co już poczerniały całkiem i mchem obrosły — a dalej nieco jaśniały schludne obszerne domki, o dużych oknach, z gankami, a przy każdym był ogródek owocowy, ogrodzony wysokim płotem i zabudowania porządne.
Były to jakby dwie wsie w jednej — a w pośrodku tych wsi, niby coś neutralne, ani do jednej, ani do drugiej nie należące, wznosiła się wielka murowana karczma, srodze zębem czasu dotknięta. Tynk poopadał z niej, okna w połowie przynajmniej wybite i cienkiemi gontami zamiast szyb opatrzone, dach zdezelowany całkiem, miejscami bez dachówek zupełnie.
Deresz pana Symplicyusza ujrzawszy wioskę z góry, puścił się raźnym kłusem i wkrótce stanął przed karczmą, poglądając pożądliwem okiem na studnię, z której właśnie kobiecina jakaś, przy pomocy skrzypiącego żórawia, świeżą wodę ciągnęła.