Zagrzebani/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zagrzebani | |
Podtytuł | Powieść z życia wiejskiego | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ZAGRZEBANI
POWIEŚĆ Z ŻYCIA WIEJSKIEGO
PRZEZ
Klemensa Junoszę.
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
—
1897 Дозволено Цензурою.
Варшава, 18 Февраля 1897 г.
Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego, Warszawa, Nowy-Świat 34.
|
Po prawej i lewej stronie Wisły, w powiecie lubelskim i sandomierskim, znany był dziwak pewien i oryginał, pan Symplicyusz Jajko.
Skąd pochodził, ile lat sobie liczył, czy miał krewnych albo rodzinę bliższą, nikt nie wiedział i nikt nie pytał nawet, gdyż pan Symplicyusz — chociaż zwykle do pogawędki skory — o sobie mówić nie lubił.
Czasem półgębkiem bąknął, że ma własną „cząstkę“ koło Prużan, że ją w posesyę wypuścił, że posesor czynszu nie spłaca, a czas ciężki; ale gdzie mianowicie ta „część“ leżała i jak ją zwano, trudno się było dowiedzieć.
Gdy pytać było przyjezdnych z tamtych stron, od Kobrynia, od Prużan, od Słonima nawet, każdy odpowiadał, że jako żywo nic o panu Symplicyuszu nie słyszał i że ani jego samego, ani jego „części“ na swoje oczy nie widział.
Tu wszakże nad Wisłą, nad Wieprzem, nad Bugiem, nad Liwcem i Tyśmienicą, znano pana Symplicyusza, jak zły szeląg, lubiono go i poważano — a jak się gdzieś we dworku pokazał, to od gospodarza domu począwszy, a na najmniejszem dziecku kończąc, każdy go witał serdecznie: gospodarz uściśnieniem kordyalnem, panie wesołym uśmiechem — a dziatwa okrzykami radości.
Miał bowiem pan Jajko zawsze wiadomości pełno dla starszych — dla dziatwy zaś pierniki i orzechy w torbie.
Prawdę mówiąc, pan Symplicyusz właściwie nigdzie nie mieszkał i własnego locum fixum nie posiadał, ani nie potrzebował, gdyż życie jego upływało w ciągłych wędrówkach. Tu był dzień, tam tydzień, ówdzie miesiąc; — to się pokazał w okolicy, to znowuż znikał jak kamień w wodzie — i przez pół roku, lub dłużej, znaku życia nie dawał.
Czasu wszakże napróżno nie tracił, bez celu, bez potrzeby nie zatrzymał się nigdzie. W jednem miejscu las urządził, gdzieindziej ugodę z chłopami przeprowadził, to znów kupna, zamiany, dzierżawy stręczył, w kolonizacyach pośredniczył, pożyczki wyrabiał, hypoteki regulował...
Nie wiadomo gdzie i kiedy w prawie kształcony, znał je wszakże wybornie, artykuły kodeksu jak z rękawa sypał, a w zawikłanych, odwiecznych procesach, nawet wysoko doświadczeni prawnicy wysoko jego zdanie cenili.
Chociaż pan Symplicyusz ciągle od kominka do kominka, jak to mówią, się włóczył, jednak cudzym kosztem nie żył, łaski niczyjej nie potrzebował i pieniądze miał zawsze.
Skrupulatny, oszczędny, na siebie i na przyjemności swoje bardzo mało wydawał, ale grosz go się trzymał i często gęsto, tam, gdzie już znikąd się nie spodziewano ratunku, Jajko jak „deux ex machina“ się zjawiał i pomoc skuteczną przynosił.
Dawniej jeździł pan Symplicyusz porządnie, wygodną kałamaszką żółtą, trzema spasłymi końmi, z furmanem — ale gdy złe czasy przyszły, gdy w kraju bieda nastała, a przy ziemi ledwie że ledwie mogli się ludzie utrzymać — wnet kałamaszkę i tęgie kasztany sprzedał, furmana odprawił, nawet garderoby porządnej się pozbył i złotego zegarka z łańcuszkiem. Jeden tylko sygnet z krwawnikiem, zapewne starą pamiątkę rodzinną, zatrzymał i zawsze na palcu go nosił.
Pamiętają ludzie te czasy (boć nie takie odległe przecie), jak dnie smutne i ciężkie nastały: wiele domostw z dymem poszło, wiele rodzin opłakiwało straty.
O weselach zapomniano wówczas, — a świeżych mogił przybyła moc wielka...
Gdy burza nieco ucichła, gdy po wstrząśnieniach strasznych jęto się po rumowiskach oglądać, żeby nowe postawić siedziby i zardzewiałe pługi pchnąć w pole, Jajko jak dawniej po okolicy się uwijał — ale zmienił się do niepoznania, zdziwaczał. Zmiany te nietylko w usposobieniu, w trybie życia, ale w powierzchowności jego nawet były widoczne.
Zamiast żółtej kałamaszki, biedkę sobie żydowską sprawił, w jednego niepokaźnego konia zaprzężoną; zamiast garderoby porządnej i modnej, długą, za kolana sięgającą bekieszę z grubego sukna przywdział, brodę zapuścił, zdziadział i na humorze stracił.
— Co się z panem stało, panie Symplicyuszu? — pytano — co zrobiłeś jegomość z sobą?
— Ha, moi drodzy — odpowiadał. — Zmieniają się czasy i nam się też zmienić trzeba. Niema na kałamaszkę, na trzy szkapy, na furmana, należy tedy jeździć biedką, jak żyd. Zabrakło na sajety, należy chodzić w kapocie! Bieda, bieda, rozumu uczy, a jak już nauczy, to człowiek żałować nie będzie, że jej zaznał. Mówię wam to i powtarzam, że człowiek przez całe życie uczyć się powinien; to tylko nieszczęście, że ochoty do tej nauki nie ma... to nieszczęście! Oto i my naprzykład, moi panowie i panie. Nauczycieli macie tuż, wzory do naśladowania na każdym kroku, a nawet wam do głowy nie przyjdzie, żeby z dobrej okazyi korzystać. Źle robicie najmilsi moi, bardzo źle — i pokutujecie też za to...
Interpelowano:
— Gdzież, panie Symplicyuszu, nauczycieli tych szukać, od kogo się uczyć?
Jajko ironicznie się uśmiechał.
— Gdzie? — odpowiadał — gdzie? Obok, przy sobie, tuż! Nie darmo powiadano: są, którzy oczy mają a nie widzą, mają uszy a nie słyszą. Nie darmo powtarzam, nie darmo.
— Ależ, panie Symplicyuszu, wyraźniej się tłómacz — mówiono.
— Wytłómaczę się jak najwyraźniej, ale wiem, że to śmiechem przyjmiecie — a słowa moje będą jak groch na ścianę rzucony... Otóż w czem rzecz! Małoż to macie żydów koło siebie? Nie możecie im się przypatrzyć? nie możecie ich naśladować?
— Żydów?
— Tak, żydów! moi panowie.
— Ich naśladować! od nich się uczyć? ależ panie Symplicyuszu kochany, toć to pijawki, wyzyskiwacze, lichwiarze!...
— Prawda!...
— A jednak...
— A jednak pamiętajcie, że te pijawki mocne są — a w ciągu dwóch tysięcy lat potrafiły, w najnieprzyjaźniejszych warunkach, utrzymać swoje istnienie. Nie dały się i basta.
— Czegóż to dowodzi?
— Dużo dowodzi, bardzo dużo! Przedewszystkiem dowodzi, że jakowaś siła żywotna w nich jest, jakowaś moc, cement, co te rozbite cegiełki w gromadzie trzyma, co je łączy, co w nich odporność wyrabia...
— Więc każesz nam, dobrodzieju, lichwą i szynkiem się trudnić, — mówili z przekąsem — chcesz dobrodzieju może, żeby porządny szlachcic nosił brodę i pejsy, żeby, jak mu się zależy czasem trochę pieniędzy w kieszeni... na fanty może pożyczał?
— Nie, tego ja nie chcę, odrzućcie lichwę i szynk, odrzućcie szachrajstwo i oszukaństwo, fałszywe miary i przechowywanie rzeczy skradzionych — odrzućcie to, powiadam! — ale bądźcie tak religijni jak żydzi, tak przywiązani do tradycyj swoich, tak cierpliwi, oszczędni i solidarni — a przyszłość do was należy... Nie jest mojem marzeniem, żeby szlachcic pejsy nosił, — ale jeżeli, zamiast wolantem będzie jeździł tanią bryczczyną, jeżeli będzie dom prowadził z możliwą oszczędnością, jeżeli zanim grosz wyda siedm razy go obejrzy — jeżeli będzie miał rachunek w głowie a węża w kieszeni — to nie zginie, jak honor kocham, nie zginie!
Nie bardzo się ludziom podobały te sentencye...
— Zdziwaczał stary Jajko, — mówiono — zdziwaczał już na szczęt, zupełnie!...
Słuchano jego teoryj, głowami z politowaniem kiwano — ale że po za tem dziwak był i lubiany i potrzebny, że częstokroć z pomocą i dobrą radą przychodził, a do załatwiania interesów był jedyny i zupełnego zaufania godzien, więc mu przebaczano dziwactwa, a po dawnemu przyjmowano serdecznie.
Pan Symplicyusz wszelako, który zwykł był zawsze w czyn swoje teorye wprowadzać, w coraz nowe popadał dziwactwa.
Uwziął się żydów naśladować i po żydowsku żyć. Więc też biedką jeździł, w drogach na popasie chlebem tylko i rzodkwią się żywił, kapotę nosił, bez usługi się obywał, zabiegał, oszczędzał i nawet na drobne handelki się puszczał. Zwyczajnie jak dziwak, nie wiele sobie z głosu opinii robiący.
Za trudy swoje, za przysługi, które ludziom chętnie wyświadczał, nigdy prawie pieniędzy nie brał i przyjmować, choć mu wtykano gwałtem, nie chciał.
— Nie czasy na to — powiadał. — Duś bracie grosz do grosza, ściskaj worek, oszczędzaj, bo pieniądz potrzebny. Grosz to dzisiaj argument... to broń, którą można skutecznie wojować, — to, panie dobrodzieju siła... Mnie znowu wiele nie potrzeba. Jak przyjadę do ciebie, to mi jeść dasz, a mojej szkapie garstkę owsa, lub kłaczek siana rzucisz; a za moje trudy, za wyrobienie interesu... to mi źrebię przez rok, albo przez dwa przetrzymasz i kwita. Więcej nie żądam i nie pragnę, a choćbyś dawał, nie wezmę...
To było jedyne prawie honoraryum pana Symplicyusza, ale w gruncie rzeczy dość korzystne.
Zawołany koniarz, wielki znawca i amator, skupował przy okazyi źrebaki, te po znajomych dworach i dworkach na wychowanie oddawał — to też gdy się jesień zbliżała, zawsze kilka sztuk koni miał na sprzedaż.
Najmował wtenczas chłopa z wozem, zaopatrywał się w owies i siano, i rzemiennym dyszlem, od dworka do dworka jadąc, koniki z sobą zabierał i z taborkiem pokaźnym, czasem sześć, czasem ośm sztuk wynoszącym, na jarmark dążył.
Puszczał się tedy do Łęczny, do Łowicza, Skaryszewa. Koniki swoje sprzedawał, czasem facyendował i zamieniał — i zawsze tak korzystnie handelek prowadził, że mu kilka tysięcy corocznie do kieszeni kapnęło.
Tym funduszom pan Jajko, jak się sam wyrażał, spać nie pozwalał, bo pieniądz do ruchu stworzony, ciągle kręcić się musi, żeby właścicielowi swemu jakiś zysk, a ludziom pożytek przynosił; puszczał go więc stary dziwak w obroty, ku wielkiemu niezadowoleniu żydków, którzy w tem zamach na specyalność swoją widzieli.
Dochodziły go nieraz odgróżki i złorzeczenia — ale drugie mimo uszu puszczał, a pierwszych się nie lękał. Pieniądze w bezpiecznem miejscu przechowywał, a na wypadek napadu w drodze liczył na swoją pięść żylastą i na małe „cacko“, które zawsze w kieszeni kapoty nosił. To „cacko“, jak je nazywał, był to krótki rewolwer dużego kalibru, który w pewnej, twardej dłoni pana Symplicyusza, przy doskonałem oku i krwi zimnej, mógł rzeczywiście być skuteczną obroną.
Włóczył się Jajko nocami najwięcej, po bocznych drogach, manowcach, polach — ale go nigdy zła przygoda nie spotkała. Jadąc, godzinki półgłosem nucił, albo pacierz łaciński odmawiał, jak człowiek starego autoramentu i starych obyczajów.
Wspominał czasem, że w młodości na księdza się kształcił, że w klasztorze nowicyat odprawiał — ale gdzie to było i kiedy, nie mówił.
Domyślano się, że w życiu jego był jakiś moment bardzo dramatyczny, kursowała nawet na ten temat legenda o wykradzeniu pięknej panny, ucieczce, pojedynku — ale nikt przy tem nie był i nikt tego nie widział. Coś tam tylko o tem panie mówiły, bo właśnie przed dziesięcioma laty któraś z nich bawiąc u krewnych koło Kalisza, nad samą granicą, dużo tam o przygodach pana Symplicyusza słyszała. Naturalnie, powróciwszy do domu, przy pierwszej sposobności zasypała starego gradem pytań — ale dziad wszystkiego się wyparł.
— Nie przeczę — mówił — że coś podobnego być mogło, boć dzieją się różne rzeczy na świecie, ale ja, jako żywo, w tamtych stronach nie bywałem. Może inny jaki Jajko pamięć tam po sobie zostawił, lecz to nawet nie krewny mój wcale... przynajmniej nie wiem o takim. Ja się piszę po staroświecku, jako Staszyc nauczał: Iayko, a inni, którzy się nawet do powinowactwa ze mną przyznają, najniesłuszniej naturalnie, pakują w nazwisko dwie szkaradne joty, nie wiadomo na co i po co... Otóż tamten z pod Kalisza, pojedynkarz i romantyk, z pewnością przez dwie joty się pisał; zakładbym o to trzymał.
Pan Symplicyusz chromał nieco i na prawą nogę utykał; przypisywano to właśnie pojedynkowi, ale Jajko na reumatyzm cierpienie swoje spędzał.
Wesoły w towarzystwie i rozmowny, pan Symplicyusz chętnie o wszystkiem gawędził, ale gdy go kto o przeszłość, o przebyte życia koleje zapytał — to Jajko albo rozmowę na inny temat zwracał, albo też ręką niechętnie machnął, dając do zrozumienia, że mu przykrość podobne pytanie sprawia.
Gorący był wieczór lipcowy — po gościńcu piaszczystym jechał na swojej biedzie dwukołowej pan Symplicyusz. Duży, dereszowaty koń, szedł stępa, dysząc ciężko, kiwając łbem spoconym, żeby go trochę ochłodzić.
Pan Jajko lejce wolno puścił, bicz w słomę zatknął i fajeczkę krótką, tytuniem z prostego, ordynarnego kapciucha napełnił. Następnie krzesiwo i krzemień z kieszeni wydobył, ognia skrzesał i otoczył się obłoczkiem sinawego dymu...
Osobliwsza to była z powierzchowności figura ten pan Symplicyusz. Brodę nosił długą, w której włosy rudawe, płowe, jasne i siwe mieszając się z sobą, nadawały jej barwę nieokreśloną... Ta broda czyniłaby go podobnym do mnicha, gdyby nie wąsy zamaszyste, podkręcone do góry — i nie bystre piwne oczy, patrzące śmiało, wprost przed siebie, latające ciągle, ruchliwe. Nad oczami zwieszały się brwi krzaczaste, gęste i nadawały całej twarzy wyraz poważny jakiś i surowy. Tuszy był dobrej, twarz i ręce ogorzałe miał, opalone od słońca.
Przepiórki odzywały się w zbożu, bociany ku gniazdom ciągnęły, na bagnach żaby rechotać zaczynały. Słońce zataczało się na las, rzucając ukośne promienie na obłoczki, które skąpane w tem świetle, odziewały się w szkarłat i purpurę... Chwilami od jeziora przeciągał wietrzyk orzeźwiający, chłodniejszy i po spiekocie dziennej zdawał się ożywczym balsamem.
Z pieśniami głośnemi ludzie od roboty wracali — bydło i owce z pastwisk szły, tumany kurzu z gościńca podnosząc, wozy snopów pełne toczyły się do stodół.
Urodzaj piękny był w tym roku. Gęsto stały na polach mendle i półkopki, tu i owdzie wznosiły się sterty pokaźne — a na łąkach, co się po nad rzeką ciągnęły, stogów była obfitość.
— Będzie co jeść, na honor będzie — mruczał pan Symplicyusz do siebie.
I miał słuszność, w tym roku albowiem gospodarze nawet, którym trudno dogodzić, którzy zawsze podczas pogody wzdychają do deszczu, a w deszcz o pogodę się modlą — mieli uśmiech zadowolenia na twarzach i o to się tylko martwili, że rok zeszły tak pomyślny nie był, a przyszły może być gorszy, niż obecny...
Gościniec ciągnął się nieco pod górę, a gdy pan Symplicyusz na najwyższy punkt wjechał, ujrzał przed sobą wioskę dość dużą... Przy drodze stały stare, przygarbione chałupy, słomianemi strzechami pokryte, strzechami co już poczerniały całkiem i mchem obrosły — a dalej nieco jaśniały schludne obszerne domki, o dużych oknach, z gankami, a przy każdym był ogródek owocowy, ogrodzony wysokim płotem i zabudowania porządne.
Były to jakby dwie wsie w jednej — a w pośrodku tych wsi, niby coś neutralne, ani do jednej, ani do drugiej nie należące, wznosiła się wielka murowana karczma, srodze zębem czasu dotknięta. Tynk poopadał z niej, okna w połowie przynajmniej wybite i cienkiemi gontami zamiast szyb opatrzone, dach zdezelowany całkiem, miejscami bez dachówek zupełnie.
Deresz pana Symplicyusza ujrzawszy wioskę z góry, puścił się raźnym kłusem i wkrótce stanął przed karczmą, poglądając pożądliwem okiem na studnię, z której właśnie kobiecina jakaś, przy pomocy skrzypiącego żórawia, świeżą wodę ciągnęła.
Gdy deresz stanął przed karczmą, a pan Symplicyusz nie bez pewnej trudności z biedki wysiadał, z szerokich wrót karczemnych wybiegł obywatel niepokaźnej powierzchowności, w średnim wieku, z brodą widłowato na dwoje rozdzieloną, z uśmiechem na ustach. Z powodu gorąca, człowiek ten nie miał na sobie kapoty, tylko kamizelkę, z pod której wyglądało coś w rodzaju fartuszka, z czarnym szlakiem i kilkoma sznureczkami bawełnianymi. Czapkę przechyloną miał na tył głowy, na nogach zaś pończochy niebieskie i pantofle, które widocznie częściej spotykały się z błotem, aniżeli z szuwaksem.
Obywatel ten nazywał się Joel Symcha Szpigelglas, mieszkał wraz z rodziną w karczmie, po części dla poratowania nadwątlonego zdrowia, po części zaś dla sprzedaży trunków i prowadzenia drobnych interesów finansowych.
Ujrzawszy pana Symplicyusza, Joel do biedki przybiegł i zawołał:
— Aj waj! aj waj! kogo ja widzę?! Kogo ja mam szczęście oglądać! Wielmożny pan Jajko... taka godna osoba! Taki rzadki gość. Pan dobrodziej już dawno nie był w naszych stronach, na moje sumienie, bardzo dawno!...
— Od zimy, od zimy, kochany panie Joel... jakże się miewasz?
— Dlaczego ja nie mam się miewać? Miewam się, Bogu dzięki, jak groch kiele gościńca... Ny, ny, akurat wielmożny pan powiedział od zimy... tak... tak, pamiętam. Wtenczas wielmożny pan sprzedał mi tamtego starego kasztanowatego konia, co miał na prawe oko zaciąg...
— Nieprawda, bo ja ci zdrowego konia sprzedałem.
