Zagrzebani/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zagrzebani
Podtytuł Powieść z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II,
gdzie jest nieco o historyi murowanej karczmy, jej świetnych czasach i upadku, tudzież o przekonaniach politycznych i społecznych pana Joela Symchy Spigelglasa.

Gdy deresz stanął przed karczmą, a pan Symplicyusz nie bez pewnej trudności z biedki wysiadał, z szerokich wrót karczemnych wybiegł obywatel niepokaźnej powierzchowności, w średnim wieku, z brodą widłowato na dwoje rozdzieloną, z uśmiechem na ustach. Z powodu gorąca, człowiek ten nie miał na sobie kapoty, tylko kamizelkę, z pod której wyglądało coś w rodzaju fartuszka, z czarnym szlakiem i kilkoma sznureczkami bawełnianymi. Czapkę przechyloną miał na tył głowy, na nogach zaś pończochy niebieskie i pantofle, które widocznie częściej spotykały się z błotem, aniżeli z szuwaksem.
Obywatel ten nazywał się Joel Symcha Szpigelglas, mieszkał wraz z rodziną w karczmie, po części dla poratowania nadwątlonego zdrowia, po części zaś dla sprzedaży trunków i prowadzenia drobnych interesów finansowych.
Ujrzawszy pana Symplicyusza, Joel do biedki przybiegł i zawołał:
— Aj waj! aj waj! kogo ja widzę?! Kogo ja mam szczęście oglądać! Wielmożny pan Jajko... taka godna osoba! Taki rzadki gość. Pan dobrodziej już dawno nie był w naszych stronach, na moje sumienie, bardzo dawno!...
— Od zimy, od zimy, kochany panie Joel... jakże się miewasz?
— Dlaczego ja nie mam się miewać? Miewam się, Bogu dzięki, jak groch kiele gościńca... Ny, ny, akurat wielmożny pan powiedział od zimy... tak... tak, pamiętam. Wtenczas wielmożny pan sprzedał mi tamtego starego kasztanowatego konia, co miał na prawe oko zaciąg...
— Nieprawda, bo ja ci zdrowego konia sprzedałem.
— Nie mam pretensyi... Może on u mnie dostał zaciągu — ale ja jego już puściłem w świat... Sprzedałem chłopu. Od chłopa go złodzieje ukradli, od złodziei kupił jakiś mieszczanin na jarmarku, potem z tego interesu była sprawa, była awantura, stawałem ja za świadka!... świadczyłem, na moje sumienie! Ny... wie wielmożny pan, jaki był skutek z tej całej sprawy? Jak my gadali w sądzie, sąd miał pisać wyrok, a koń sobie stał przed sądem, złodzieje jego znów ukradli — i już było po sprawie! Posądzali jednego żydka, ale to była nieprawda, tylko to była prawda, że koń przepadł... Wielmożny pan pewnie będzie u nas nocował? Mam śliczną stancyę, jak złoto.
— Nie, nie; popasę tylko ze dwie godzinki i pojadę.
— Na noc? Po co wielmożny pan na noc ma jechać?
— Pilno mi.
— Gdzie? gdzie panu tak pilno... gdzie pan dziś zajedzie? Dworów w naszych stronach blizko niema... Najbliżej w Maciejowie... ale stąd rachuje się trzy mile drogi... Sam piach! i to jakie trzy mile! Chłopskie mile — żebym ja tak był zdrów — one są warte tyle, co cztery, może co pięć nawet.
— Wiem ja, wiem... znam tu dobrze nietylko drogi, ale nawet każdy kamień przy drodze... Tymczasem daj no, panie Joel, wiązeczkę siana dla mojego deresza.
— Zaraz panie... Piękny deresz! — rzekł, przypatrując się koniowi — takie bydlę wspaniałe! To cały gmach! na moje sumienie, osoba! Jemu prędzej do karyty pasuje, niż do biedki!
Pan Symplicyusz konia rozkiełznał, przyniesione przez Joela siano przed nim rzucił, a sam na ławeczce przed karczmą usiadł.
— Jakoś tu pusto u ciebie, mój Joelu? — rzekł.