— Nie mam pretensyi... Może on u mnie dostał zaciągu — ale ja jego już puściłem w świat... Sprzedałem chłopu. Od chłopa go złodzieje ukradli, od złodziei kupił jakiś mieszczanin na jarmarku, potem z tego interesu była sprawa, była awantura, stawałem ja za świadka!... świadczyłem, na moje sumienie! Ny... wie wielmożny pan, jaki był skutek z tej całej sprawy? Jak my gadali w sądzie, sąd miał pisać wyrok, a koń sobie stał przed sądem, złodzieje jego znów ukradli — i już było po sprawie! Posądzali jednego żydka, ale to była nieprawda, tylko to była prawda, że koń przepadł... Wielmożny pan pewnie będzie u nas nocował? Mam śliczną stancyę, jak złoto.
— Nie, nie; popasę tylko ze dwie godzinki i pojadę.
— Na noc? Po co wielmożny pan na noc ma jechać?
— Pilno mi.
— Gdzie? gdzie panu tak pilno... gdzie pan dziś zajedzie? Dworów w naszych stronach blizko niema... Najbliżej w Maciejowie... ale stąd rachuje się trzy mile drogi... Sam piach! i to jakie trzy mile! Chłopskie mile — żebym ja tak był zdrów — one są warte tyle, co cztery, może co pięć nawet.
— Wiem ja, wiem... znam tu dobrze nietylko drogi, ale nawet każdy kamień przy drodze... Tymczasem daj no, panie Joel, wiązeczkę siana dla mojego deresza.
— Zaraz panie... Piękny deresz! — rzekł, przypatrując się koniowi — takie bydlę wspaniałe! To cały gmach! na moje sumienie, osoba! Jemu prędzej do karyty pasuje, niż do biedki!
Pan Symplicyusz konia rozkiełznał, przyniesione przez Joela siano przed nim rzucił, a sam na ławeczce przed karczmą usiadł.
— Jakoś tu pusto u ciebie, mój Joelu? — rzekł.
— Aj, pusto, wielmożny panie, pusto! Te koleje żelazne całkiem nas zgubiły. Z przeproszeniem, nie ma co do gęby włożyć. Taka propinacya co była warta dawniej parę tysięcy, dziś nie znaczy nic! Ot, siedzi człowiek, aby siedzieć, bo co ma robić? Trzeba żyć. A tymczasem jest coraz gorzej. Wielmożny pan Jajko jest człowiek mądry, wielmożny pan ciągle po świecie jeździ... Taka osoba to wszystko wie, niech tedy wielmożny pan powie, czy będzie trochę lepiej na świecie, czy nie?...
— Dziwne, mój Joelu, zadajesz pytanie; skądże ja mam wiedzieć? Przecież prorokiem nie jestem.
— Mnie się zdaje, że będzie coraz gorzej... W naszych książkach tak stoi — a co tam stoi, to prawda jest... Wszystko na świecie będzie się psuło, psuło, dopóki się całkiem nie popsuje... Oto widzi pan, że propinacya coraz gorzej się psuje, handel także się psuje... Popsuła się szlachta, popsuli się chłopi, nawet ziemia się psuje, bo dziś nie bardzo kupca na nią znajdzie... Patrz pan dobrodziej choćby na tę naszą karczmę tu w Woli...
— No cóż... rudera!
— Całkiem rudera; trochę w niej cegły, trochę dachu, a najwięcej dziur w dachu, a kiedy kolei nie było, kiedy tą drogą każdy musiał jechać! Ha! ha! ośm tysięcy propinacya szła! Żebym ja miał jeden procent od tych pieniędzy, co przez tę karczmę przeszły! Ile stąd, z tej karczmy, wyszło wielkich kupców na zboże, na lasy... ilu wielkich bankierów!... A dziś, co tu jest dziś? Nawet dworów dużo ubyło... Obacz pan u nas w Woli: gdzie dwór stał, teraz niemiecka wieś. Oni ją nazywają Franzdorf! Z dworu ludzie mieli życie, a z niemców kto co ma? Do dworu chłopi chodzili na zarobek — do dworu żydki jeździli za handlem — a te szwaby?! Chłop u nich nie zarobi, bo każdy kolonista ma dzieci swoich gromadę. Ja nawet nie wiem, skąd oni biorą tyle dzieci?! Żyd od niemca także się nie pożywi... Jakim sposobem? Oni wszystko sami wywożą do miasta, nawet wódki nie przyjdą kupić do karczmy, tylko sprowadzają sobie z innych miejsc. No, powiedz pan dobrodziej, jak tu żyć? z czego żyć teraz?... Obacz no pan miasteczko, tak samo jest ścisk wielki... Kramarze powiadają, że czasem przez trzy dni nikt do kramu nie przyjdzie... Ładne czasy, dalibóg, ładne czasy! Z pomiędzy naszych wybiera się dużo do Ameryki, za morze — ale nie mają za co jechać... skąd mają wziąć?
Długo jeszcze lamentował na ten temat Joel, ale pan Symplicyusz nie bardzo słuchał... Zajęty swemi myślami, narzekania Joela jednem uchem wpuszczał, drugiem wypuszczał, jak to mówią.
Wzrok jego błądził po chatach chłopskich, po zabudowaniach kolonistów, po polach.
A Joel swoje wciąż prawił:
— Nasza Wola przepadła już całkiem i zmarniała. W Paciorkach zaraz będzie to samo — i jeszcze kilka majątków w naszych stronach mają koloniści kupić. W zeszłym tygodniu jechali tędy dwa niemcy do Maciejowa...
Pan Symplicyusz drgnął.
— Do Maciejowa, powiadasz?
— Na moje sumienie! Gorąco było tego dnia; można poprostu powiedzieć, że ogień z nieba leciał... Oni popasali tu i wypili pięć butelek piwa... Wierzy pan, to był mój cały targ tego dnia!... Oni gadali dużo między sobą, ja słuchałem. Wiadomo kto propinacyę trzyma, to musi dużo słuchać... Ja, Bogu dzięki, rozumiem trochę po niemiecku, więc miarkowałem zaraz, co oni mają za interes.
— Cóż to za jedni, proszę cię, skąd?
— A zkąd taki niemiec ma być? Wiadomo, że z Niemców. Ci dwaj, co do Maciejowa jechali, to nie byli prości koloniści, tylko machery. Oni kupują cały majątek, a potem wycinają las, a ziemię sprzedają drugim niemcom...
— A powiedzże mi, Joelu, bo może ci to wiadomo, czy skończyli interes w Maciejowie? Kupili, czy nie? Przecież skoro tędy jechali, to i tędy musieli wracać i — zapewne wstępowali do ciebie.
— Oni powracali całkiem inną drogą, nawet wiem którą... Wszystko wiem... Mówili mi żydki z miasteczka. Młodszy pan koniecznie chce sprzedawać, starszy trochę marudzi — ale pewno ustąpi. On miękki charakter ma — a niemcy bares geld na stół kładą...
— Ale przecież odrazu nie skończyli...
— Blizcy już są, za trzy tygodnie znowuż mają przyjechać.
Pan Symplicyusz odetchnął.
Mrok zapadł już, letnia noc otuliła ziemię szarym płaszczem. W górze migotały gwiazdki. Pan Symplicyusz podniósł się z ławy.
— Czas już jechać — rzekł.
— Aj, niech wielmożny pan tego nie robi. Poco jechać na noc, kiedy za parę godzin dzień będzie. W lesie gościniec trochę reperowali, nakładli faszyny i gałęzi, więc teraz bardzo łatwo wywrócić — a na rzece mostu nie ma i trzeba wykręcać przez chłopskie pastwiska do brodu... Jak wielmożny pan odszuka bród po nocy? Jak trafi do niego po pastwisku, gdzie pełno rowów jest... Lepiej przeczekać, aż świtać zacznie.
Pan Symplicyusz pomyślał chwilę i rzekł:
— Masz słuszność, poczekam.
— A widzi pan, Joel zawsze ma słuszność. Poczekanie jest dobra polityka, a nagłość niewiele warta. Niech mi wielmożny pan wierzy.
— Zawsze, jak widzę, jesteś dyplomata... i lubisz o polityce mówić.
— Oj, wielmożny panie, teraz nastała w naszej okolicy taka polityka, że niech jej oczy moje nie widzą...
— No, no, w czemże tak?
— W tem, proszę pana, że teraz już żadnej polityki niema.
— Jakże to...
— Z kim teraz robić politykę? Powiedz pan dobrodziej, z kim?
— Tego pytania nie rozumiem...
— Aj, waj! Taka głowa, jak wielmożnego pana głowa, to powinna wszystko rozumieć... Na czem żydowska polityka stoi? Na tem, żeby co zarobić! Kto szuka zarobku żydowskiego, delikatnego zarobku, musi prowadzić swoją politykę... Zatem, skoro teraz szlachty mniej, a co jest to biedna — z kim mamy robić politykę? chyba z żoną i z dziećmi... Bismark jest wielki polityk, bo miał z kim politykę prowadzić... miał austryaków — a żeby on był nie miał austryaków — to byłby całkiem kapcan... My teraz nie mamy szlachty, my jesteśmy kapcany... całkiem kapcany! Świat się psuje, a ta szlachta co jest, to taka podobna do szlachty, jak groch do ściany. Co prawda, to wielmożny pan sam...
— Cóż ja?
— Przepraszam, że takie słowo powiem... Niech to pana nie obrazi, ja pana bardzo proszę...
— No, no, mów.
— Naprzykład pan dobrodziej! Czy pan mało świata popsuł?
— Czem?
— Pan się pyta? Taka osoba, taki szlachcic... taki bogaty człowiek... jeździ biedką jak żyd i interesa prowadzi. Dla czego pan sobie nie kupi folwarku? Dla czego pan nie weźmie dzierżawy, nie gospodaruje? Szlachecka rzecz orać, robić żniwo — żydowska kupować zboże, handlować... Tak pan Bóg dał od najdawniejszych lat... Dlaczego pan przeciwko Boskiej woli chce chodzić? Stoi w piśmie, że jak w Egipcie było wielki urodzaj, to Józef żyd radził królowi wszystko zboże zakupić. Józef był wielki hurtownik, wielki kupiec od zboża! od tej pory żydzi ciągle handlowali i mieli z tego życie, a dziś... no dziś robią się takie interesa, że tfy!
Joel splunął. Pan Symplicyusz uśmiechnął się, słuchając tych utyskiwań i lamentów.
— W tem cała polityka jest, — prawił dalej Joel — żeby jeden człowiek drugiemu człowiekowi dał żyć — i żeby na świecie handel szedł. Jak handel jest, to i pieniądze są, a jak pieniądze są — to wszystko jest! Pan dobrodziej śmieje się — ja wiem, co to znaczy... Pan chce powiedzieć, że są takie kłopoty, na które pieniędzmi nic nie poradzi. To nieprawda...
— Ale! ale! gadaj mój Joelu...
— Ja wielmożnemu panu powiem jedną historyę. Byli żydzi pewnego razu w wielkim ambarasie — a jak panu wiadomo, im się nieraz takie przytrafunki zdarzały. Myśleli, myśleli co robić, nareszcie posłali takiego, co się nazywa Tysiąc... Jego wypchnęli za drzwi — więc posłali takich samych stu... Z tymi stoma już trochę gadali, ale i to niewiele pomogło... Wtedy żydki namyślili się i posłali jednego pana, co się nazywał „Milion“. On poszedł, nic nie gadał i wszystko było zrobione jeszcze lepiej, niż on sam chciał. To jest tęga osoba! to cały mocarz jest...
Pierwsze kury już piały, a pan Symplicyusz jeszcze rozmawiał z Joelem. Dowiedział się, co się w ostatnich czasach w okolicy zrobiło. Kto umarł, kto się wyprowadził w inne strony, kto las sprzedał, komu żydzi kredyt zamknęli, kto się ma żenić, która panna za mąż wychodzi. Wszystko to Joel wyrecytował mu najdokładniej, przytem stręczył mu kupno folwarku, albo kilka dzierżaw do wyboru, tłomacząc, perswadując, że szlachcicowi tylko ziemi wypada się trzymać, bo wszelkie inne zatrudnienia to głupstwo, które ani do godności, ani do natury szlacheckiej wcale nie pasuje.
Pan Symplicyusz słuchał, wzdychał, kiwał głową, ale myśli jego błądziły daleko — coraz wstawał, pod okno karczemne podchodził i przy czerwonawem świetle, które się z poza brudnych szyb dobywało, na zegarek spoglądał.
— Idź ty spać, Joelu, — rzekł, gdy już brzask robić się zaczął — idź spać, a ja pojadę...
— Co, spać? po co spać? Wiadomo wielmożnemu panu, co to żydowskie spanie.
— Więc nie sypiasz nigdy?
— Aj, aj... sypiam... jak Pan Bóg daje szabas, to ja śpię, jak jestem w drodze, to także śpię, czasem jak w karczmie pusto, to ja także trochę śpię — mam dosyć, na co więcej... Teraz noc krótka, a w izbie gorąco i jeszcze oprócz gorąca — także jest przyczyna, że lepiej nie spać, niż spać.
Pan Symplicyusz przy pomocy Joela deresza swego napoił i zaprzągł, siedzenie na biedzie poprawił i zapłaciwszy za siano, odjechał.
Deresz ruszył wyciągniętym kłusem — a Joel, stojąc na progu karczmy, ścigał wzrokiem biedkę, dopóki nie zniknęła mu z oczu...
Dzień się zaczynał.
Blady pas światła na wschodzie stawał się coraz bielszy, szerszy — potem zarumienił się i zaróżowił lekkie chmurki, płynące wysoko po niebie, czerwieniał coraz bardziej, potem rozlał się złotem i purpurą, a zaraz i słońce wychyliło się jakby z pod ziemi i stała się jasność wielka, jasność pogodnego dnia letniego.
Właśnie w tej chwili pan Symplicyusz rzekę w bród przebywał. Znając okolicę wybornie, pamiętając każdą ścieżkę, kamień prawie każdy, łatwo miejsce dogodne do przeprawy wynalazł — i bez szwanku na drugą stronę rzeki się przedostał. Potem zygzakowatą dróżką przez pastewniki i łąki do gościńca wyjechał i skrył się w tumanach kurzawy...
Maciejów, piękny, w dogodnem położeniu znajdujący się mająteczek, był cząstką niegdyś ogromnej fortuny, która od lat wielu i wielu była w posiadaniu jednej rodziny.
Temu lat... któż spamięta? dobra maciejowskie złożone z kilkunastu folwarków, miały jednego właściciela. Im rodzina liczniejszą się stawała — tem majątek rozdrabniał się więcej. Folwarki i wioski, za córkami, przechodziły do innych rodów, a potem zwykłym tego świata ulegając kolejom, w obce dostawały się ręce, na coraz drobniejsze rozpraszały się szczątki, tak, że dziś z niejednego z nich nec locus ubi Troia fuit...
Jeden tylko Maciejów, który z ojca na syna, coraz to bardziej obcinany i okrajany przechodził — pozostał jeszcze w rodzinie i imponował w okolicy ruinami obronnego zamku i wieżą, na której zamiast dachu, zieleniły się rośliny różne... Wiatr nanosił tam kurzu, piasku, ziemi i nasionek drobnych, deszcze pomogły i na szczycie wieży powstał oto jakby ogród wiszący.
Naturalnie, że w ruinach oprócz sów, puszczyków i nietoperzy, żywy duch nie mieszkał — omijano je nawet z daleka, gdyż między ludnością wiejską krążyło podanie, że w starych murach coś jęczy, straszy i okrutnie łańcuchami brzęka...
U samych stóp zamku wartko płynęła rzeka duża, spławna, po której co wiosna tratwy płynęły; nad rzeką rozciągały się łąki piękne, a dalej pola — i las.
Oprócz ruin, był jeszcze na gruntach Maciejowa, blizko lasu, ogromny kopiec, czy mogiła, a na nim nizki, na głazie oparty, krzyż z ciosowego kamienia. Pod kopcem — jak niesie podanie — spoczywały kości poległych w walce z tatarami... Musiała to wielka być bitwa i zapewne niemało ludzi w niej padło, gdyż rozmiary kopca imponowały ogromem... Ale na Maciejowskich polach często snąć nieprzyjaciel harcował i często krew się lała — gdyż co roku niemal wyorywali chłopi z ziemi to stare spisy, to ostrogę ogromną, to pieniądz niezmiernie stary — a kości i czerepów bez liku...
Miały tam być gdzieś w ziemi i pieniądze wielkie ukryte, bo się nieraz paliły nocami — ale ktoby odważył się za takim ogniem iść szukać?...
Mówią na wsi, że lat temu trzydzieści, albo czterdzieści może, znalazł się odważnik, chłop stary, bogaty, a skąpy niezmiernie i chcąc skarbu szukać, za błędnymi ogniami się puścił... Zaprowadziły go też na moczary i bagna, skąd nie powrócił więcej... Na drugi czy trzeci dzień dopiero, pastuszki znaleźli go utopionego w bagnisku.
Dwór w Maciejowie, dwór, który ludność ciągle nazywała nowym, chociaż go ze sto lat temu zbudowano, stoi przy samej drodze, w odległości kilkuset sążni od ruin.
Jest on drewniany, lecz dość obszerny, a nawet pokaźny. Od frontu zdobi go duża weranda, ocieniona gęstymi splotami dzikiego wina, okna są potrójne i szerokie. Oprócz mieszkań parterowych jest jeszcze facyatka na górze, w której znajdują się dwa pokoje, specyalnie przeznaczone dla gości.
W ogrodzie, rozciągającym się po za dworem, stoi domek, zwyczajny mały domek, wzniesiony przez domorosłego cieślę, lecz nazywany „chińskim“, zapewne dla tego, że jest wyklejony wewnątrz obiciem, przedstawiającem chinki w palankinach i chińczyków strzelających z łuków do ptaków, których nazwy najbieglejszy nawet ornitolog nie potrafiłby wymienić.
Domeczek ten mieści w sobie apteczkę, oraz szafy pełne starych książek i papierów.
Wśród tych ostatnich znalazłby się niejeden dowód dawniejszej świetności Maciejowa.
Pan Symplicyusz, gdy tam czasem przyjedzie, lubi zamykać się w chińskim domku i owe papiery wertować. Najbardziej zajmuje go sławny proces dawnych właścicieli Maciejowa z kapitułą krakowską, proces, który się toczył z górą przez sto lat i aczkolwiek do żadnego rezultatu nie doprowadził — niemniej jednak stał się dla rodziny bardzo szacowną pamiątką, ze względu na rozmaite dokumenta, jakie się w aktach zostały.
Podobno jest także w tych papierach potężny fascykuł, obejmujący „Silva rerum“, rodzaj pamiętnika rodzinnego, zaczętego za bardzo dawnych czasów, a prowadzonego z przerwami prawie do końca zeszłego wieku. Później już panowie Maciejowscy stracili jakoś ochotę do pióra, a może też nie chcieli smutnych wspomnień notować.
Wymawiał im to nieraz pan Symplicyusz, twierdząc, że nie godzi się przerywać tak szacownego łańcucha wspomnień — ale niewiele to pomogło, fascykuł leżał spokojnie na szafie, pokryty warstwą kurzu, a móle i myszy zaczęły nad nim opiekę swą rozciągać...
Komu tam było do pisania.
We dworze maciejowskim panowała bo dziwna atmosfera.
Pan Mikołaj, faktyczny właściciel majątku... niby to gospodarował, ale przy powolnym temperamencie i usposobieniu niezwykle łagodnem, nie sporo mu to szło... Z robotami zwykle się spóźniał, służbę miał rozpuszczoną, jak nigdzie — i tak wszystko wlokło się nie dokładnie, że nigdy końca z końcem związać nie mógł i zawsze był w kłopotach... Może wiek dość już spóźniony, a może ciężkie przejścia w życiu i niepowodzenia — zniechęciły go i odebrały mu resztki energii, ale na pewnych punktach starowina odznaczał się niepokonanym uporem...
Za nic na świecie rządcy, ani ekonoma przyjąć nie chciał, choć często namawiano go na to.
— Po co? — mówił — na gospodarstwie znam się lepiej od wszystkich rządców i najuczeńszych nawet ekonomów — a moja energia warta więcej, niż wszelka praca najemna... Pańskie oko konia tuczy, a czego nie dopatrzysz wzrokiem, to domierzysz workiem.
Nie było sposobu.
Nagabywany przez dzieci, uciekał — i albo do Warszawy wyjeżdżał, albo też do łóżka się kładł, chorego udając — i nowej zwłoki żądał, aż nareszcie kupujący, znudzeni przewłóczeniem ciągłem, dawali za wygranę i nie pokazywali się więcej.
Tego też było staremu potrzeba. Skoro zmiarkował, że z kupnem sprawa ucichła, po dawnemu po folwarku dreptał, tabaką parobków częstował, w domu zrzędził, a wieczorami passyanse kładł, lub też w maryasza grywał z kuzynką swoją, panną Weroniką, osobą już niemłodą, która rolę gospodyni domu w Maciejowie odgrywała, gdyż pan Mikołaj od lat kilkunastu był wdowcem...
Miał także pan Mikołaj pewne dziwactwa swoje i słabostki. Zimową porą sam w swoim pokoju w piecu palił, zapałki pannie Weronice z wielką skrupulatnością i niezmiernemi trudnościami wydzielał, własnoręcznie przyrządzał tabakę — i sam w całym domu nakręcał i regulował zegary... Co do tabaki, miał sławne swoje sekrety i przepisy. Robił litewkę, bernardynkę, a dla wielce dystyngowanych gości mieszał francuzką z makubą. Zegarów było w domu kilka — a wszystko stare, wysłużone antyki, o zardzewiałych kółkach, zdezelowane zupełnie. Zegarom tym dawno się już odpoczynek należał, lub honorowe miejsce w muzeum osobliwości — ale pan Mikołaj popychał je ciągle, każąc im chodzić i dzwonić.
Regulował je podług kompasu, lub tabelki wschodu słońca w kalendarzu, ale nieposłuszne maszyny stawiały bierny opór... Kurant stanowczo grać nie chciał, cyklopy zaprzestały godziny młotami wydzwaniać — a w ostatnich czasach najwierniejsza i najposłuszniejsza kukułka, dotychczas pokorna i poddająca się rozkazom, zachrypła i pomimo uporczywego naciągania — przestała kukać...
Pan Mikołaj przywiązał jej do wagi stary klucz od śpichrza, gdy to nie pomogło, woreczek piasku przyczepił — i byłaby się kukułka niezawodnie rozruszała i poszła, ale zardzewiały gwóźdź w ścianie nie mógł wytrzymać ciężaru i oto nagle, kukający antyk, z indeksem, wagami i całym aparatem — upadł z impetem na podłogę...
Pan Mikołaj został jakby piorunem rażony... Załamał ręce, a gdy przerażona łoskotem i brzękiem panna Weronika wpadła do pokoju z krzykiem: co się stało?! — ofuknął się na nią i powiedział ostro, żeby nie mieszała się w nieswoje rzeczy, lecz pilnowała lepiej kuchni i tego co do niej należy...
Stara panna aż rozpłakała się z żalu i ze złości — a pan Mikołaj szczątki rozbitego antyka pozbierał, na stole je poukładał i rozmyślał, w jakiby sposób z tych marnych resztek napowrót wspaniałą i kukającą całość znów złożyć.
Gdy tak wytwarzał w myśli rozmaite kombinacye, dano mu znać, że pan Symplicyusz przyjechał.
Pozostawiwszy na stole rozbity zegar, pan Mikołaj co prędzej na ganek wybiegł, aby gościa swojego powitać. Wybiegł tem skwapliwiej, że z Symplicyuszem łączyła go dawna przyjaźń i wieloletnia znajomość...
— Jak się masz stary! jak się masz! — zawołał, rzucając mu się na szyję. — Tak dawno cię już nie widziałem, sądziłem, że zapomniałeś, w której części świata znajduje się Maciejów.
— Nie mogłem, jak cię kocham, panie Mikołaju, nie mogłem... interesów mam mnóstwo...
— A jak się stęskniłem do ciebie. Nawet powiedziawszy prawdę to i potrzebny mi byłeś...
— Jestem tedy... jeżeli potrzeba nie minęła... Czem mogę służyć?
— Takżeś zachciał! Zdrożony, zmęczony jesteś, a jabym cię interesami trapić miał... Chodź-że przedewszystkiem, spocznij, usiądź... Panno Weroniko! Weronisiu! Każno zaraz gorącej kawy podać. Siadaj-że no, mój Symplicyuszu kochany, kości rozprostuj.
— Cóż tu słychać u was?
— Jak zwykle, źle słychać, kłopoty, powiadam ci, zmartwienia, dnia spokojnego człowiek nie ma...
— Ale przecież...
— Czekaj-no, tabaki przedewszystkiem zażyj... ale poczęstuję cię czemś znakomitem... zaraz...
Starowina pobiegł do swojego pokoiku, skąd wrócił po chwili, trzymając w ręku piękną tabakierkę srebrną, wyzłacaną wewnątrz.
— No, mój Symplicyuszu, probuj... Właśnie przypadkiem znalazłem doskonały przepis... Mogę cię zapewnić, że sam nawet arcybiskup paryski, jeżeli zażywa tabakę, to gorszą... Słowo ci daję...
— Istotnie, udała ci się — wyśmienita.
— A widzisz! Spotkać znawcę, to jest prawdziwa przyjemność... ale oto panna Weronika przysłała nam kawę... Sama nie raczyła przyjść... Ale nic dziwnego...
— Cierpiąca może?
— Cierpiąca, cierpiąca na elegancyę i na fanaberye!... Pan Jajko przyjechał, więc nie można wyjść po domowemu, w zwyczajnej sukience, ale trzeba się zaraz wyelegantować, wyfiokować, wystroić, przyprawić do głowy ze dwa funty cudzych włosów... Tfy! bodaj to my, ludzie starej daty, kochany Symplicyuszu... Siwy to siwy, łysy to łysy... ale fałszów żadnych!
— No, widzisz pan, kobieta, panna, to zawsze co innego...
— Wielka mi rzecz panna! Mając pięćdziesiąt lat z okładem, mogła się już była do tej panieńskiej godności przyzwyczaić — i nie wyrabiać komedyi na starość.
— Dajżesz jej pokój! O jakich to zmartwieniach mówiłeś, panie Mikołaju?
— Mam ich tysiące... codzień nowe!
— Słyszałem i ja coś o tem...
— Ty?
— Tak... Joel mi wspominał. Znasz go przecie?...
— Znam, ale skądby on mógł wiedzieć?
— Jednak widocznie coś wie, bo wspominał.
— Ale to chyba przeczuł, bo mnie wielkie istotnie zmartwienie spotkało dziś rano, przed samym twoim przyjazdem...
— Cóż się stało?
— Okropność! powiadam ci, mój kochany, okropność! Wolałbym nie wiem co stracić, wolałbym z Gapcewiczem sprawę przegrać, wolałbym... już sam nie wiem, cobym wolał...
— Ależ o co idzie?
— O co! o co! przecież znasz ten mój osobliwy zegar z kukułką.
— Znam ten stary grat, jak zły grosz.
— No, proszę cię, tylko tak nie mów. Nie znasz się, nie masz o tem najmniejszego wyobrażenia i dowodzisz: Grat! Proszę cię, cóż to jest grat?... Należy rozróżniać... Nie wszystko, co stare, jest gratem — są i antyki...
— Jak my obaj, naprzykład — rzekł, śmiejąc się, Jajko.
— To znów co innego. My, zwłaszcza gdy nikt nie słyszy, możemy sobie po przyjacielsku na cztery oczy powiedzieć, że jesteśmy dwa stare graty i ściśle biorąc, nie miniemy się z prawdą — ale nazwać mój zegar starym gratem... to daruj, kochany Symplicyuszu, wyrażenie — to jest, że tak powiem... barbarzyństwo!
— No, nie gniewaj się... w twoim własnym domu nie chciałbym ci robić przykrości, otóż cofam niewłaściwe wyrażenie i uroczyście nazywam twoją kukułkę nie gratem, lecz antykiem.
— Przez żarty?
— Nie, nie, na seryo — ale gdzież racya do martwienia się?
— Widzisz, ten zegar, ten mój najmilszy zegar, spadł ze ściany i rozbił się na drobne kawałki!
— Ten z kukułką!
— Ten, ten mój przyjacielu...
— No, jeżeli tak, to czekajże. Za parę miesięcy będę na jarmarku w Łowiczu i kupię ci taki sam, nowiuteńki... Jak zacznie kukać, to ręczę ci, że w stajni słychać będzie...
— A proszę cię! To zakrawa na żart — takich zegarów już dziś nie wyrabiają, to nie takie, lecz licha tandeta niemiecka... Dla tego wstrzymaj się z tym podarunkiem...
Pan Symplicyusz, nie chcąc gospodarza draźnić, wnet na inny przedmiot rozmowę zwrócił.
— Byli u ciebie niemcy podobno? — zapytał.
— Byli...
— Zapewne o kupno Maciejowa?
— A niby...
— Joel mi mówił, że jesteście blizcy końca — że masz zamiar sprzedać...
Pan Mikołaj milczał. Wstał od stołu i wielkiemi krokami zaczął chodzić po pokoju. Widocznem było, że humor traci.
— Tedy, kochany panie Mikołaju — odezwał się Jajko — jeżeli mam prawdę powiedzieć, to obecnie nie miałem wcale zamiaru do Maciejowa wstępować...
— A to dla czego?
— Bo interesa powołują mnie gdzieindziej, ale jak mi Joel powiedział, że masz kłopoty, że cię tu jakieś szwaby najeżdżają, pomyślałem sobie, że nie godzi się zostawiać przyjaciela wśród trosk i przyjechałem... ale widzę, żem w złą godzinę trafił...
— Bój się Boga, człowieku! z otwartemi rękami zawsze cię przyjmuję i witam, a ty jakieś supozycye robisz! Strułeś mnie „kukułką“, to prawda, lecz jak można nazywać szacowny antyk starym gratem... Strułeś mnie, tem bardziej, że jesteś moim starym przyjacielem i że jeżeli od kogo, to od ciebie, nie spodziewałem się takiej herezyi usłyszeć... Pomimo tego, drogi Symplicyuszu, kocham cię, jak brata, i jeżeli jeszcze powtórzysz, żeś do mego domu w złą godzinę trafił — to... to... chyba strzelać się z tobą będę...
— Dajże pokój, panie Mikołaju, o co mamy się strzelać? Tu ważniejsza rzecz jest i powiedz mi tak szczerze, czy na pewno myślisz się pozbyć Maciejowa? czy istotnie wszedłeś z tymi szwabami w jakoweś układy? Czy Joel prawdę mówił?
— Joel jest głupi — odpowiedział pan Mikołaj z gniewem. — Głupi jest, bo nic nie rozumie, ani rozumieć nie może... Oni mnie męczą, ty wiesz najlepiej, Symplicyuszu, jak oni mnie męczą!
— Zapewne...
— Ciągle, ciągle ta nieszczęsna kwestya sprzedaży jest na stole... Ciągle słyszę jedną i tę samą piosnkę: A po co? a na co gospodarować? a niech się ojciec tego kłopotu pozbędzie! niech nam los rozwiąże... a to, a owo; głowa puchnie, powiadam ci, Symplicyuszu, głowa puchnie od tego... Sprowadzają mi tu różnych kupców, żydów, szwabów. Bóg wie zkąd? Każą się z nimi układać i traktować...
— Jakto każą? Któż zmusza cię, żebyś słuchał?
— Nie zmusza i zmusza...
— Nie rozumiem...
— Zmusić nikt nie może, bo nie ma prawa — ale nudzą, męczą. Nie masz wyobrażenia, jak nudzą...
— Więc cóż?
— Więc symuluję, udaję... Juścić wolę to, niż otwartą wojnę... powiadam, że owszem, że chętnie sprzedam... niech tylko dadzą kupców. Oni dają kupców, ja stawiam warunki — kupno nie przychodzi do skutku. Tem się tylko trzymam przy Maciejowie i przy... życiu.
— Rozumiem ja to... Dobrze robisz, bardzo dobrze robisz, mój Mikołaju.
— Ba! ale czy długo ja opierać się zdołam?
— Ja myślę, że dokąd ci się podoba...
— Oj nie, oj nie! oni mnie już zmęczyli, a teraz, z tymi szwabami, jest istotnie rzecz ciężka.
— Z powodu?
— Doskonale chcą płacić. Wszystko, co proponuję — przyjmują... Już nawet sam nie wiem, co mam wymyśleć? Musi im bardzo zależyć na kupnie Maciejowa, bo nawet grymasy moje uwzględniają. Powiedziane było, że sprzedam z inwentarzem — i w tym stosunku ustanowiono szacunek. Ja żądam wyłączenia sześciu najlepszych koni — powiadają, że i owszem. Wyłączam cztery co najpiękniejsze krowy — powiadają, bardzo dobrze. Wyłączam powóz, bryczki, uprząż, siodła — mówią, że im nic po tem... Musi w tem coś być, ale co, nie wiem. Czy oni przewidują, że przez Maciejów pójdzie droga żelazna, czy co? Jednem słowem, że wszystko akceptują, na wszystko się zgadzają — byle tylko kończyć i kończyć jak najprędzej... Sam już nie wiem, co mam wymyśleć, żeby się od tego uwolnić! Za dwa tygodnie znów tu mają przyjechać! Ratuj jeżeli możesz, radź!
— Wiesz co, sprzedaj im ów sławny proces z kapitułą...
— Bój się Boga, człowieku — toć to trzy grosze nie warto.
— Tem lepiej!
— Ale jakże?... Proponować nawet nie wypada.
— Dla czego? Ostatecznie, rzecz to nie tak zła, jak sądzisz. Wasze prawa do spornych terytoryów są jasne, a że dziś majątki kapituły nie znajdują się w jej ręku — to nic nie znaczy. Odpowiada ten, kto posiada, ponieważ pretensye wasze przedawnieniu nie uległy. Ja tę rzecz znam, dość blizko nawet.
— Więc mówisz, że to sprawa do wygrania?
— Nie mówię, ale nie mówię też, żeby miała być nic nie warta. Otóż postaw szwabom warunek, żeby twoje prawa nabyli, że bez tego majątku nie sprzedasz. Żądaj sumy znacznej — powiedz, niech sprowadzą sobie adwokata, iżby rozpatrzył papiery. Paktuj, zwłócz — dopóki się szwabom nie sprzykrzy i dopóki sobie innego majątku nie znajdą.
— Słusznie mówisz, Symplicyuszu, jak cię kocham, słusznie. Już to wiadoma rzecz, że do rady tyś człowiek jedyny... Na antykach nie znasz się wcale, to prawda — ale do interesu głowę masz.
— Pochlebiasz mi zanadto...
— Właśnie, że nie; nawet, szczerze mówiąc, marzyłem o tobie i pragnąłem, abyś jaknajprędzej przyjechał...
— A cóż tam?
— Chciałem, by z chłopami skończyć i tę przeklętą sprawę z Gapcewiczem na dobrą drogę wprowadzić; adwokat, proszę cię, pisze mi, że wszystko dobrze idzie, żeśmy w pierwszej instancyi wygrali, ale Gapcewicz apelował i podobno ma zamiar wlec nas przez wszystkie instancye... Takim sposobem można jeszcze długo oczekiwać na rezultat...
— Rozpatrzy się to, kochany panie Mikołaju, rozpatrzy, mamy czas; chciałbym przynajmniej tydzień przesiedzieć tu, w Maciejowie.
— A! mój Symplicyuszu, tej mi znów krzywdy nie zrobisz. Cóż to znaczy tydzień! Tyle czasu nie widzieliśmy się, — a starzy jesteśmy obaj — możemy się więcej nie zobaczyć... posiedzisz więc, bracie, posiedzisz! Stancyjka dla ciebie na górze gotowa, konia ci spasę, że będzie gruby, jak baryła... tylko o odjeździe nie gadaj — i siedź...
— No, dobrze to jest, mój panie Michale... zobaczymy zresztą; powiedz mi wszakże naprzód, gdzie są twoje dzieci, pan Karol, pani Lucyna?
— Są w domu, jak zwykle...
— Karol zapewne w polu...
— Ale gdzież tam!
— Cóż więc robi?
— Jak obecnie, to śpi...
Jajko na zegarek spojrzał.
— Dziwi cię to? — rzekł pan Mikołaj smutnie — i mnie dziwiło z początku, ale z czasem przyzwyczaiłem się.
— Istotnie, do dziesiątej spać na wsi! Dalibóg to sztuka...
— W samej rzeczy. Już jabym nie potrafił. U mnie to, proszę, byle dzień się zrobił — sen z powiek ucieka...
— Czy i pani Lucyna równie długo lubi wypoczywać?
— A nie! Lucynka tem się od Karola różni, że ma zwyczaj sypiać znacznie dłużej, niż on... Trudno bo, proszę cię, mieć apetyt, jak się prawie prosto z łóżka do obiadu przychodzi.
— A powiedz-że mi, panie Mikołaju, cóż oni robią nocami, boć przecież całe dwadzieścia cztery godziny przespać nie sposób...
— Rozmaicie... Ja tam, co prawda, nie wiem, bo zaraz po kolacyi spać idę, ale panna Weronika powiada... że pan Karol czyta książki i gazety ziewając, a jego pani siostra brzdąka na fortepianie i także ziewa... Utyskują przytem na swoje losy, na mnie, że majątku sprzedać nie chcę, a skutkiem tego oni tu marnują się i więdną... zagrzebani...
— Zagrzebani? Cóż to znaczy?
— Ha, spytaj się ich sam... bo ja nie wiem... Zagrzebani i dosyć... ale, koniec końcem, ja majątek trzymam i nie puszczam. Po mojej śmierci niech sobie robią, co chcą...
Pan Symplicyusz zamyślił się. Wydobył z kieszeni krótką swoją fajeczkę i nakładać ją zaczął, gospodarz zaś wsparł głowę na ręku i zadumał się ciężko... Nagle myśl mu jakaś błysnęła. Zerwał się z krzesła, rękę na ramieniu gościa położył i rzekł:
— Słuchajno, Symplicyuszu... Zdaje mi się, że wspominałeś mi kiedyś, iż za młodu do realnych szkół uczęszczałeś...
— Tak...
— I że podobno matematykę dobrze znasz...
— Na swoje potrzeby dość...
— Założyłbym się, że was tam i mechaniki uczono...
— Troszeczkę...
— No więc, byłbyś moim nieprzyjacielem, gdybyś mi nie pomógł zreparować kukułki...
— Ha, ha — ależ nie jestem zegarmistrzem.
— To nic. Powiadam ci, że nie święci garnki lepią. W ostatnim razie, gdy będziemy mieli jaką wątpliwość, przywołamy młynarza... Sprytny to majster! Koło, paprzycę, zastawki wyrysuje ci jak najlepszy inżynier — a przytem i majstrowaty jest... Młocarnię mi kiedyś zreparował doskonale.
— Ano, kiedy taki majster, to go jegomość zawołaj, niech reparuje, a raczej niech próbuje, może mu się uda...
— A ty, Symplicyuszu... nie chcesz?
— Cóż ja? Nie jestem zegarmistrzem... jak żyję, nie miałem z takiemi rzeczami do czynienia.
— Nie przeczę, lecz masz teoryę, a młynarz posiada tylko praktykę... weźcie się obadwaj... i ja także swoim konceptem w pomoc przyjdę; bo, uważasz kochany Symplicyuszu, takiego antyka szkoda, niepowetowana szkoda! Niedawno nieboszczyk ksiądz Szarogrodzki dawał mi za niego pięćset złotych — jak jeden grosz, pięćset złotych mi dawał!
— Co też jegomość mówisz. Nieboszczyk Szarogrodzki umarł przed ośmnastoma laty... a oto powiadasz, że niedawno...