— Aj, pusto, wielmożny panie, pusto! Te koleje żelazne całkiem nas zgubiły. Z przeproszeniem, nie ma co do gęby włożyć. Taka propinacya co była warta dawniej parę tysięcy, dziś nie znaczy nic! Ot, siedzi człowiek, aby siedzieć, bo co ma robić? Trzeba żyć. A tymczasem jest coraz gorzej. Wielmożny pan Jajko jest człowiek mądry, wielmożny pan ciągle po świecie jeździ... Taka osoba to wszystko wie, niech tedy wielmożny pan powie, czy będzie trochę lepiej na świecie, czy nie?...
— Dziwne, mój Joelu, zadajesz pytanie; skądże ja mam wiedzieć? Przecież prorokiem nie jestem.
— Mnie się zdaje, że będzie coraz gorzej... W naszych książkach tak stoi — a co tam stoi, to prawda jest... Wszystko na świecie będzie się psuło, psuło, dopóki się całkiem nie popsuje... Oto widzi pan, że propinacya coraz gorzej się psuje, handel także się psuje... Popsuła się szlachta, popsuli się chłopi, nawet ziemia się psuje, bo dziś nie bardzo kupca na nią znajdzie... Patrz pan dobrodziej choćby na tę naszą karczmę tu w Woli...
— No cóż... rudera!
— Całkiem rudera; trochę w niej cegły, trochę dachu, a najwięcej dziur w dachu, a kiedy kolei nie było, kiedy tą drogą każdy musiał jechać! Ha! ha! ośm tysięcy propinacya szła! Żebym ja miał jeden procent od tych pieniędzy, co przez tę karczmę przeszły! Ile stąd, z tej karczmy, wyszło wielkich kupców na zboże, na lasy... ilu wielkich bankierów!... A dziś, co tu jest dziś? Nawet dworów dużo ubyło... Obacz pan u nas w Woli: gdzie dwór stał, teraz niemiecka wieś. Oni ją nazywają Franzdorf! Z dworu ludzie mieli życie, a z niemców kto co ma? Do dworu chłopi chodzili na zarobek — do dworu żydki jeździli za handlem — a te szwaby?! Chłop u nich nie zarobi, bo każdy kolonista ma dzieci swoich gromadę. Ja nawet nie wiem, skąd oni biorą tyle dzieci?! Żyd od niemca także się nie pożywi... Jakim sposobem? Oni wszystko sami wywożą do miasta, nawet wódki nie przyjdą kupić do karczmy, tylko sprowadzają sobie z innych miejsc. No, powiedz pan dobrodziej, jak tu żyć? z czego żyć teraz?... Obacz no pan miasteczko, tak samo jest ścisk wielki... Kramarze powiadają, że czasem przez trzy dni nikt do kramu nie przyjdzie... Ładne czasy, dalibóg, ładne czasy! Z pomiędzy naszych wybiera się dużo do Ameryki, za morze — ale nie mają za co jechać... skąd mają wziąć?
Długo jeszcze lamentował na ten temat Joel, ale pan Symplicyusz nie bardzo słuchał... Zajęty swemi myślami, narzekania Joela jednem uchem wpuszczał, drugiem wypuszczał, jak to mówią.
Wzrok jego błądził po chatach chłopskich, po zabudowaniach kolonistów, po polach.
A Joel swoje wciąż prawił:
— Nasza Wola przepadła już całkiem i zmarniała. W Paciorkach zaraz będzie to samo — i jeszcze kilka majątków w naszych stronach mają koloniści kupić. W zeszłym tygodniu jechali tędy dwa niemcy do Maciejowa...
Pan Symplicyusz drgnął.
— Do Maciejowa, powiadasz?
— Na moje sumienie! Gorąco było tego dnia; można poprostu powiedzieć, że ogień z nieba leciał... Oni popasali tu i wypili pięć butelek piwa... Wierzy pan, to był mój cały targ tego dnia!... Oni gadali dużo między sobą, ja słuchałem. Wiadomo kto propinacyę trzyma, to musi dużo słuchać... Ja, Bogu dzięki, rozumiem trochę po niemiecku, więc miarkowałem zaraz, co oni mają za interes.
— Cóż to za jedni, proszę cię, skąd?