— Zapewne, że niedawno... Cóż to głupie ośmnaście lat to wieczność! Dawał, dawał, jak cię kocham, dawał, ale ja nawet słuchać nie chciałem...
— To szkoda!
— Szkoda, albo i nie szkoda — a ja ci mówię, nie marudź. Chodźmy do zegaru... chodźmy...
— Kiedy chcesz koniecznie, to idę, ale jeżeli prawdę mam powiedzieć, to wolałbym...
— Cóż? cóż?
— Wolałbym rozejrzeć się w sprawie z Gapcewiczem, albo też w aktach procesu z kapitułą.
— Będzie na to czas, powiadam ci, kochany Symplicyuszu, że będzie na to czas... Po obiedzie, w chińskim domku, przy buteleczce, przy cygarku — rozpatrzymy się, rozgadamy, rozważać będziemy choćby do nocy... Cóż, zgoda?
— No zgoda, zgoda... panie Mikołaju...
— Chodźmyż więc, bo to najpilniejsze, periculum in mora.
Pan Mikołaj wziął swego gościa pod ramię i prowadził do zepsutej kukułki, mówiąc:
— Bo to, uważasz Symplicyuszu, ja ten antyk nabyłem przypadkiem... na licytacyi po księdzu z Zapłocia... Żydzi dawali tylko pięć złotych, ja postąpiłem do rubla — i oto, od lat trzydziestu, jestem w posiadaniu tego cennego zabytku... nawet źle mówię cennego, gdyż właściwie jest to nieoceniony, nieoszacowany egzemplarz. W Gdańsku tysiąc daliby za niego... Tam są znawcy!
Zaledwie pan Mikołaj z Symplicyuszem odeszli, we drzwiach stołowego pokoju ukazała się osoba, ubrana w biały, elegancki negliż, obszyty koronkami i kokardkami. Na głowie miała czepeczek, z pod którego wymykały się jasne blond włosy, z szerokich rękawów kaftanika widać było ręce białe i kształtne, a z pod fałdów spódnicy wychylała się nóżka obuta w zgrabny pantofelek...
Przejrzała się w lustrze, poprawiła włosy, a widząc, że nikt na nią nie patrzy, ziewnęła bez ceremonii raz i drugi — jak istota, której życie obrzydło.
Przeszła kilkakrotnie przez pokój ruchem leniwej kotki, jeszcze raz przejrzała się w lustrze, jeszcze ziewnęła serdecznie — i usiadłszy przy stole, zaczęła dzwonić łyżeczką w pustą szklankę...
Na ten odgłos wbiegła panna Weronika.
— Już wstałaś, Lucynko — zawołała zdziwiona — tak wcześnie?
— Ach, bo czyż tu oko zmrużyć można. Od samego świtu jakieś stuki, hałasy, łoskot, awantury... byłam przekonana, że już sądny dzień nastał. Ale co to? — zawołała, przypatrując się bacznie kuzynce — co to? Czy niedziela dziś? czy jaka uroczystość w parafii? Weronisia wystrojona, jak na odpust. Czarna suknia! broszka! Co to jest? Czy się kto pojawił na naszej pustyni...
— Niech się Lucynka ze mnie nie śmieje, bo i tak miałam dziś za swoje. Tatuś miał wypadek, i na mnie się skropiło, jak zwykle.
— Wypadek?
— Ano tak. Jak zaczął majdrować coś koło zegaru — tego, wiesz przecie, z kukułką — tak zrzucił go ze ściany i rozbił na kawałki... przerażona wbiegłam do pokoju, żeby pomódz pozbierać te szacowne szczątki, ale jak fuknął na mnie... Rozpłakałam się tylko i uciekłam.
Pani Lucyna uśmiechnęła się, pokazując białe, równe ząbki.
— I dlatego, że ci ojciec przykrość powiedział, ubrałaś się w czarną suknię? — zapytała. — Szkoda i sukni i fatygi, nasz ojczulek nie zna się na tej symbolice barw...
— Ależ nie! nie! Miałabym też po czem czarno się ubierać?! Tak często pan Mikołaj gniewa się na mnie, że musiałabym chyba nie zdejmować nigdy czarnych sukien.
— Więc jakaż racya do stroju? Czy się kawalera spodziewasz?
— Już przyjechał...
— Kto? kiedy?
— Przyjechał dziś, niedawno — a kto, niech Lucynka zgadnie...
Pani Lucyna zarumieniła się.
— Może, może pan Floryan z Warszawy...
— Tym razem nie pan Floryan...
— Więc któż?
— Zgadnij!
— No, nie nudź, moja Weronisiu, tylko powiedz...
— Więc powiem... jest pan Symplicyusz...
— Jajko!? przyjechał? naprawdę? — a to doskonale! To się wybornie składa — trzeba zaraz dać znać Karolowi... Moja Weronisiu, nie wiesz, gdzie jest Karol?...
— Dziś nie widziałam go jeszcze, ale zdaje mi się, że ma zamiar wyjechać. Dopiero co chłopak przyprowadził osiodłanego konia przed ganek...
— Znowuż się wlecze do Czarnej, ale dziś z tego nic nie będzie. Są ważniejsze rzeczy...
— Właśnie wychodzi — rzekła panna Weronika.
— Karolu! Karolu! — zawołała pani Lucyna — wróć no się, proszę...
— Co chcesz, Lucynko — zapytał, wchodząc.
— Chcę, żebyś wyperswadował sobie dzisiejszą wycieczkę i dał jej za wygranę.
— Ciekawym, dla czego?...
— Nie pytaj, tylko każ odprowadzić konia i nie ruszaj się z domu. Symplicyusz jest... rozumiesz, co to znaczy...
— Symplicyusz! naturalnie, że ani myślę jechać. Ten człowiek spada nam jak z nieba — i jeżeli on nam nie pomoże, to chyba pożegnamy się z nadzieją...
— Ależ pomoże, pomoże; tylko trzeba umiejętnie się wzięć do dziada.
— Gdzież on jest?
— Poszli z tatusiem reparować zegar — odezwała się panna Weronika — sprowadzili młynarza i we trzech kują młotkami.
Pan Karol ramionami ruszył.
— Zawsze dziwactwa, tabakierki, zegary — zegary, tabakierki, jedno i to samo...
— Moja Weronisiu — odezwała się pani Lucyna — występże dziś z obiadem... Popisz się... Pokaż, co umiesz...
— Niestety, będzie to stracony zachód — pan Jajko nie jest smakoszem.
— Jest, czy nie jest, ale niech widzi przynajmniej, że go chcemy przyjąć jaknajlepiej. Ciekawa też jestem, kiedy oni skończą reperacyę tego zegaru...
— Ja tam pójdę do nich — rzekł pan Karol.
— Lepiej nie chodź — ojciec nie lubi, gdy oko profana podgląda takie ważne tajemnice — zostaw ich w spokoju. Jak się już dostatecznie zakurzą i zasmolą i gdy ojciec przekona się po raz setny, że kukułka stanowczo nie chce kukać... wtedy przyjdą tu sami. Ja tymczasem pójdę się przebrać...
— Ja zajmę się obiadem — rzekła panna Weronika.
— A ja poczekam tu — zakonkludował pan Karol — uprzedzam cię tylko, Lucynko, że z panem Symplicyuszem trzeba się trzymać dyplomatycznie, ostrożnie.
— Jak z jajkiem — odpowiedziała, śmiejąc się.
Reperacya zegaru nie poszła tak szybko, jak się spodziewano. Młynarz wyjawił kilka genialnych pomysłów, które miały w przyszłości całą sztukę zegarmistrzowską zreformować. Jajko trącał kukułkę w dziób ze wszystkich stron — a pan Mikołaj małym młotkiem wyrównywał kółka. Pierwsza część połączonej pracy trzech mechaników — to jest rozebranie zegaru, poszła wyśmienicie, druga nie wiodła się zupełnie. Napróżno młynarz pocił się, wynajdując coraz to nowe kombinacye, napróżno Jajko manewrował z kukułką, a pan Mikołaj z wagami — całość na żaden sposób złożyć się nie dała.
Po wielu niefortunnych próbach, postanowiono odłożyć zmudną pracę do wieczora.
Akurat panna Weronika dała znać, że obiad na stole.
W jadalnym pokoju znajdowała się już pani Lucyna i jej brat.
Gdy Jajko wszedł, ukłonił się paniom z uprzedzającą galanteryą, lecz pani Lucyna zbliżyła się sama do niego i podając mu rękę, rzekła:
— Zamiast przywitania, należy się panu wymówka: godziłoż się od tak dawna w Maciejowie nie być?
— Pani dobrodziejko — odrzekł — od dziś rana naprawiam to przewinienie.
— Tak, naprawiasz pan zegary, jak słyszę.
— A wiesz, Lucynko, — zawołał z ożywieniem pan Mikołaj — Symplicyusz jest majster. Jak zaczął kukułkę na wszystkie strony obracać, za sznurki ciągnąć, mieszkami ruszać, tak kuknęła.
— Zdaje ci się.
— Przecież słyszałem na własne uszy. Słowo honoru daję, kuknęła; jak nie wierzysz, to się młynarza zapytaj — przecież był przy tem...
— Ha! skoro mówisz, że kuknęła, to niechże i tak będzie.
— Pan Symplicyusz cudów dokazuje, jak widzę — odezwała się pani Lucyna — bo nam owa starożytna kukułka stale odmawiała posłuszeństwa.
— Co ty się znasz, moja Lucynko, co ty się znasz? — rzekł niechętnie pan Mikołaj — oto lepiej posadź pana Symplicyusza przy sobie i pilnuj, żeby głodny nie wstał od stołu. Weronisiu, a dajże nam wódeczki... tylko dobrej wódeczki. Sięgnij-no tam do szafki, do swoich skarbów...
Panna Weronika przyniosła flaszkę. Obiad się rozpoczął.
Pan Symplicyusz był w doskonałym humorze. Opowiadał anegdoty i pobudzał wszystkich do śmiechu.
Po obiedzie pan Mikołaj zaczął się na ból głowy uskarżać.
— Niech ojciec się położy na chwilę — rzekła pani Lucyna — to pomoże.
— Jakże możesz radzić mi coś podobnego przy gościu.
— Ależ, mój jegomość, mój panie Mikołaju kochany — rzekł Jajko — znam twoje usposobienie, wiem, że lubisz przespać się po obiedzie, więc idź bez ceremonii.
— Skoro tak powiadasz, to pójdę, ale tylko na godzinkę, mój Symplicyuszu kochany. Starość nie radość, mój bracie, a przyzwyczajenie to druga natura — to nawet gorsze niż natura — bo przyzwyczajenie...
Pan Symplicyusz roześmiał się.
— Idź, idź jegomość — rzekł — nie trać czasu.
— Ale na godzinkę, tylko na godzinkę — wiesz, że robota nas czeka...
— Ojciec — rzekł do Symplicyusza pan Karol po odejściu staruszka — zawsze jest jednakowy. Zegary, zegary i to nieszczęśliwe gospodarstwo!
— Nieszczęśliwe? — zapytał Jajko — w czem że ono nieszczęśliwe, mój łaskawco.
— Wszystko idzie „lelum polelum“, bez ładu żadnego i składu, służba rozpuszczona, pola źle uprawne, nie zbiera się nawet połowy tego, co się zbierać powinno.
— No, proszę, a przejeżdżając widziałem, że na waszych polach wcale nieźle...
— Rok bo wyjątkowy, panie szanowny, rok wyjątkowy — ale przy słotnem lecie, to u nas niema co zbierać...
— Jednak żyjecie państwo i nie słyszałem, żeby ojciec długi zaciągał...
— Niby nie zaciąga na hypotekę — ale rachunków różnych drobnych jest dosyć... no — a jak wypadnie płacić towarzystwo, wtedy przez dwa tygodnie przynajmniej chodzi jak struty i jęczy, wyrzeka, prawie że do łóżka się kładzie.
— Ale płaci?
— I cóż stąd, że płaci — odezwała się pani Lucyna niechętnie. — My wolelibyśmy, żeby sobie odpoczął, żeby tych kłopotów i ciężarów nie miał... Stary człowiek, należy mu się odpoczynek...
— Racya, najsłuszniejsza racya! Ślicznie pani dobrodziejka powiada; kupcie państwo ojcu z dziesięć starych zegarów, żeby miał co nakręcać i naprawiać — a pan Karol niech gospodarstwo obejmie. Człowiek młody, energiczny, w samym kwiecie życia, to, panie dobrodzieju, cuda może wyrabiać. Ręczę, że za lat trzy, cztery, niktby nie poznał Maciejowa.
— Cóż też pan mówisz, co pan mówisz! — odezwała się pani Lucyna — ojciec by też pozwolił Karolowi wtrącać się do gospodarstwa!
Pan Karol ramionami wzruszył.
— I chociażby nawet pozwolił, to jabym nie chciał — rzekł.
— Z powodu?
— Z wielu przyczyn. Najprzód, że nie miałbym chwili spokojnej. Ojciec chodziłby za mną krok w krok, krytykował, ganił, jednem słowem, nudził — a powtóre, że gospodarować na Maciejowie nie sposób. Szkoda czasu i zachodu; lepiej zdolności, jakie są, zużytkować w innym kierunku — tu stanowczo szkoda...
— Hm — mruknął Jajko — tłomacz się pan dobrodziej jaśniej; ja już stary, głowę mam przyciężką i muszę się dobrze zastanowić, zanim główną myśl zrozumiem.
— Wolne żarty, panie Symplicyuszu, znają dobrze ludzie pańską głowę przyciężką, ale skoro pan chcesz, to panu powiem, dla czego szkoda. Tu trzebaby wszystko, jak to powiadają, do góry nogami przewrócić, zupełnie inny system zaprowadzić, kapitał znaczny włożyć. Tak, tobym może się podjął, ale gospodarować, jak teraz: „Maciek zrobił, Maciek zjadł“ — to szkoda czasu i zdolności... Cóż pan na to, panie Symplicyuszu...
— A nic. Teorya piękna, ani słowa... Zresztą, więcej ja jurysta jestem, niż agronom... Powiadasz pan: „Maciek zrobił, Maciek zjadł“ — na ciężkie czasy i to dobrze, przynajmniej Maciek nie głodny.
— Może dla Maćka ta pociecha wystarcza, ale też nie każdy chce być Maćkiem...
Pan Karol zaczął po pokoju chodzić, pani Lucyna obrywała różę leżącą na stole, Jajko zaś fajeczkę swoją nakładał, powoli, z rozmysłem przedłużając tę czynność.
W pokoju panowała cisza, przerywana tylko brzęczeniem wielkiej muchy, która się tłukła po szybie...
— Widzi pan — odezwała się pani Lucyna — że my też nie jesteśmy szczęśliwi.
— No, pan Mikołaj przynajmniej nie skarży się na losy.
— Ojciec bo zdziwaczał już — wegetuje i to mu wystarcza, my jednak pragniemy żyć. Pobądź-no pan tu u nas i przypatrz się. Ojciec marudzi przez cały dzień. Weronisia, zwłaszcza gdy ją zęby rozbolą, jest niemożliwa. Nie bywamy prawie u nikogo i u nas prawie nikt, bo tych kilku najbliższych sąsiedztw, z któremi utrzymujemy stosunki, nie liczę; dnie schodzą powoli, zabijająco nudnie — jeden do drugiego podobny — bez żadnego urozmaicenia, bez zmiany. Istne więzienie, niewola!
Mówiąc to, pani Lucyna zaczęła się gorączkować. Z ładnie zarysowanych jej usteczek uciekł uśmiech, a w oczach migotały iskierki nieukrywanego gniewu.
Pan Karol niepostrzeżenie wyszedł z pokoju.
— O, nie uwierzysz pan, panie Symplicyuszu — mówiła dalej — pan nie możesz wytworzyć sobie pojęcia, jakie tu życie, jaka niewola, jakie kajdany!
— Co do tych ostatnich, pani dobrodziejko, to przecież już koniec i, prawdę rzekłszy, wyobrażałem sobie, że zastanę panią wesołą, uśmiechniętą, szczęśliwą... Nie byłem ja już dawno w tych stronach, ale włócząc się po świecie, słyszałem, że już i w drugiej instancyi zapadł wyrok. Małżeństwo pani unieważnione, więc też i niewoli koniec. Dziś wolno pani rozporządzać sercem i ręką wedle upodobania...
— O tem najmniej myślę — odrzekła. — Pierwszy raz trafiłam niefortunnie na człowieka, który...
— Przepraszam panią, przecież już teraz on nie jest pani mężem, ani pani nie jesteś jego żoną — można więc mówić o nim obojętnie, jak o obcym... nieprawda?
— Zapewne. Ja do niego nienawiści nie mam, owszem, życzę mu jaknajlepiej, życzę mu, żeby sobie znalazł osobę, która go uszczęśliwi...
— To życzenie spełni się prędzej, niżby pani sądziła.
— Ach, więc mój były małżonek żeni się!?
— Tak ludzie powiadają...
— Winszuję tej osobie, którą ma zamiar uszczęśliwić, ale od zazdrości jestem bardzo, a bardzo daleko. Czy widziałeś go pan dawno?
— Widziałem, pani dobrodziejko, w Warszawie... On był bardzo do pani przywiązany — płakał, słowo uczciwości daję, że płakał. Co się dziwić? Ja sam płakałbym, jak bóbr, gdybym stracił takie śliczności...
— Pocieszyłbyś się pan równie prędko, jak on.
— Moja pani dobrodziejko, cóż miał robić? Gospodarstwo duże, dom ogromny, wszystko na łasce służby... Nic dziwnego zatem.
— O wiem, wiem; pan Marceli jest bardzo dobry gospodarz, przedewszystkiem gospodarz... praktyczny, bardzo praktyczny.
— A ja sobie dotychczas głowę łamię, dla czegoście się rozeszli? — i dalibóg, zgadnąć nie mogę.
— Ach, panie! dzieliła nas cała przepaść. Charakter, pojęcia, upodobania. On chciał, żebym była kucharką, szafarką, gospodynią folwarczną — a ja tego nie lubię, od tego jest służba... Bawił mnie rozmową o gipsie, marglu, torfie i Bóg wie o czem jeszcze, a na pierwsze imieniny kupił mi... nie, nie zgadłbyś pan nigdy, co on mi kupił. Jakąś szwedzką maszynę do robienia masła i przyrząd do wygniatania serów. Tego już było zanadto. Kazałam zaprządz do powozu i nazajutrz byłam w Maciejowie. Z jednej niewoli w drugą...
— Finansowo pan Marceli świetnie stoi — rzekł w zamyśleniu Jajko — a człowiek z niego dobry i uczciwy... Opinię między ludźmi ma i poważanie.
— Tem lepiej dla niego... Co do mnie, szczęśliwa jestem, że tych honorów nie dzielę już. Gdybym była wyszła za poczciwego ekonoma, miałabym takie same szczęście.
— A, pani dobrodziejko, toż Marceli człowiek wysoko wykształcony...
— Niech go Pan Bóg kocha, nie mówmy już o nim... Ja mam do pana prośbę, panie Symplicyuszu, serdeczną prośbę...
— Ho! ho! niebezpieczne są prośby młodych rozwódek...
— Boisz się pan? — zapytała z uśmiechem.
— Jeszcze nie wiem, jaka prośba... a raczej jakie rozkazanie, spadnie na moją głowę starą...
— O, nie lękaj się pan, ciężar nie będzie zbyt wielki.
— Zawsze jednak ciężar, moja pani, a jak kto ma stare kości...
— Cóż znowu!
— Niechże pani tedy powie, o co idzie, słucham.
— Usiądź pan sobie wygodnie i racz zapalić swoją fajeczkę, bo to długa, długa historya... Wiesz pan już, jak nam tu źle, jak smutno. Ja nieraz miewam takie szalone bóle głowy, że miejsca sobie znaleźć nie mogę.
— To może kataralne, pani dobrodziejko...
— Ależ...
— Albo może reumatyczne, z przeciągu... lecz to bagatelka... Ja mam na to cierpienie pyszne lekarstwo. Trzeba, uważa pani dobrodziejka, nałapać mrówek...
— Jesteś pan niemożliwy! Ja odzywam się jak do przyjaciela, do starego, doświadczonego przyjaciela, a pan to w żarty obracasz.
— Bogiem się świadczę, że nie... Ilu już ludzi mrówkami wyleczyłem, żebym tyle tysięcy miał.
Pani Lucyna obraziła się.
— Trzeba panu wiedzieć — rzekła wstając — że reumatyzmu wcale nie mam, a gdybym potrzebowała się leczyć, to udałabym się do doktora, lecz nie do pana.
— Gniewamy się! A, pani dobrodziejko, przepraszam, sto tysięcy razy przepraszam... woli złej nie miałem...
— Więc po cóż te żarty? Czy pan nie domyślasz się, o co mi idzie, o co idzie nam obojgu, to jest mnie i Karolowi! Czy pan nie widzisz, że my tu schniemy, marnujemy się, że Karol traci lata najpiękniejszej młodości... Panie! panie Symplicyuszu, jeżeli co dobrego nam życzysz, wyrwij nas z tego przeklętego Maciejowa!!
To mówiąc, złożyła błagalnie białe rączki i spojrzała na starego szlachcica oczami łez pełnemi.
Jajko zerwał się z krzesła.
— Wyrwij! wyrwij! Jakżeż ja państwo stąd wyrwę! Jesteście, przepraszam panią dobrodziejkę, ale co tu w bawełnę owijać, jesteście oboje pełnoletni. Źle wam w Maciejowie, to wyjedźcie.
— A ojciec?
— Ha! pan Mikołaj pomarudzi, potęskni, a potem zacznie znów koło gospodarstwa dreptać, zegary nakręcać... Może mu będzie przykro... ale skoro taka wola pani i pana Karola...
— Wyjechać... — powtarzała w zamyśleniu — wyjechać... Jeszcze mnie pan nie zrozumiałeś, panie Symplicyuszu.
— Zdaje się...
— To nie o wyjazd chodzi, lecz o pozbycie się tej wsi utrapionej, tego zakazanego kąta, w którym niema do kogo ust otworzyć, o rozpoczęcie życia w innem otoczeniu i innych warunkach... Niech ojciec sprzeda majątek, niech nam da, co nam się należy, niech nam nareszcie ręce rozwiąże!... Czyż pan nie widzisz, że Karol marnuje takie piękne zdolności... że ja...
— Ach... ależ pani dobrodziejko, to nie moja rzecz. Ja przecież Maciejowa nie sprzedam, bo nie mój.
— Tak... lecz jedno słowo ze strony pana wywrze wpływ, zachęci ojca, przekona... Może pan nie wie o tem, że mamy kupców i to doskonałych kupców, że taka sposobność nie zdarzy się prędko... A otóż i Karolek! — zawołała, widząc wchodzącego brata — właśnie przedstawiam panu Symplicyuszowi nasze położenie i proszę, ażeby chciał wpłynąć na ojca i skłonić go do sprzedaży.
Pan Karol zrobił poważną minę.
— Pan Symplicyusz — rzekł — sam, jako znakomity znawca stosunków wiejskich i obecnych warunków gospodarowania, wie doskonale, że dziś ten najlepiej na majątku ziemskim wychodzi, kto go dobrze sprzedać potrafi... Pan Symplicyusz wie także doskonale, że za rok, dwa, a najdalej trzy, cena ziemi spaść musi — i że kto dziś majątku dobrze nie sprzeda, ten nie sprzeda go nigdy, albo sprzeda ze stratą... Wszak podzielasz pan to przekonanie...
Jajko chciał odpowiedzieć, lecz młody człowiek nie dał mu przyjść do słowa.
— Jestem aż nadto pewny tego. Siostra mówiła panu, o co nam głównie idzie. Co do mnie, mam kilka znakomitych projektów, które po sprzedaży Maciejowa natychmiast urzeczywistnię. Jakiego rodzaju są te projekta, na ten raz mówić nie będę. Przedewszystkiem sprzedajmy majątek. Kupców mam, idzie tylko o ojca. Jeżeli pan dobrodziej ten szkopuł przezwycięży... to jest, właściwiej mówiąc, jeżeli zechce przezwyciężyć, bo że potrafi, nie ulega najmniejszej wątpliwości...
— O tak! — wtrąciła pani Lucyna — pan jeden możesz ojca przekonać...
Starszy szlachcic milczał.
— My — rzekł pan Karol — z niejakiem wahaniem się, my, to jest ja i siostra, jakby to powiedzieć... No... ostatecznie, nie sądzę, żeby w tem, co chcę mówić, było coś obrażającego — ręka rękę myje, panie łaskawy, a w dzisiejszych czasach trzeba się liczyć. Sam pan to powiadasz przy każdej sposobności. Możesz pan być przekonany, że będziemy znali się na rzeczy...
W oczach starego szlachcica mignęły błyskawice gniewu, potrafił jednak zapanować nad sobą i przybrawszy wnet swój dobroduszny wyraz twarzy, rzekł spokojnie:
— Zrobi się, zrobi.
— Dla pewności — odezwał się pan Karol — możnaby umowę naszą jakoś, że tak powiem, utrwalić...
— Skrypcik niby...
— Naturalnie.
— Na co? Nie trzeba.
— Ale zawsze... przecież jesteśmy śmiertelni.
— Bez skrypciku zrobię, co do mnie należy.
— Jakżesz podziękować panu mamy? — zawołała pani Lucyna.
— Nie trzeba, pani dobrodziejko, nie trzeba... Zresztą później o tem, dotychczas jeszcześmy nic nie zrobili...
— Ja już spokojny jestem — odezwał się pan Karol — jestem spokojny tak dalece, że nawet na kilka godzin wyjadę. Jutro znajdziemy chwilę czasu do pomówienia, przedstawię panu warunki, na jakie się nabywcy zgadzają, i napiszę do nich, żeby przyjechali... czas drogi...
— Do Czarnej jedziesz, Karolu? — zapytała pani Lucyna.
— Będę w tamtej stronie, może wstąpię, a może i nie... Do widzenia, panie Symplicyuszu, do jutra.
— Dziwna rzecz — rzekła pani Lucyna po wyjściu brata — co on zajmującego widzi w Czarnej.
— W Czarnej? — odezwał się stary szlachcic — w Czarnej dużo rzeczy zajmujących jest... gospodarstwo...
— To dla Karola najmniej ciekawe...
— A panna?
— O taki zły gust nie śmiem go posądzać...
— Zły?
— O i jaki zły! jaki fatalny gust! Ale mniejsza o to; pójdę i zobaczę, czy ojciec już wstał.
Ledwie drzwi się za nią zamknęły, wbiegła zapłakana panna Weronika.
— Panie dobrodzieju! panie najłaskawszy! — zawołała — ja już dłużej tu nie wytrzymam! Jak mi Bóg miły, nie wytrzymam... albo ucieknę, albo sobie życie odbiorę.
Wybuchnęła wielkim potokiem żalu: że jest najnieszczęśliwszą istotą pod słońcem, że wszystko spada na jej głowę — że pan Karol jest złośliwy, pani Lucyna przykra, a pan Mikołaj tak zrzędzi, że wytrzymać nie ma sposobu.
Za głowę chwycił się pan Symplicyusz i rzekł:
— No, moja panno Weroniko, widzę, że epidemia wielkich nieszczęść spadła na wasz Maciejów! Istny czyściec, dalibóg!
Panowie Schultze i Szmidt, byli to dwaj przyjaciele i wspólnicy, którzy jeździli zawsze razem, prowadzili interesa razem i w doskonałej komitywie razem zbierali grosz do grosza.
Byli to prawdziwi pionierowie cywilizacyi, bo gdzie się tylko pokazali, wnet śladem ich ciągnęły ładowne wozy i gromada landsmanów z żonami, dziećmi i stosem pierzyn na wozach.
Byli to dzielni wojownicy, którzy spokojnie, bez rozlewu krwi, zabierali folwark po folwarku, wieś po wsi i osadzali je swoją załogą. Trzeba im oddać i tę sprawiedliwość, że nie targowali się bardzo, nie oglądali ziemi szczegółowo, nie kłócili się o drobiazgi.
Jak Cezar, przyszli, zobaczyli i kupili — za gotówkę, której im nigdy nie brakło.
Z panem Karolem od kilku miesięcy prowadzili korespondencyę, raz nawet przyjechali do Maciejowa osobiście, lecz z powodu dziwactw pana Mikołaja — przyjazd ich nie osiągnął celu.
Obecnie stawili się powtórnie, z dobrze nabitymi pugilaresami i pragnęli skończyć odrazu. Zamówili nawet listownie akt u rejenta, żeby czasu nie tracić i do gotowego przyjechać, a czasu istotnie nie mieli dużo. Pilny interes powoływał ich do Berlina, bo upatrzyli znowuż kilka majątków do nabycia i skutkiem tego potrzebowali zaczerpnąć pieniędzy... u źródła.
Pan Karol wiedział o tem dobrze, że niemcom się śpieszy — i wraz z siostrą tak szczerze wziął się do ojca, że pan Mikołaj, jak do muru przyparty, już nie miał siły się bronić i powiedział upragnione, od tyłu lat oczekiwane: „dobrze“.
Brat i siostra przypisywali to także wpływowi pana Symplicyusza, który pomoc swoją im przyrzekł.
Niemcy zajechali wielką bryką żółtą i byli przedmiotem ogólnego podziwu całej służby folwarcznej.
Parobcy i fornale gromadkami postawali koło budynków i gwarzyli ze sobą. Rozmowa ich jednak nie miała wesołego charakteru... nie podobało im się, że taki szwab będzie odtąd dziedzicem; przewidywali, że trzeba będzie opuścić stare kąty i szukać służby gdzieindziej, co tem przykrzejszem dla nich się zdawało, że w Maciejowie źle im nie było. Pan Mikołaj nudził nieraz coprawda, ale płacił regularnie, robotą nie przeciążał, a często dawał więcej, niż się należało.
I teraz po dobrym, po prawdziwym panu, dwaj szwaby, którzy nawet ludzkiej mowy dobrze nie rozumieją!
Pan Karol szczerze się z przybycia niemców ucieszył. Natychmiast kazał przygotować dla nich śniadanie i wprowadził ich do kancelaryi ojcowskiej.
— Oto — rzekł — proszę ojca, są nasi kupcy... wszystkie warunki podane przez ojca akceptują i chcą zadatek dawać.
— Ja wohl — odezwał się Szmidt — ja wohl akceptowal i dawal zadatku, pan chcial?
— Dobrze, dobrze, moi panowie — odezwał się pan Mikołaj — nikt nas nie goni... Naprzód sobie odpocznijcie, pokrzepcie się... Pójdź-no, Karolu, powiedz Weronisi, żeby dała co jeść dla panów...
— Już prosiłem...
— To bardzo pięknie... Panowie... jakże tam panów zowią? Przepraszam... pamięć moja krótka.
— Ja pan Szmidt, a mój kompanion pan Schultze.
— Panowie zapewne z Prus?
— Tak, tak, my z Prus, my oba z Prus.
— Landwerzyści...
— Jo, my oba byl w gwardya.
— Piękna broń... Patrz-no, Symplicyuszu, jakich dzielnych gwardzistów ma armia pruska... chłopy, jak dęby.
— W istocie...
— Możebyśmy, ojcze, spisali przedugodne punkta?
— Jo, jo... punktacya... trzeba zaraz pisać punktacya!...
— Powoli, powoli... Cóż tam, panie Szmidt, w polityce słychać? Wy, niemcy, wiecie zawsze więcej, niż my.
— Aber to jest caly glupstwo ten politik!
— Jo, jo... glupstwo jest — przytwierdził Schultze.
— Dla czego?
— Najlepszy politik, to jest pieniądz zrobić... aber inszy politik to nie wart jeden grosz... dla tego my prosil prędki koniec do sprzedaż.
— Zaraz, zaraz... pożywcie się naprzód, to najpierwsza rzecz. Wiedźcie, że jesteście w polskim domu, skąd nikt głodny nie wyjeżdża.
— Jo, jo, z Polska jeszcze nikt głodna nie wyjechal, to prawda jest.
— Tu tylko piwo nie jest dobre — odezwał się Szmidt — aber jeść nie brakuje. Tu dużo, dużo jest jeść.
Dano znać, że stół dla niemców nakryty.
Pan Mikołaj wymówił się, że im towarzyszyć nie będzie, honory więc robił szwabom pan Karol, co tem łatwiej mu przyszło, że doskonale mówił po niemiecku.
Gdy wyszli do stołowego pokoju, rzekł pan Mikołaj do Symplicyusza:
— Patrz-no, mój drogi, na to młode pokolenie, patrz, z jakiem to lekkiem sercem wyzbywa się ojcowizny. Ani mu na myśl nie przyjdzie, że tu każdy kawałek ziemi, każdy kamień, to drogocenna pamiątka, że każde drzewo to świadek przeszłości. I oni to chcą sprzedać, pozbyć się tego, z uśmiechem na ustach, o źle! o źle, mój Symplicyuszu kochany.
— Nie bój się, nie damy...
— Ja wiem, że nie damy, lecz to tak boleśnie, tak przykro... z własnemi dziećmi w dyplomacyę się bawić, komedye grać... ciężko to, dyabelnie ciężko, mój kochany — a najbardziej boli, że oni sami nie rozumieją i nie czują...
Pan Mikołaj wsparł głowę na rękach i zadumał się, Jajko wielkimi krokami przechadzał się po pokoju.
Wkrótce powrócili niemcy, najedzeni, weseli. Pan Karol dał im butelkę wina, skutkiem czego Schultze stał się czerwony i rozmowny, Szmidt zaś milczący i blady.
— No, aber jetzt — rzekł pierwszy wchodząc — my bardzo dziękowal za śniadanie i pisal ten punktacya...
— Piszmy... — rzekł pan Mikołaj z westchnieniem.
Pan Karol usiadł przy stoliku i szybko początkowo kilkanaście wierszy nakreślił.
— ...Po rubli dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt za włókę... — mówił półgłosem.
— To jest śliczny zaplata! To gruba pieniądz jest — dowodził Szmidt — my jeszcze żaden nie dal tyle pieniądz, aber Maciejów nam potrzebna...
Pan Karol pisał dalej, niemcy wtrącali swoje uwagi. Pan Mikołaj siedział przy stole spokojny, napozór obojętny, milczący, Symplicyusz zaś chodził po pokoju, paląc swoją ulubioną fajeczkę.
— No, proszę ojca — rzekł pan Karol, skończywszy pisanie — wszystko w porządku. Niech ojciec będzie łaskaw podpisać, a panowie dadzą zadatek...
Schultze wydobył pugilares i przy oddzielnym stoliku pieniądze liczyć zaczął.
— Niechże ojciec będzie łaskaw podpisać — nalegał pan Karol.
— Zaraz, zaraz, nie bądź taki gorący, muszę przecież wiedzieć, co podpisuję...
To rzekłszy, wydobył z kieszeni okulary, przetarł je kilkakrotnie chustką i uzbroiwszy w nie zmęczone oczy, powoli czytać zaczął...
Pan Karol usta z niecierpliwości przygryzał.
— No cóż? — zapytał, gdy ojciec czytanie skończył — czy tak dobrze będzie?
— Przewybornie... Nie spodziewałem się po tobie, mój Karolku, że tak znakomicie umowy umiesz pisać. Minąłeś się ze swojem powołaniem, stworzony jesteś na rejenta.
— A zatem?
— Wszystko dobrze, tylko zapomniałeś o jednej bagatelce — a ta bagatelka warta prawie tyle, co cały Maciejów.
— Co? co ojciec mówi?!
— Wiadomo ci zapewne, że jako właściciel Maciejowa, mam nieskończony jeszcze proces z kapitułą... Proces gruby, nie przedawniony, bośmy się pilnowali terminów. Ja to wziąłem po ojcu i nie chciałbym zmarnować.
— A któż broni ojcu prowadzić tę sprawę po sprzedaży Maciejowa?
— Nie, nie mój synu, sam powiadasz mi, codzień prawie, że już jestem stary i że powinienem odpocząć. Dlatego przecież sprzedaję majątek.
— A cóż ma do tego proces?
— To także majątek, wymagający trudów i energii. Mam sprzedać Maciejów, niech sprzedam i pretensye do kapituły — nie, to nie. To moje ostatnie słowo.
Niemcy zdumieni spojrzeli na pana Karola.
— Kto jest pani Kapitula? — zapytał Schultze — co ona ma do Maciejowa?
— Co to jest? To jaki szwindel jest! — krzyczał Szmidt. — Punktacya pisany, zadatek my dal! aber jakiś tu Kapitula chcial wsadzić swoja nos!...
Pan Mikołaj brwi zmarszczył.
— Nie krzycz-no, panie... jakże ci tam — rzekł — bo zawołam ludzi...
Było to powiedziane głosem spokojnym, ale z taką stanowczością zarazem, że niemcy, spojrzawszy po sobie, ku drzwiom się zaraz cofnęli.
Pan Karol chciał sytuacyę zagrożoną ratować.
— Czekajcie, panowie — rzekł do nich po niemiecku — przecież to jest handel, a w handlu nie ma gniewu. Zastanówcie się nad propozycyą ojca może będziecie mogli ją przyjąć...
Niemcy znowuż usiedli.
— Niechże ojciec wytłomaczy im — ciągnął dalej pan Karol — o co idzie ów proces i co ojciec za swoje prawa żąda... Nie sądzę, żeby tu szło o wielkie rzeczy...
— Jo, jak to nie jest wielka rzecz, to my możemy gadać...
— Zdaje ci się, Karolu, że to bagatelka...
— Takbym sądził...
— Ha! to niechże ci pan Symplicyusz opowie, on tę sprawę od deski do deski kilkakrotnie wertował i zna ją jak swoją własną kieszeń. Opowiedzże, Symplicyuszu, proszę cię, i wytłomacz, czy godzi się marnować tak znaczną sumę?
Pan Symplicyusz wąsami ruszył, odkrząknął i usiadłszy przy stole, zaczął recytować:
— Lat temu dwieście piętnaście...
— Aber my chcial wiedzieć, co dzisiaj jest...
— Racya, racya — rzekł pan Karol — lepiej opuścić historyę i powiedzieć wprost, o jaką sumę chodzi.
— Ano, chodzi o sto tysięcy złotych.
— Czyż to sprawa do wygrania! Panie Symplicyuszu — rzekł z rozżaleniem pan Karol — powiedz pan sam...
— Hm — rzekł po namyśle Jajko — sprawa jest jak sprawa... Można wygrać, można i przegrać, ale ściśle biorąc, szans wygrania jest więcej.
— No, widzisz — rzekł pan Mikołaj — szans wygrania jest więcej, a ja nie mam chęci zmarnować takiej poważnej sumy... Skrzywdziłbym was...
— Ja się zrzekam...
— Wolno ci, ale Lucynka...
— Ona również nie dba o ten proces.
— I to może być — wszelako ja dbam i tego, co powiedziałem, nie cofam.
— Wieleż ojciec żąda za swoje prawa?
— Sto tysięcy!
Niemcy żachnęli się.
Szmidt miał ochotę zaklęć, ale ujrzawszy, że pan Mikołaj zmarszczył brwi, zamilkł. Schultze z zimną krwią zaczął zgarniać rozłożone na stoliku pieniądze i chować je do wielkiego pugilaresu.
Pan Karol nie mógł ukryć rozdraźnienia, jakie go opanowało.
— Doprawdy — rzekł — w taki sposób nigdy nie dojdziemy do ładu. Że ojciec naszego zdania nie słucha, że nas ma zawsze za małe dzieci, do tego jesteśmy już aż nadto przyzwyczajeni, ale przecież tu jest pan Symplicyusz, człowiek poważny, którego zdanie...
Pan Symplicyusz wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć tym gestem, że nic poradzić nie może, pan Mikołaj zaś rzekł bardzo łagodnie:
— Mój kochany synu, pozwólże i mnie mieć także swoje własne zdanie.