— A zkąd taki niemiec ma być? Wiadomo, że z Niemców. Ci dwaj, co do Maciejowa jechali, to nie byli prości koloniści, tylko machery. Oni kupują cały majątek, a potem wycinają las, a ziemię sprzedają drugim niemcom...
— A powiedzże mi, Joelu, bo może ci to wiadomo, czy skończyli interes w Maciejowie? Kupili, czy nie? Przecież skoro tędy jechali, to i tędy musieli wracać i — zapewne wstępowali do ciebie.
— Oni powracali całkiem inną drogą, nawet wiem którą... Wszystko wiem... Mówili mi żydki z miasteczka. Młodszy pan koniecznie chce sprzedawać, starszy trochę marudzi — ale pewno ustąpi. On miękki charakter ma — a niemcy bares geld na stół kładą...
— Ale przecież odrazu nie skończyli...
— Blizcy już są, za trzy tygodnie znowuż mają przyjechać.
Pan Symplicyusz odetchnął.
Mrok zapadł już, letnia noc otuliła ziemię szarym płaszczem. W górze migotały gwiazdki. Pan Symplicyusz podniósł się z ławy.
— Czas już jechać — rzekł.
— Aj, niech wielmożny pan tego nie robi. Poco jechać na noc, kiedy za parę godzin dzień będzie. W lesie gościniec trochę reperowali, nakładli faszyny i gałęzi, więc teraz bardzo łatwo wywrócić — a na rzece mostu nie ma i trzeba wykręcać przez chłopskie pastwiska do brodu... Jak wielmożny pan odszuka bród po nocy? Jak trafi do niego po pastwisku, gdzie pełno rowów jest... Lepiej przeczekać, aż świtać zacznie.
Pan Symplicyusz pomyślał chwilę i rzekł:
— Masz słuszność, poczekam.
— A widzi pan, Joel zawsze ma słuszność. Poczekanie jest dobra polityka, a nagłość niewiele warta. Niech mi wielmożny pan wierzy.
— Zawsze, jak widzę, jesteś dyplomata... i lubisz o polityce mówić.
— Oj, wielmożny panie, teraz nastała w naszej okolicy taka polityka, że niech jej oczy moje nie widzą...
— No, no, w czemże tak?
— W tem, proszę pana, że teraz już żadnej polityki niema.
— Jakże to...
— Z kim teraz robić politykę? Powiedz pan dobrodziej, z kim?
— Tego pytania nie rozumiem...
— Aj, waj! Taka głowa, jak wielmożnego pana głowa, to powinna wszystko rozumieć... Na czem żydowska polityka stoi? Na tem, żeby co zarobić! Kto szuka zarobku żydowskiego, delikatnego zarobku, musi prowadzić swoją politykę... Zatem, skoro teraz szlachty mniej, a co jest to biedna — z kim mamy robić politykę? chyba z żoną i z dziećmi... Bismark jest wielki polityk, bo miał z kim politykę prowadzić... miał austryaków — a żeby on był nie miał austryaków — to byłby całkiem kapcan... My teraz nie mamy szlachty, my jesteśmy kapcany... całkiem kapcany! Świat się psuje, a ta szlachta co jest, to taka podobna do szlachty, jak groch do ściany. Co prawda, to wielmożny pan sam...
— Cóż ja?
— Przepraszam, że takie słowo powiem... Niech to pana nie obrazi, ja pana bardzo proszę...
— No, no, mów.
— Naprzykład pan dobrodziej! Czy pan mało świata popsuł?
— Czem?
— Pan się pyta? Taka osoba, taki szlachcic... taki bogaty człowiek... jeździ biedką jak żyd i interesa prowadzi. Dla czego pan sobie nie kupi folwarku? Dla czego pan nie weźmie dzierżawy, nie gospodaruje? Szlachecka rzecz orać, robić żniwo — żydowska kupować zboże, handlować... Tak pan Bóg dał od najdawniejszych lat... Dlaczego pan przeciwko Boskiej woli chce chodzić? Stoi w piśmie, że jak w Egipcie było wielki urodzaj, to Józef żyd radził królowi wszystko zboże zakupić. Józef był wielki hurtownik, wielki kupiec od zboża! od tej pory żydzi ciągle handlowali i mieli z tego życie, a dziś... no dziś robią się takie interesa, że tfy!