— Aber cóż my mamy zrobić? — spytał Schultze — rejent już akt robil, wszystko gotów jest...
— My będzie pojechal... — zakonkludował Szmidt — pojechal i nie przyjechal. My chcial kupić Maciejów, a pan każe kupić Kapitula. Gdzie ten Kapitula? Skąd się bral taki Kapitula?
Turkot zajeżdżającego powozu przerwał tę rozmowę. Pan Mikołaj, uszczęśliwiony z okazyi, że może się wymknąć, zerwał się na równe nogi, jakby mu odrazu ze czterdzieści lat ubyło i wybiegł na ganek.
— Żeby ich wszyscy... — zaklął pan Karol — w samą porę ich tu licho przyniosło!!
Symplicyusz uśmiechnął się.
— A pfe! — rzekł — pfe, panie Karolu, spojrzyj-no oknem. Ani wiesz, kogo przeklinasz. Takie śliczne oczy...
— Co mi tam po oczach... mój panie! Tu się ważą losy moje i siostry...
— No, my jechal — rzekł Szmidt.
— Moi panowie — rzekł po niemiecku pan Karol — to kupno musi przyjść do skutku... ja w tem jestem! Nie zrażajcie się niepowodzeniem dzisiejszem; starzy ludzie mają swoje uprzedzenia i grymasy, ale na wszystko jest sposób. Jak pokonam kaprys ojca, to dam wam znać i przyjedziecie do gotowego.
Niemcy głowami kiwali, ale słowa pana Karola nie trafiały im do przekonania.
— Odjeżdżamy — rzekli.
— Zatrzymajcie się chociaż do jutra...
— Nie mamy czasu, pilna droga nas czeka...
Z temi słowy Schultze i Szmidt wyszli z pokoju. Pan Karol rzucił się na fotel.
— A, panie Symplicyuszu — rzekł z wymówką — nie spodziewałem się tego po panu... Sądziłem, że przyjdziesz nam z pomocą...
— Robiłem, co mogłem.
— I nic pan nie zrobiłeś! I trzeba będzie dłużej jeszcze siedzieć tu, w tym przeklętym kącie, wegetować, schnąć za życia. Rozpacz ogarnia...
— Dla czego? Na miłość Boską, człowieku, co jest rozpaczliwego w pańskiem położeniu?
— Napróżno tłomaczyłbym, pan tego nie zrozumiesz; dość będzie, gdy powiem, że odetchnę z chwilą, gdy stąd wyjadę na zawsze...
— A jednak tu się urodziłeś, panie Karolu, tu przyszedł na świat ojciec twój, dziadek... tu spoczywają ich kości...
Pan Karol zachmurzył czoło.
— Stara to piosnka... — rzekł niechętnie.
— Właśnie może dlatego każdy powinienby ją śpiewać...
— Są kwestye, co do których nie łatwo byłoby porozumieć się nam, panie Symplicyuszu.
— Mylisz się pan dobrodziej. Są kwestye, co do których nie może być dwóch zdań.
— A jednak...
— Chcesz pan powiedzieć, że pan myślisz inaczej, a ja inaczej. Prawda, ale pańskie poglądy z czasem ulegną zmianie.
— Dajmy pokój tej materyi — przerwał pan Karol — nie dojdziemy do ładu — mam żal do pana! liczyłem na to, że pomożesz nam, że dzięki pańskiemu wpływowi, ja i siostra wydobędziemy się stąd nareszcie i zaczniemy żyć jak ludzie... tymczasem...
— Dlaczego nie możecie żyć tutaj? Co wam złego? Pan się ożenisz, pani Lucyna zamąż pójdzie i dobrze wam będzie na świecie...
— Ech! chodźmy lepiej do gości... Ciekawym bardzo, kto przyjechał w tak szczęśliwą godzinę!...
— Czyż nie widziałeś pan przez okno?
— Zanadto byłem zajęty i wzburzony...
— Z Czarnej przyjechali... państwo Wyrwiczowie z córką...
— Z panną Michaliną!...
— No, tak — przekląłeś ją pan przed chwilą.
Pan Karol nic nie odpowiedział, rzucił niedopalone cygaro i przeszedł na drugą stronę do gości. Symplicyusz wąsiska swoje przygładził i udał się za nim.
W salonie siedziała pani Wyrwiczowa z córką, obok nich pani Lucyna; pan Mikołaj z Wyrwiczem zajęli małą kanapkę w kącie.
Szczególniej pan Mikołaj był ożywiony i rozmowny. Zobaczywszy wchodzącego Symplicyusza, zawołał:
— A chodźże, chodź, stary przyjacielu. Sąsiad, dowiedziawszy się, że jesteś, schnie z niecierpliwości, żeby cię zobaczyć, panie zaś tak się dopytują, że aż mnie to dziwi. Masz szczęście do kobiet, jak honor kocham, masz. Panna Michalina, ujrzawszy cię, zarumieniła się, jak wiśnia.
Symplicyusz panie przywitał. Wyrwiczowi zaś na szyję się rzucił.
— Zapomniałeś o nas, Symplicyuszu, a godzi się to? W Maciejowie jesteś, a do Czarnej zajrzeć ci się nie chciało.
— Niech pan Mikołaj zaświadczy, żem nie próżnował. Powiadam ci, że mieliśmy tu dużo roboty...
— Tak. Najprzód reperowaliśmy zegar, mój najpiękniejszy antyk z całej kolekcyi — ten z kukułką... Wyobraź sobie, spadł ze ściany i potłukł się...
— No i naturalnie naprawiliście go.
— A tak... chodziłby nawet i kukał, tylko dojść nie mogliśmy, do czego przyczepić jedno kółko... ale to nic, popracujemy jeszcze. Później, wyobraź sobie sąsiedzie, bo właśnie nas przy tej czynności zastałeś, robiliśmy tranzakcyę z niemcami.
— Sprzedałeś sąsiad majątek!! Niepodobieństwo!
— Blizki, bardzo blizki już byłem.
Pani Lucyna z niepokojem spojrzała na brata.
— Ale ostatecznie nie sprzedałeś?
— Nie. Wyobraź sobie, postawiłem za warunek, żeby razem z majątkiem nabyli niemcy mój sławny proces z kapitułą...
Wyrwicz śmiechem wybuchnął.
— Nie śmiej się — rzekł pan Mikołaj, przybierając minę poważną — nie śmiej się, to rzecz gruba; Jajko powiada, że można wygrać, a on na takich rzeczach zęby zjadł. Ostatecznie szwaby nie chcieli, ja nie ustąpiłem i oto... rozchwiało się.
— Bogu dzięki! — zawołała panna Michalina z radością.
— To panią cieszy? — spytał pan Karol.
— Spodziewam się, że bardzo cieszy. Czy mało już nazabierali naszej ziemi... czy mało? powiedz pan sam. Gdyby dalej szło w takim samym stosunku, to za lat dziesięć, dwadzieścia, wykupiliby wszystko co do jednego zagona — a na to pozwolić nie można.
— Tęga dziewczyna — odezwał się pan Symplicyusz półgłosem.
— Nie można, nie należy, nie godzi się! — mówiła panna Michalina z zapałem. — Mojem zdaniem, kto tej zasady nie szanuje, popełnia grzech, krzywdzi sam siebie, krzywdzi drugich, krzywdzi całą tę wielką rodzinę, do której należy. Nie sprzedaje się pamiątek, nie profanuje się cmentarzy...
Duże, rozumne oczy dziewczęcia zajaśniały blaskiem. Pan Karol pobladł i w milczeniu wąsy przygryzał.
Stary Jajko wstał, a zbliżywszy się do panny Michaliny, ujął ją za rękę.
— Pozwól pani — rzekł — ucałować tę rączkę. Ślicznie powiedziałaś, jak mi Bóg miły, ślicznie. Kto cię tego nauczył?
— Tego nikt nie uczy. Z tem uczuciem przychodzimy chyba na świat. Skąd ono się bierze, nie wiem, ale jest, żyje, mieszka w sercu i ginie chyba z ostatniem jego uderzeniem. Zresztą mylę się — ono i wtenczas nie ginie. Jeżeli wierzymy w nieśmiertelność duszy, musimy wierzyć i w nieśmiertelność uczucia, które nierozdzielnem, nierozłącznem jest z duszą. Fantazya ludu widzi nieraz ducha matki, jak zstępuje do dziecięcia, widzi jakieś postacie błądzące wśród kurhanów i starych cmentarzysk; twierdzi, że przychodzą one na ziemię do miejsc, w których żyły — i bądź to jęczą i cierpią za popełnione błędy, bądź otaczają niewidzialną opieką uciśnionych i cierpiących. Śmierć, wedle fantazyi ludowej, nie rozcina węzła, jaki człowieka z ziemią łączył, grób nie jest ostateczną pieczęcią życia...
Pan Karol przerwał te słowa.
— Fantazya, proszę pani, fantazya... bez zaprzeczenia piękna i bogata, ale tylko fantazya. Materyał dla poety, lecz praktyczny rozum nie może wytworów wyobraźni brać na seryo. Upiór lub widmo, jakie chłop widzi w swej wyobraźni prostaczej, to jeszcze nie dowód, mogący kogo przekonać. Ja bo nie widzę ani widm, ani duchów — nie mam szczęścia do takich nadprzyrodzonych przedstawień, a jeżeli pani chce mnie przekonać, że istnieje jakiś, jak pani twierdzi, nierozerwalny związek pomiędzy oraczem i rolą, a mówiąc zwykłym językiem, pomiędzy bokami robiącym gospodarzem a folwarkiem, który za kapitał inteligencyi i pracy daje hojne odsetki trosk, zmartwień i przerażających nudów, jeżeli pani chce dowieść tego związku — to proszę poszukać poważniejszych niż fantazya ludowa argumentów...
Pani Lucyna z uwielbieniem spojrzała na brata, który wypowiedział te słowa zimno i spokojnie.
— Poważniejszych argumentów? — rzekła Michasia — doprawdy nie wiem, jakie pan ma na myśli? Ostatecznie historya, statystyka, znajomość stanu społeczeństwa, może zdołałyby pana przekonać; przeczuwam, że tak jest, ale tym rodzajem broni ja władać nie umiem — kobietą jestem, uczuciem się rządzę, przez moje usta przemawia głos serca, a ten się podobno nie myli. Nie pozwoliłeś mi pan dokończyć rozpoczętej myśli i usprawiedliwić, dlaczego o ludowej fantazyi wspomniałam. Dla czego ona takie właśnie wytwarza obrazy, dlaczego nie każe duchom błądzić gdzieindziej, tylko je sprowadza koniecznie do miejsc rodzinnych, do swoich dawnych zakątków. Dla czego?
— Mówiłem pani, że w tych kwestyach jestem najmniej kompetentny.
— Więc powiem panu, że dzieje się to dla tej samej przyczyny, dla której człowiek, zmuszony w świat wędrować, ciągle się na rodzinną strzechę ogląda, dla której rzuceni między obcych do swoich wybiegają myślą — dla tych samych powodów, które wywołują cierpienie, zwane przez lekarzy nostalgią... cierpienie, które niejednokrotnie śmiercią się kończy. Gdyby w sercach prostaczych nie istniały wrodzone uczucia, skądżeby fantazya takie tworzyła obrazy? Wyobraźnia dziecięca ludu dostrzega duchy swych ojców, a toż samo dziecię wierzy mocno, że po śmierci odwiedzi swoje kąty i pragnie, aby tu swoich blizkich i drogich sercu zastało... Śmiej się pan, ale oracz przywiązuje się do roli, którą potem swoim użyźnia, do chaty, którą rękami własnemi postawił, do cmentarza, na którym najdroższych pogrzebał — i oto z ogniw tego uczucia tworzy się łańcuch potężny, który opasuje rodzinę, społeczeństwo, kraj cały. Czy godzi się rozrywać te węzły, rozrywać rękami własnemi te ogniwa święte?! Nigdy! A teraz jeszcze jedno: zechciej mi pan powiedzieć z łaski swojej, co mianowicie skłaniało rolników dawnych czasów, którzy, jak historya uczy, walczyli jak lwy w obronie własnych siedzib — co, pytam, skłoniło ich do przelewania krwi za marny szmat ziemi?
— Praktyczność, łaskawa pani, praktyczność!
— Nie, nie praktyczność! Przecież w owych czasach było ludności niewiele a ziemi moc; mogli się osiedlić gdzieindziej, na lepszych gruntach, w okolicach żyzniejszych i bogatszych. Nie, panie, to nie praktyczność kazała im chwytać za miecze i własnemi piersiami bronić swoich siedzib — nie praktyczność, nie zimne wyrachowanie, ale uczucie! Orzeł w obronie swego gniazda zatapia szpony w piersi napastnika i słaba jaskółka drobnym dzióbkiem usiłuje bronić swych praw. Motywa tu są jednakie, a źródło mają w uczuciu. Czy nie przyznasz mi pan słuszności?
Pan Karol usiłował w żart całą rozmowę obrócić.
— Proszę pani — rzekł — paradoks wydaje się argumentem, frazes prawdą, niemożliwe możliwem, gdy niezbyt słuszna sprawa znajduje w osobie pani — adwokata... Gotów jestem uwierzyć nawet w prawdy w baśniach ludu zawarte, gdy pani stajesz się ich rzecznikiem...
— To znaczy, że pan nie chcesz prowadzić ze mną dyskusyi.
— Ależ pani...
— Rozumiem, rozumiem doskonale. Już więcej sporu tego wszczynać nie będę, ale chciałabym dorzucić jeszcze jedno słówko.
— Słucham pani.
— Czy widziałeś pan kiedy błędne ogniki na manowcach, gdy się nocami migocą, przelatują z miejsca na miejsce, niby nocne ptaszki o świecących skrzydłach.
— Widziałem.
— A czy wiesz pan, co lud o tych ognikach powiada?
— Nie, pani, nie wiem.
— Lud mówi, że są duchy jeometrów, którzy mierzyli ziemię źle i na krzywdę ludzką. Nie mają też one spokoju po śmierci i biegać muszą od kopca do kopca, od miedzy do miedzy, aby pokutować za swoje błędy przez wieczność całą, bez końca.
Pan Karol roześmiał się.
— Biedni jeometrzy — rzekł — taka straszliwa kara ich czeka za bagatelną omyłkę w rachunku. I pani, panno Michalino, wierzy temu?
— O nie, nie wierzę... nie wierzę, że to duchy jeometrów, ale...
— Ale co?
— Ale — rzekła z pewnem wahaniem się — sadziłabym, że to prędzej są duchy tych ludzi, co się ojcowizny wyzbyli i tułać się muszą za karę...
Pan Karol nic nie odpowiedział, ale zarumienił się mocno, Symplicyusz wybuchnął głośnym śmiechem.
— A dajże na mszę, kochany Mikołaju — zawołał — i dziękuj Bogu, że szwaby twego sławnego procesu z kapitułą nabyć nie chcieli. W przeciwnym razie zostałbyś błędnym ognikiem po śmierci i skakał jak motyl po cmentarzyskach i bagnach.
Pani Lucyna zwróciła rozmowę na inne przedmioty i umiała poprowadzić ją tak, że więcej o sprzedaży majątku mowy nie było.
Gdy goście odjechali, pan Mikołaj poprosił Symplicyusza na osobność, minę miał uroczystą, tajemniczą, poważną. Widocznie powziął jakieś ważne postanowienie.
— Słuchaj-no, stary przyjacielu, — rzekł — jutro, skoro świt, posyłam po Fajwla...
— Cóż zacz jest ten pan Fajwel?
— Bardzo zdolna, powiadam ci głowa... mechanik zawołany! Krótko mówiąc, zegarmistrz. Zamkniemy go na klucz, albo lepiej sami się z nim zamkniemy i niech robi, co chce, byle mi jutro kukułką odczyścił, zreparował, naprawił — żeby i chodziła i biła i kukała. Jutro to musi być zrobione!
— Dla czegóż koniecznie jutro?
Pan Mikołaj nie odpowiedział zaraz.
— Bo to — rzekł po chwili namysłu — ja postanowiłem, a, proszę cię, ty się śmiejesz! To, mój bracie, niema śmiechu, bo trzeba ci wiedzieć, że to antyk, szacowny, bardzo piękny antyk! To, proszę cię, ozdoba mojego zbioru, nie sprzedałbym ją za żadne skarby świata — a jednak rozstanę się z nią z lekkiem sercem... z przyjemnością nawet...
— Chcesz się go pozbyć?
— Tak — rzekł z mocą — przeznaczyłem ją na prezent.
— Dla kogo?
— No tak... przyszła mi myśl... Wybiorę się do Czarnej i ofiaruję kukułkę Michalince.
— Nie przyjmie!
— Póty będę prosił, po łapkach całował, aż ustąpi i weźmie. Powiadam ci, Symplicyuszu, gdy mówiła o tych duchach co zstępują na ziemię, o tych matkach przychodzących aż z nieba do sierocych kołysek, o ogniwach, z których robi się wielki łańcuch miłości — wtedy pomyślałem sobie, że oddam jej co mam najdroższego na świecie...
— Oho! jakiś jegomość zapalny!
— Tak, mój bracie... Ona mnie targnęła za serce... Gdybym był młody, tobym jej serce oddał, ale żem stary, ofiaruję jej ten zegar, pamiątkowy antyk! Ona go też godnie uszanować potrafi...
Jesień, zwłaszcza pogodna, jest najpiękniejszą porą roku, ale wogóle robi przygnębiające wrażenie... Człowiek miewa swoje kaprysy. Lubi owoce, lecz przekłada nad nie kwiaty, zwłaszcza gdy się owocami nasyci. W zimie tęskni do słońca, a kiedy latem to słońce w całym majestacie zapali się na niebie — on spuszcza rolety w oknach i myśli zkądby dostać porządną bryłę lodu.
Pani Lucyna nigdy nie lubiła jesieni, a zwłaszcza w Maciejowie. Ogołocone pola robiły na niej przygnębiające wrażenie, ruiny zamku wydawały jej się bardziej groźne, bardziej tajemnicze niż zwykle — a cała okolica szczególnie smutną i posępną... Chciałaby się też wyrwać co prędzej z Maciejowa i uciec — uciec gdzie daleko... na koniec świata, z warunkiem naturalnie, żeby ten koniec świata znajdował się w ludnem i wielkiem mieście.
Tymczasem wyrwanie się nie mogło przyjść do skutku, a ucieczka pociągała za sobą koszta, a ta znów kwestya konferencye z ojcem — a ojciec wogóle takich konferencyi unikał... Gdy miarkował, że będzie o co nagabywany, robił się od razu niezmiernie czynnym, objeżdżał pola, lasy — przesiadywał całemi godzinami w folwarku, albo też zamknąwszy się w kancelaryi swojej, rachunki pisał — słowem tak miał czas zajęty, że przystąpić do niego nie było sposobu.
Pani Lucyna, rozmyślając nad swojem położeniem, przyszła do wniosku, że tak dłużej być nie może, postanowiła zdobyć audyencyę wstępnym bojem i rozmówić się z ojcem ostatecznie.
Ubrała się w czarną, skromną sukienkę, przyczesała gładko włosy i przekonawszy się w lustrze że wygląda jak posąg boleści i smutku, zapukała nieśmiało do drzwi pokoju ojca.
Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi; gdy zapukała powtórnie, dał się słyszeć głos zniecierpliwionego pana Mikołaja.
— Któż tam? Czego? Że też wam wiecznie różne interesa wypadają nie w porę!
— To ja jestem, ojczulku, odezwała się pani Lucyna.
— Ty Lucynko, no, to co innego... Wejdź, wejdź... Sądziłem że to Weronisia znowuż ze skargą na psa, że indyczkę zadusił. To trudno, ja indyczki nie wskrzeszę... próżno mi tylko czas zajmują — a tu tyle roboty! Same rachunki.
— Proszę ojca, bardzo mi przykro, że ojcu przeszkadzam — ale potrzebuję koniecznie rozmówić się z ojcem o bardzo ważnej rzeczy.
Pan Mikołaj głowę nad regestrem pochylił.