Joel splunął. Pan Symplicyusz uśmiechnął się, słuchając tych utyskiwań i lamentów.
— W tem cała polityka jest, — prawił dalej Joel — żeby jeden człowiek drugiemu człowiekowi dał żyć — i żeby na świecie handel szedł. Jak handel jest, to i pieniądze są, a jak pieniądze są — to wszystko jest! Pan dobrodziej śmieje się — ja wiem, co to znaczy... Pan chce powiedzieć, że są takie kłopoty, na które pieniędzmi nic nie poradzi. To nieprawda...
— Ale! ale! gadaj mój Joelu...
— Ja wielmożnemu panu powiem jedną historyę. Byli żydzi pewnego razu w wielkim ambarasie — a jak panu wiadomo, im się nieraz takie przytrafunki zdarzały. Myśleli, myśleli co robić, nareszcie posłali takiego, co się nazywa Tysiąc... Jego wypchnęli za drzwi — więc posłali takich samych stu... Z tymi stoma już trochę gadali, ale i to niewiele pomogło... Wtedy żydki namyślili się i posłali jednego pana, co się nazywał „Milion“. On poszedł, nic nie gadał i wszystko było zrobione jeszcze lepiej, niż on sam chciał. To jest tęga osoba! to cały mocarz jest...
Pierwsze kury już piały, a pan Symplicyusz jeszcze rozmawiał z Joelem. Dowiedział się, co się w ostatnich czasach w okolicy zrobiło. Kto umarł, kto się wyprowadził w inne strony, kto las sprzedał, komu żydzi kredyt zamknęli, kto się ma żenić, która panna za mąż wychodzi. Wszystko to Joel wyrecytował mu najdokładniej, przytem stręczył mu kupno folwarku, albo kilka dzierżaw do wyboru, tłomacząc, perswadując, że szlachcicowi tylko ziemi wypada się trzymać, bo wszelkie inne zatrudnienia to głupstwo, które ani do godności, ani do natury szlacheckiej wcale nie pasuje.
Pan Symplicyusz słuchał, wzdychał, kiwał głową, ale myśli jego błądziły daleko — coraz wstawał, pod okno karczemne podchodził i przy czerwonawem świetle, które się z poza brudnych szyb dobywało, na zegarek spoglądał.
— Idź ty spać, Joelu, — rzekł, gdy już brzask robić się zaczął — idź spać, a ja pojadę...
— Co, spać? po co spać? Wiadomo wielmożnemu panu, co to żydowskie spanie.
— Więc nie sypiasz nigdy?
— Aj, aj... sypiam... jak Pan Bóg daje szabas, to ja śpię, jak jestem w drodze, to także śpię, czasem jak w karczmie pusto, to ja także trochę śpię — mam dosyć, na co więcej... Teraz noc krótka, a w izbie gorąco i jeszcze oprócz gorąca — także jest przyczyna, że lepiej nie spać, niż spać.
Pan Symplicyusz przy pomocy Joela deresza swego napoił i zaprzągł, siedzenie na biedzie poprawił i zapłaciwszy za siano, odjechał.
Deresz ruszył wyciągniętym kłusem — a Joel, stojąc na progu karczmy, ścigał wzrokiem biedkę, dopóki nie zniknęła mu z oczu...
Dzień się zaczynał.
Blady pas światła na wschodzie stawał się coraz bielszy, szerszy — potem zarumienił się i zaróżowił lekkie chmurki, płynące wysoko po niebie, czerwieniał coraz bardziej, potem rozlał się złotem i purpurą, a zaraz i słońce wychyliło się jakby z pod ziemi i stała się jasność wielka, jasność pogodnego dnia letniego.
Właśnie w tej chwili pan Symplicyusz rzekę w bród przebywał. Znając okolicę wybornie, pamiętając każdą ścieżkę, kamień prawie każdy, łatwo miejsce dogodne do przeprawy wynalazł — i bez szwanku na drugą stronę rzeki się przedostał. Potem zygzakowatą dróżką przez pastewniki i łąki do gościńca wyjechał i skrył się w tumanach kurzawy...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.