— O bardzo ważnej rzeczy, — rzekł, — no proszę... pszenica omłócona trzynastego: kóp trzydzieści, snopków cztery; czternastego dwadzieścia dwie, snopków dwa... aha... to wtedy jak Maciek dyszel od kieratu złamał... Zawsze szkody, zawsze psoty!... Powiadam ci Lucynko, nie uwierzysz co to za łapy niegodziwe! Pojęcie ludzkie przechodzi.
— Ale ojczulku.
— Nie wierzysz?! jak mi Bóg miły prawda. Istne niedźwiedzie! Dla nich żelazo nie żelazo, stal nie stal, wszystko połamią! Zdaje mi się, żeby im samego djabła dać, toby mu łeb, albo ogon urwali. Weronisia płacze, że szklanki w kredensie tłuką! Co się dziwić, kiedy taki dyszel mogli zepsuć... pamiętasz przecie Lucynko jaki to był dyszel!
— Czy ojciec dla mnie nie będzie miał czasu, ani trochę, ani minutki, nic?
— Dla ciebie?
— Tak, dla mnie. Przecież to tak małe żądanie...
— Zapewne... ja dla ciebie? Moja Lucynko, ja zawsze jestem dla ciebie.
— Więc...
— Tak, tak; czekajno na czemże to stanąłem? aha! dwadzieścia dwie kopy i snopków dwa... Ileż to razem? Policz-no moja Lucynko...
— Doprawdy ja ojca nie rozumiem...
— To szczególne, powiadam przecież wyraźnie: dwadzieścia dwie kopy i snopków dwa... następnie trzydzieści sześć kóp równo — to już jak dałem nowy dyszel...
Pani Lucyna usiadła na kanapie i zakryła twarz rękami. Przez chwilę trwało milczenie, przerywane ciężkiemi westchnieniami młodej kobiety.
Stary szlachcic odwrócił głowę...
— Co to? płaczesz Lucynko? zapytał...
— Chciałabym płakać istotnie — ale nie mogę, już mi bowiem łez zabrakło... Ojciec nie patrzy na mnie wcale, nie widzi moich cierpień, nie chce ich widzieć... Cóż robić? Ojca więcej obchodzi dyszel od młocarni aniżeli rodzona córka... Jak w zeszłym tygodniu koń zachorował to dwóch weterynarzy ojciec kazał sprowadzić — a ja już od kilku tygodni jestem tak cierpiąca, że opowiedzieć nie potrafię — i nic... Nic i nic... Takie zapomnienie boli... bardzo boli!..
— Ty jesteś chora? zapytał pan Mikołaj z drżeniem w głosie.
— Czy ojciec tego nie widzi?
— Dalibóg nie zauważyłem... ale bo też żeby nie powiedzieć! I po tem robisz mi wymówki... Mnie, ojcu! Czy ja o ciebie nie dbałem? Czy i teraz nie dbam — lecz nie mogę zgadnąć, że ci co dolega, skoro nie mówisz. Zbliż no się kochanie, proszę cię.
Pani Lucyna wstała z krzesła. Ojciec objął jej głowę rękami, popatrzył w oczy badawczo i pocałował ją w czoło...
— Biedne, kochane dziecko, rzekł. — Istotnie oczki masz jakby zaczerwienione i jesteś blada... Cóż ci właściwie jest?
— Głowa boli, migrena nieustanna, apetytu nie mam, sypiać nie mogę i w ogóle czuję się źle, bardzo źle...
— I odkąd że to?
— Od dość dawna już... od kilku miesięcy, od pół roku może... nie wiem dokładnie, wogóle w cierpieniu czas dłuższym się wydaje, niż rzeczywiście jest...
— Ale dla czego nic nie mówiłaś — powiedz mi, dla czego?
— Cóż miałam mówić? Sądziłam że ojczulek sam spostrzeże — a zresztą czy to łatwo...
— Jakto czy łatwo? dokończ, co chciałaś powiedzieć...
— Ja chciałam powiedzieć, że tak trudno jest znaleźć sposobność pomówienia z ojcem...
— Ze mną! jako żywo, nieprawda! Masz dowód choćby teraz oto. Przyszłaś, użaliłaś się żeś chora, że cierpisz, wysłuchałem cię i możesz być pewna, że cię bez pomocy nie zostawię, za trzy godziny najdalej będzie doktór, w tej chwili każę zaprzęgać...
— Doktór?!
— Dlaczego się dziwisz Lucynko... przecież to jasna rzecz... od czegóż są lekarze?
— Ciekawam jaki doktór? Gdzie ojciec znajdzie doktora w tym szkaradnym, zakazanym kącie?
— O dwie milki ztąd mieszka przecież Sapiejewski, o dwie mile również Łukaszewicz, o trzy ten... jakże się nazywa?.. na b...
— Wajnberg.
— Aha! Wajnberg — zawsze zapominam... Którego sobie życzysz, tego sprowadzę natychmiast.
Pani Lucyna zrobiła kwaśną minkę...
— Niech ojciec wybaczy, rzekła — ale, mając tylko jednę głowę, nie myślę jej powierzać żadnemu z tych panów...
— A to dlaczego?
— Obawiam się, żeby nie wyprowadzili mnie na tamten świat prędzej, niżbym sobie życzyła.
— Lucynko co też ty mówisz? przypomnij-no sobie, że mnie poczciwy Łukaszewicz wyleczył z bardzo ciężkiej choroby... Sapiejewski jest rozrywany, a ten, jakże go tam, Wajnsztok czy jak...
— Wajnberg.
— Aha Wajnberg?.. wprawdzie żyd, ale bardzo zdolny człowiek; jak trzeba zrobić operacyę to go o dziesięć mil wzywają...
— Nie przeczę... ale to mnie nic a nic nie przekonywa...
— Dla czego?
— Bo nie...
— Nie! łatwo to jest powiedzieć nie — ale trzeba to powiedzenie usprawiedliwić czemś, uzasadnić.
— Nie mam do nich najmniejszego zaufania... Boję się tych recepciarzy, tych wielkich ludzi z małych miasteczek — i za nic w świecie nie powierzę im swego zdrowia.
— Nie?
— Nawet za największe skarby...
— A jak ja poszlę po którego?
— To się pofatyguje napróżno.
Pan Mikołaj przeszedł się kilkakrotnie po pokoju...
— Tedy — rzekł po namyśle, stanąwszy przed córką — powiedzże mi Lucynko, co ja mam z tobą robić?..
— Właśnie po to przyszłam.
— Mów więc, mów, niech się dowiem nareszcie.
— Ja potrzebuję ratować zdrowie, potrzebuję się leczyć i to nie byle jak, nie dorywczo — ale gruntownie. Chcąc to uskutecznić, muszę wyjechać.
— Dokądże? Zapewne zagranicę? Do Włoch?
— Wiem że mi o tem marzyć nie wolno — odrzekła z westchnieniem, chociaż kto wie co lepsze, czy zdrowie i spokój, czy też ta odrobina grosza, którą podróż miałaby pochłonąć... Cóż ja mam dobrego na świecie? Smutno mi... życie moje złamane... wegetuję tylko jak roślina — jeżeli jeszcze utracę resztki zdrowia... lecz co o tem mówić? Ostatecznie, proszę ojca, poprzestanę i na Warszawie. Chciałabym się wybrać przynajmniej na pół roku, jeżeli nie na dłużej. Ciotka Emilia wynajmie mi mieszkanko w swojej kamienicy, będę trzymała tylko jednę służącą...
— Hm, hm! mruczał w zamyśleniu pan Mikołaj, wciąż po pokoju chodząc... dalibóg nic a nic tego nie rozumiem... Złamane życie, wegetacya.
— A tak, tak, rzekła z westchnieniem...
— Złamane życie! Kto je złamał, czem złamał?.. Jabym sądził żeś ty Lucynko od dzieciństwa stąpała po różach, że nigdy w życiu nie zaznałaś troski... a jeżeli miałaś poważniejszą przykrość, to tylko z własnej winy...
— Z własnej winy! Naturalnie ja wszystkiemu winna jestem — nawet temu, że męczę się tutaj, zdrowie tracę, usycham...
— Nie usychasz, Lucynko kochana, nie usychasz. Buzia ci przybladła nieco, ale jest pełna jak bułeczka... a co się tyczy ramion i wogóle tuszy, to nie uważam, żebyś miała powód do narzekania... Owszem kto spojrzy na ciebie powie żeś, panie dobrodzieju, piękna i tęga kobietka...
— Ach...
— Czekajno kochanie... kiedy mieliśmy mówić, to mówmy... Niech się dowiem ostatecznie czego żądasz od losu, a właściwie odemnie? Póki byłaś małem dzieckiem... kiedy jeszcze nieboszczka matka twoja była przy życiu, otaczaliśmy cię najtroskliwszą opieką... Później daliśmy ci staranną edukacyę. Gdy już byłaś dorosłą panną, zacząłem prowadzić dom otwarty, bywała u nas młodzież, przyjmowałem gości. Czyż nie prawda? może zaprzeczysz?
— Nie przeczę, istotnie tak było.
— Miałaś licznych konkurentów, z pomiędzy nich wybrałaś Marcelego... wyszłaś za mąż...
— Niestety!
— Co do mnie, byłem szczęśliwy z tego wyboru — bo powiedziawszy prawdę, niech mnie posiekają na kawałki jeżeli wiem dlaczego rozeszliście się. Człowiek młody, przystojny, zamożny, zawołany gospodarz.
— Tak, tak... gospodarz...
— Zresztą sama go przecież wybrałaś z pomiędzy wielu innych. Nie przymuszałem, pozostawiłem ci zupełną swobodę w wyborze...
— I omyliłam się, zrobiłam zły wybór... pokutuję też za to...
— Poszłaś za mąż. Zdawało mi się że mogę być o twój los zupełnie spokojny... nawet nie o los, ale o szczęście...
— Szczęście!
— Pokazało się że jest inaczej... Ni ztąd ni zowąd przyjechałaś do domu, ze spazmami, z płaczami... mówiłaś żeś nieszczęśliwa, zawiedziona, niezrozumiana. Dla mnie był to piorun z jasnego nieba i jeżeli mam prawdę powiedzieć, to zdawało mi się, że zwaryuję chyba... Tyś spazmowała, a Marcelli szalał, rozpaczał, w łeb sobie chciał strzelać. Bo on cię bardzo kochał moja Lucynko, bardzo kochał...
— Po swojemu... zapewne.
— Sądziłem że was pogodzę — ale wszystko rozbiło się o twój upór. Powiedziałaś, że do męża nie wrócisz, że chcesz odzyskać swobodę, że pragniesz koniecznie rozwodu... Dla czego, do dzisiejszego dnia niewiem... Przypomnij sobie scenę tu w tym samym pokoju... Perswadowałem, błagałem, prosiłem... Uparłaś się... Powiedziałaś że jestem ojcem bez serca, że cię wpędzę do grobu!..
— Być może, w żalu, w rozdrażnieniu, mogłam coś podobnego powiedzieć.
— Ano, tedy nie chcąc być pod zarzutem dzieciobójstwa... podjąłem tę nieszczęsną sprawę... Czasy były niedobre, kilka lat z rzędu nieurodzaj, klęski, upadek inwentarza — a sprawa kosztuje... Pozbywanie się męża to droga zabawka, bardzo droga, moja piękna rozwódko... Włóczyłem się to tu, to owdzie, to do Warszawy. Płaciłem panom mecenasom ile chcieli, a wszystko pożyczanymi pieniędzmi.
— Cóż ja temu winnam, mój ojcze?..
— Zapewne żeś ty nie winna, bo pieniądze ja pożyczałem i to na gruby, na bardzo gruby procent. Ostatecznie, tyś się rozwiodła z Marcellim, a ja się ożeniłem z Gapcewiczem, który rozpoczął ze mną taniec. Jak kiedy przyjedzie pan Jajko, to spytaj go, niech ci opowie, co ten gałgan za figle ze mną wyrabia, jak mnie szykanuje!.. Jedyny ten dług mam, ale jaki ciężki, to mnie tylko wiadomo. Koniec końcem stało się... Małżeństwo twoje unieważniono... masz wolność, której tak gorąco pragnęłaś. Sądziłem, że będziesz wesoła i szczęśliwa, że może ci się kto podoba, że wyjdziesz za mąż, tymczasem znowuż niezadowolenie, znowuż jakieś migreny...
— Ojciec widzę nie wierzy, żem chora...
— Alboż ja wiem co o tem myśleć. Tyle lat żyję na świecie i nie słyszałem o żadnych migrenach...
— A jednak...
— No tak, wiem, wiem, jest to podobno bardzo modna choroba...
— Ojcze!
— Domyślam się co chcesz powiedzieć... postawisz mnie znów pod zarzutem dzieciobójstwa... taki to już mój los. Karol także twierdzi, że mu świat zawiązałem...
— I ma słuszność, szepnęła pani Lucyna...
— Tak mówisz, no proszę! Pomyślałby kto, że go zamknąłem w spichlerzu na cztery rygle i bronię mu iść w świat...
— Z czem pójdzie?
— A otóż w tem sęk — ale mnie się zdaje, że Maciejów nie leży na księżycu ani na gwiazdach, lecz na ziemi — na świecie — i że kto chce to i w nim znajdzie aż nadto pola do pracy... do zużytkowania swoich zdolności i czasu.
Wypowiedziawszy to, pan Mikołaj aż się zasapał, na twarz wystąpiły mu rumieńce, wzburzony był.
— Chcesz jechać do Warszawy, chcesz... na pół roku... W tamtym klimacie migrena ludzi nie trapi... i to być może... Wszystko być może, jak powiada pan Symplicyusz i niczemu nie należy się dziwić... Jechać chcesz, piękna pani? — ano pojedziesz... Pieniędzy na to chcesz? ano dostaniesz: tylko, tylko niechno pierwej z Gapcewiczem skończę... Dom się nie podoba, dom nudny... stary ojciec... At, o czem tu mówić!
Machnął pan Mikołaj ręką, usiadł przy stole i zaczął z wielkiem zajęciem przewracać szare karty regestrów folwarcznych... Pani Lucyna stała jeszcze przez chwilę, nareszcie zapytała nieśmiało.
— Na czemże stanęło, proszę ojca.
— Na czem? — odrzekł nie odwracając głowy... Czekaj że, sto trzydzieści dwie kopy i snopków piętnaście... Na czem stanęło? Ano powiedziało się, jak się z Gapcewiczem skończy — to się zobaczy... Trzydzieści dwie i piętnaście... a jeżeli Lucynkę bardzo głowa boli, to po Sapiejewskiego się pośle. Tęgi doktór, słowo honoru, machnie Lucynce pijawki za uszami, zapisze trochę tego... jak że się nazywa? — i będzie dobrze... Pośle się, jak Lucynka zechce, konie są na każde zawołanie.
Pani Lucyna miała wielką chęć rozpłakać się głośno — nie uczyniła jednak tego, dopiero znalazłszy się w swoim pokoju, rzuciła się na kanapkę i płakać zaczęła...
Przechodząca przez salę panna Weronika usłyszała szlochanie.
— Co to? co to Lucynko! — zawołała przerażona.
— Daj mi pokój — rzekła młoda rozwódka niechętnie — niepotrzebna ciekawość.
— Nie ciekawość Lucynko, lecz współczucie... tylko współczucie, nic więcej. Może cię głowa boli...
— Nie...
— Mam doskonały środek, coś nowego. Jedna znajoma z Warszawy przysłała mi niedawno... Poczciwa! wie że często cierpię — i pamiętała o mnie... A może zęby?
— Nie zęby...
— Boże, Boże! co ja się wycierpiałam w moim życiu na zęby! Nieraz to już myślałam, że sobie życie odbiorę. Mam w szafie ze trzydzieści flaszeczek z różnemi kroplami — ale prawdę powiedziawszy, wszystkie się na nic nie zdały. Dopiero niedawno jedna kobieta — prosta baba ze wsi, doradziła mi ziele. Cudowne, prawdziwie cudowne ziele — jak ręką ból odejmuje. Ja zaraz Lucynce tego ziela przyniosę.
— Powiedziałam już, że mnie zęby nie bolą.
— Ach prawda, ja taka jestem roztargniona, że nieraz sama nie wiem co mówię...
— To też najlepiej zrobisz, jak mnie zostawisz w spokoju... Ja mam swoje zmartwienia i chcę być samą...
— Zmartwienia! Jestem już w domu. Prawda, prawda, byłaś u ojca... marudził, zrzędził jak zawsze... Wszak prawda, że tak było Lucynko?..
— Tak..!
— O! ojciec jest okropny. Miałam i ja za swoje. Przychodzę dziś i powiadam, że się taka szkoda zrobiła: pies zjadł indyczkę, najładniejszą indyczkę, tę białą, jak cię kocham! Ojciec twój spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i powiedział, wiesz Lucynko, co powiedział?
— Nie wiem.
— Powiedział: moja Weronisiu, masz też z czem przychodzić — żeby indyczka psa zjadła, to byłoby o wiele ciekawsze... Jakże? indyczka psa! Ja nie wiem, ale ci panowie, niby mądrzy ludzie — a czasem powiedzą takie głupstwo — że ani przypiął, ani przyłatał... Boże drogi, chciałam się rozpłakać, miałam nawet pełne oczy łez.
— Któż ci bronił płakać? Mogłaś sobie pozwolić... to w naszym pięknym Maciejowie nie jest zabronione dotychczas.
— Ale tak się Lucynce zdaje, niby to zawsze można płakać? Nie można, niema kiedy... To w kuchni co przypalą, to z drobiem jakiś wypadek — to znowu nabiału trzeba dojrzeć... to to, to owo... Niema kiedy, jak Lucynkę kocham, tak niema... Płaczę też najczęściej w nocy, gdy spać nie mogę, albo w niedzielę, jak roboty nie mam i zacznę sobie różne rzeczy przypominać... Oto teraz naprzykład widzę, że Lucynka płacze — to i mnie na płacz się zbiera, siadłabym przy tobie i płakała — ale nie mogę, bo dziś pranie. Idę już, płacz, płacz Lucynko sama — bo czasem dobrze jest wypłakać się — to ulgę przynosi...
— Czy niema Karola? — spytała pani Lucyna, podnosząc się z kanapki i ocierając oczy chusteczką.
— Niema, niema go, pojechał.
— Czy nie mówił dokąd jedzie i kiedy powróci.
— Dokąd pojechał, to ja wiem, chociaż nic nie mówił.
— A zkąd wiesz?
— Byłam na dziedzińcu i widziałam jak wyjeżdżał. Konno pojechał, w stronę Czarnej — a pędził tak, że aż krzyknęłam Jezus Marya! żeby choć jakiego wypadku nie miał, chowaj Boże...
— To już w tym tygodniu drugi raz...
— Do Czarnej? Tak, drugi, a może nawet i trzeci. Trudno rachunku dojść, gdyż prawie codzień tam jeździ.
— Szczególna rzecz doprawdy...
— A cóż... ja się nie dziwię... Panna ładna... jużci przyzna Lucynka że ładna, nawet mojem zdaniem bardzo ładna... Nie często można spotkać taką twarz...
— Tak sobie... ujdzie.
— A nie! to mało powiedziane, panna ładna! To też powiadam: nic dziwnego że Karolek tam jeździ.
— Przypuszczasz, że się zakochał?
— Dlaczego nie?
— Niby to tak łatwo!
— Oh łatwo! i jak łatwo, — rzekła z westchnieniem stara panna.
Pani Lucyna uśmiechnęła się?..
— Zkądże ty wiesz o tem? — zapytała.
— Ludzie tak mówią.
— A może doświadczenie własne... przyznaj się!
Panna Weronika zarumieniła się.
— To już tak dawno było... szepnęła... Ale, dodała, chcąc uniknąć dalszych zapytań, dla czego Lucynce nie zdaje się, żeby się Karolek mógł zająć panną Michaliną?
— Sprzeczają się zawsze — ona nieraz tak mu dotnie, że nie mogę się wydziwić, jak on może tam powtórnie przyjeżdżać... To jest prawdziwa osa, owa piękna Michasia...
— Może mu się dlatego właśnie podoba...
— Szczególny gust!
— O tak, tak, mężczyźni mają bardzo szczególny gust. Ja sama pamiętam, bo choć nie lubię dotykać historyi mego życia, ale ten szczegół opowiem ci, Lucynko. Otóż ja sama to powiadam... ale co to? — zawołała, zrywając się z krzesła — jakiś hałas w kuchni; założyłabym się, że znowuż jakąś szkodę zrobili. Ach Boże, Boże, z tymi ludźmi rady sobie dać nie można!
Z temi słowy panna Weronika pobiegła do kuchni i tam znalazła zaraz tyle zatrudnienia i różnorodnych czynności, że nie mogła dokończyć opowieści swej o szczególnym guście mężczyzn i fragmencie z dziejów biednego, sierocego serca.
— Jakaż ona śmieszna! — rzekła pani Lucyna półgłosem — śmieszna z żalami swemi, łzami odkładanemi na niedziele i święta! Ach! a ja? ja potrzebowałabym płakać ciągle... dzień i noc! od świtu do nocy i od nocy do świtu!
Zerwała się szybko z szeslongu i tupnęła energicznie nóżką, potem długo chodziła wzdłuż i wszerz po swoim pokoju, mnąc niecierpliwie w ręku jakiś kwiat jesienny, który wyjęła z znajdującego się na stole bukietu. Obiad tego dnia odbył się w milczeniu. Pana Karola w domu nie było. Do stołu zasiadły tylko trzy osoby.
Pani Lucyna nie jadła prawie nic i co chwila białą rączkę przykładała do czoła. Pan Mikołaj obojętnie na te manewra spoglądał, dopiero gdy już wstawał od stołu, rzekł:
— Decydujesz się, Lucynko, na Sapiejewskiego, poszlę po niego w tej chwili.
— Dziękuję ojcu — odrzekła — nie życzę sobie widzieć ani jego, ani żadnego z tutejszych panów lekarzy.
— A to dlaczego?
— Jestem zdrowa zupełnie.
— Już?
— Tak... jest mi dobrze... tak mi dobrze, jak nigdy... — odrzekła z gorzkim uśmiechem.
— Ano, tem lepiej... bardzo mnie cieszy, że ci zdrowie tak prędko i niespodziewanie wróciło... A martwiłem się, dalibóg, ciężkom się martwił.
Pan Symplicyusz od tygodnia znajdował się w Czarnej, uproszony przez jej właściciela o przeprowadzenie układów z chłopami. Stary szlachcic, uzbroiwszy wzrok okularami, zagrzebał się w mapach, regestrach i tabelach, a że nie lubił, aby mu kto w tego rodzaju pracy przeszkadzał, więc zamykał się w pokoju na górze i tam prawie cały dzień przepędzał.
Dopiero gdy już czuł zmęczenie wielkie, schodził na dół i z towarzystwem się łączył.
Po tygodniu pracy, mógł pan Symplicyusz odetchnąć, rozpatrzył się już dokładnie w dowodach i obmyślił całkowity plan układów.
Poskładawszy papiery i uporządkowawszy je, zeszedł na dół do saloniku, gdzie zastał pannę Michalinę, rodziców jej, oraz pana Karola z Maciejowa.
— To, panie Józefie kochany — rzekł — teraz będziemy przynajmniej wiedzieli, czego się trzymać. Dokładnie strutynowałem wszystkie papiery.
— Rzeczywiście zapracowywał się pan — wtrąciła Michasia — prawie nie widzieliśmy pana przez cały czas...
— Ach, panno Michalino dobrodziejko, papiery mają swoje wymagania... Kto się z niemi gruntownie zapoznaje — zyskuje, kto powierzchownie tylko — traci. Z aktami, to jak z kobietą.
— Co?
— Tak, dobra pani. Im dłużej się w nie wpatrywać...
— Tem prędzej można sprawę przegrać?...
— A nie!
— Niech mi pan wierzy... Przy tej sposobności mogłabym panu podziękować za komplement... Piękna myśl, doprawdy, porównywać kobiety do starych szpargałów!
— Pani dobrodziejko, w szpargałach znajdują się niekiedy skarby, wielkie skarby...
— Dlatego to zapewne nie szukałeś pan skarbów gdzieindziej.
Pan Symplicyusz uśmiechnął się.
— Dlaczego nie szukałem... a skądże pani wie, że nie szukałem? Kto pani o tem powiedział?
— Fakt...
— Jakto fakt? Nie rozumiem pani...
— To aluzya do twego starokawalerstwa — wtrącił pan Józef.
— Czy tak?
— Rzeczywiście to miałam na myśli, że papierowe skarby wystarczyły panu aż dotąd...
— Tak i, niestety, muszą już wystarczać na zawsze... Nie chodzi tu wszakże, żebym miał innych nie szukać... At, dawne dzieje! — dodał, machnąwszy ręką niechętnie.
— Niech nam pan co z tych dziejów opowie! — zawołała panna Michalina.
— Na co? Nie lubię odgrzebywać popiołów...
— Czy z obawy, że może pod ich szarą powierzchnią kryje się jeszcze dotąd jakiś żarzący węgielek... iskierka....
— Podejrzliwa pani jesteś.
— Ciekawa raczej...
— Poczekaj pani lat... niewiele, ale przynajmniej z pięćdziesiąt, gdy już będziesz miała popioły własnych wspomnień, wtedy dowiesz się, czy pod niemi są iskry... a niech cię Bóg broni, moje dziecko, — dodał ciszej — żeby cię taka iskra niezgaszona oparzyć kiedy miała...
Mówiąc to, stary szlachcic posmutniał odrazu.
Poszedł ku oknu, spojrzał przez szybę, jakby wyglądał kogoś, i westchnął.
— Co jemu się stało? — spytał pan Karol półgłosem.
— Nie wiem, — szepnęła Michalina — może go mimowoli obraziłam... jest mi to niewymownie przykro, muszę go przeprosić natychmiast...
— Panie Symplicyuszu — rzekła — zbliżając się do niego.
— Co pani każe?
— Panie Symplicyuszu, czy ja... paplaniną moją nie sprawiłam panu jakiej przykrości?
— A to z jakiego względu?... Może z racyi owych popiołów?...
— Tak... ale ja nie chciałam, nie miałam złej myśli i gotowa jestem pana przeprosić...
— A to mi się podoba! Przeprosić? za co? Ja nie wiem o niczem.
— Więc pan się nie gniewa?
— Ani troszkę.
— Ciężar mi spada z serca, a jednak zdawało mi się... Na przyszłość będę ostrożniejsza.
— Z popiołem?
— Tak...
— Wogóle każda ostrożność jest konieczna, a przysłowie nakazuje nie igrać z ogniem... No, ale — dodał, śmiejąc się — tu przecież idzie o popiół, o garść szarego popiołu, którym, co najwyżej, mogłaby pani różowe swoje paluszki powalać... Dajmy tedy pokój... aż do wstępnej środy przynajmniej. Jakże ojciec pański, panie Karolu? — spytał, chcąc rozmowę na inny przedmiot zwrócić.
— Wygląda pana codzień i robi mi wymówki, że nie zdołałem pana dotychczas stąd zabrać i jako jeńca sprowadzić do Maciejowa.
— Wiesz pan, że miałem zajęcie.
— Wiem i tłómaczyłem to ojcu, ale staruszek uparty. Powiedział, że jeżeli do jutra nie ujrzy pana w Maciejowie, to przyjedzie sam i zabierze pana gwałtem. Jakiś pilny interes ma do pana, od kilku dni ciągle zagląda do chińskiego domku i jakieś stare papiery przegląda.
— Może znów o kapitułę chodzi?
— Prawdopodobnie... Już to każdy człowiek ma jakąś słabostkę. Ojciec mój choruje na kapitułę i na zegary...
— Nie narzekaj pan na to — wtrąciła Michalina. — Kapituła ocaliła Maciejów.
— Ale, ale. Powiedz mi, panie Karolu, cóż twoi niemcy, nie zgłaszali się potem?
— Owszem, trwają w swoim zamiarze; miałem od nich dwa listy... Piszą, że gotowi są nawet poczekać, dopóki się ojciec nie namyśli, byle im tylko zapewnić pierwszeństwo przy kupnie. Widocznie muszą mieć pewne wiadomości, że tędy przechodzić będzie nowa linia drogi żelaznej.
— I ja coś o tem słyszałem, a o ile wiem, to niemców nęci jeszcze do Maciejowa inny wzgląd.
— Mianowicie?
— Rzeka... Oni kręcili się po okolicy, badali stosunki, przywozili nawet jakiegoś technika.
— Na co?
— Wprawdzie nie mówili nikomu na co, ale żydzi, jak wiadomo, wszystko przewąchają i wypatrzą. Otóż ja wiem od żydów, że szło o założenie dużej fabryki.
— Myśl to niezła — wtrącił pan Józef.
— Zapewne, że niezła, zwłaszcza, że do tego przedsiębiorstwa garnie się podobno kilku grubych kapitalistów z Berlina. W każdym razie pan Mikołaj mógłby bardzo korzystnie sprzedać majątek.
— Wątpię, żeby to zrobił — odezwał się pan Karol.
Jajko uśmiechnął się.
— Bądź co bądź — rzekł — trzeba jednak pana Mikołaja odwiedzić. Należy mu się to, zwłaszcza, że interes ma do mnie, myślę więc, panie Józefie, że moglibyśmy jutro obadwaj pojechać do Maciejowa.
— Zapewne, ale ja nie mogę się jutro oddalić z domu.
— No...
— Wiesz przecie, że się gościa spodziewam.
— Ach prawda. Że też ja mogłem o tem zapomnieć!
— Miał dziś przyjechać...
— Cóż to za gość? — zapytał pan Karol.
— Jest to, proszę pana, młody człowiek, trochę spowinowacony z nami i z panem Symplicyuszem także.
— Ano tak, — wtrącił Jajko — bo to moja cioteczna siostra, Rymszanka z domu, była za Butowtem, a znowuż Butowtówna poszła za Perwoynia... a właśnie ten młody człowiek nazywa się Perwoyń. Z panem Józefem spowinowacony jest przez Zamarskich. Wy, młodzi, to się na tych koligacyach nie znacie i nie dbacie o nie, coprawda, ale my, starej daty ludzie, przyzwyczajeni byliśmy szanować stosunki familijne. Każdy expedite znał koligacye swej rodziny — to też jak się dwaj szlachcice, choćby z przeciwnych końców świata zeszli, jak zaczęli wyliczać swoje babki, ciotki, stryjów i szwagrów, tak ostatecznie zawsze się wykryło, że jakieś kuzynostwo ich łączy. Dziś cioteczni bracia ledwie że się znają, a jeżeli się znają, to nie mówią sobie, jak Bóg przykazał, po imieniu, lecz „panie“.
— Z nazwiska wnoszę, że niespodziewany gość jest litwin...
— Ano, niby tak... właściwie nawet nie litwin, lecz żmudzin, żamajtys czystej krwi, ale urodził się na Kujawach, tam bowiem jego ojciec dużą dzierżawę trzymał.
— Nie spotykałem go nigdy u państwa.
— Trudno... mieliście się spotykać, kiedy od świętej pamięci tu nie bywał.
— Ja pamiętam pana Witolda, — odezwała się Michalina — kiedy był u nas raz ostatni. Ja miałam wówczas ze sześć lat życia. On już do szkół chodził i ogromnie mi imponował swoim mundurem.
— Tak, tak, — rzekł pan Józef — przypominam go sobie jako studencika... od tej pory nie widziałem go wcale.
— Słyszę, że dzielny chłop — odezwał się pan Symplicyusz. — Włócząc się po świecie, często zdarzy się z tym lub owym spotkać i niejedno oto w ucho wpadnie. Otóż o Witoldzie słyszałem, że jako akademik, bo w Niemczech do akademii rolniczej chodził, usłyszawszy, że jakiś butny szwab pozwalał sobie o nas z lekceważeniem mówić — wyzwał go na pojedynek i tak mu pięknie nos rapirem naznaczył, że niemczysko będzie miał na całe życie pamiątkę...
— Dzielny chłopak! — zawołała panna Michalina — tem serdeczniej powitam go w naszych progach.
— A przytem i szczęście ma — dodał stary szlachcic z uśmiechem.
— Jakto, panie?
— Ano, jeszcze się nie pokazał w Czarnej, a już mu panna Michalina serdeczność przyrzeka.
Pan Karol poruszył się niecierpliwie.
— Więc ten pan — rzekł — jest z zawodu agronom?
— Agronom, panie łaskawy, agronom... Właśnie chciałby w tych stronach majątek kupić i orać naszą rolę podług niemieckiej mądrości. Ja sam zachęcałem go, żeby w tych okolicach fortuny poszukał, bo znajomych tu mam sporo... ludzie poczciwi, a przytem możeby sobie tu łacniej, niż gdzieindziej, towarzyszkę życia wynalazł...
— O to wszędzie łatwo — rzekła panna Michalina z uśmiechem — panien nigdzie nie braknie.
— I to prawda, ale ja mam jakoś szczególne do tutejszej okolicy przekonanie i dlatego zachęciłem Witolda, żeby w te strony podążył...
— Pan?
— Naturalnie, że ja. Mam względem niego pewne obowiązki... Chłopak rodziców wcześnie stracił, fortunę się sprzedało, pieniądze złożono w banku, a część procentu szła na edukacyę. Była i rada familijna, do której i mnie wezwano. Dziś chłopak pełnoletni, opieki mojej ani niczyjej nie potrzebuje, ale poczciwy, zdaniem mojem nie gardzi... Pisywał też dość często i ja do niego również. Na akademię rolniczą poszedł dlatego, że go zawsze do gospodarstwa coś ciągnęło i głowę sobie dam uciąć, jeżeli nie będzie z niego gospodarz, co się zowie... Muszę się też zakręcić i wyszukać dla niego jakiej fortunki w tych stronach.
— O ile wiem — wtrącił pan Józef — to w blizkiej okolicy, przynajmniej teraz, do kupienia nic nie ma... Słyszałem coś, że Rudno chcą sprzedać, ale to stąd będzie siedm mil z okładem.
Jajko stuknął się palcem w czoło.
— Mam myśl — rzekł, patrząc na pana Karola — dalibóg, mam myśl! Jest tu niedaleko fortuna i niezła, akurat na fundusz Witolda.
— Gdzie?
— Niedaleko... niedaleko, zobaczycie.
— Jeżeli pan ma na myśli... — odezwał się pan Karol.
Jajko dokończyć mu nie dał.
— Co ja mam na myśli... to moja rzecz, ale nie trzeba ryb łapać przed niewodem. Zobaczy się, obmyśli się, no i zrobi się może, ale powoli, z rozmysłem, nikt nie goni nas przecie. Fortuna nie zła, a i gospodarz, jak powiadam, znakomity. Będzie wart pałac Paca i Pac pałaca!...
W miarę, jak stary szlachcic wychwalał spodziewanego gościa, pan Karol tracił na humorze i nie mógł ukryć pewnego niepokoju.
Co chwila spoglądał na zegarek i, pomimo zaproszeń, nie chciał dłużej pozostać.
— Niechże pan powie ojcu, że jutro na godzinkę wpadnę do niego — rzekł przy pożegnaniu Symplicyusz.
— Czemu się pan tak śpieszy? — spytała Michasia.
— Obiecałem siostrze, że wrócę dziś wcześniej, a przytem jestem jakiś... nie swój.
— Co panu?
— Nie wiem, nie umiem tego określić — może powietrze mnie orzeźwi.
— A nie zapomnij pan o nas — szepnęła.
Pan Karol odjechał.
Wieczór jesienny był piękny lecz chłodny. Gwiazdy jaśniały na niebie; z poza mgły, unoszącej się nad łąkami, przeświecał wschodzący księżyc, niby oddalona łuna krwawa.
Młody człowiek silną dłonią powstrzymywał rwącego się do domu wierzchowca i usiłował porządkować myśli, które w nieładzie cisnęły mu się do głowy.
Koń, wstrzymywany wprawną i silną dłonią, szedł stępa, parskając i rzucając łbem niecierpliwie. Pan Karol usiłował zdać sobie sprawę z wrażeń, których taką obfitość przyniósł mu wieczór dzisiejszy. Skąd ten niepokój, który nim nagle owładnął, to zniecierpliwienie i rozdrażnienie szczególne? Nic się przecież nie zmieniło, nic nowego nie zaszło, wszystko zostało po dawnemu — a jednak... Dlaczegóż drażnią go pochwały spodziewanego gościa? Dla czegóż gniewa ten stary szlachcic, dowcipkujący niesmacznie, a tak bardzo interesujący się losem swego pana Witolda... Tu dla niego żony szukać będzie — szeptał młody człowiek półgłosem — dlaczegóż tutaj koniecznie... Świat przecież szeroki i długi, a panien nigdzie nie braknie... Dlaczego chce mu szukać majątku tu mianowicie, koło nas, a nie gdzieindziej? Dlaczego? Daje do zrozumienia, że już upatrzył coś w blizkiem sąsiedztwie... Jeżeli sądzi, że Maciejów kupi, o! to myli się bardzo... Niedoczekanie... Ale ostatecznie dlaczego mnie to wszystko drażni i nabawia niepokoju? Dlaczego ja uprzedzam się do człowieka, którego nie znam, którego nie widziałem nigdy w życiu? Skąd? skąd?
Odpowiedzi na to pytanie znaleźć nie mógł i gniewał się sam na siebie, że się tak nieuzasadnionym, nieumotywowanym dostatecznie uczuciom poddaje... A przecież szczyci się z tego, że ma temperament spokojny, że panuje nad uczuciami i wrażeniami swemi. Cóż to za panowanie nad sobą? cóż to za moc, która rozbija się jak szkło o przeszkodę idealną, jakąś nieokreśloną, a może nie istniejącą nawet...
Zagadka.
Krew żywą falą napływała mu do skroni, zżymał się sam na siebie, wszystko na stan nerwowego rozdrażnienia spędzając.
Puścił cugle i jednocześnie spiął konia.
Zniecierpliwiony, rwący się do domu wierzchowiec, parsknął, pomknął z kopyta i, wyciągnięty jak struna, pędził po równym gościńcu.
Słychać było tylko miarowy tentent jego kopyt i rytmiczne chrapanie, dobywające się z szerokiej, silnej jego piersi.
Panu Karolowi wiatr świstał koło uszu, chłodził mu rozpalone skronie, chłodnym strumieniem płuca napełniał.
Gdy stanął w Maciejowie przed bramą, koń był biały od piany i bokami robił ze zmęczenia.
Młody człowiek rzucił cugle chłopcu, który nadbiegł od stajni, a sam poszedł wprost do swego pokoju.
Pragnął być sam, myśli zebrać, albo wziąć pierwszą lepszą książkę i umysł czemkolwiek zaprzątnąć.
Zaledwie jednak zamknął drzwi za sobą, gdy cichutko, jak cień, wsunęła się pani Lucyna.
— Witam z wycieczki — szepnęła.
Pan Karol głowę odwrócił.
— Czy chcesz czego odemnie? — spytał niechętnie.
— Ja? Cóż ja mogę od ciebie chcieć?
— Więc?
— Wiesz co, że jesteś prawdziwym gentelmenem z tem swojem — więc? Istotnie, jest to z twojej strony szczyt kurtuazyi...
— Wybacz mi, ale mam tak szalony ból głowy, że nie jestem w stanie zdobyć się na uprzejmość i pamiętać o konwenansach, zwłaszcza gdy jestem w domu i mam do czynienia z siostrą.
— Która zapewne nie jest kobietą...
— Nie, lecz która, jako siostra, powinna być wyrozumiałą.
Pani Lucyna spojrzała na brata. Istotnie był blady i bardzo zmieniony.
— Co ci jest? — spytała z przestrachem.
— Nic, właściwie... ból głowy...
— Z Czarnej wracasz?
— Tak.
— Czyżby tam co zaszło?
— Nic a nic... Byli wszyscy domowi, jak zwykle, stary Symplicyusz.
— I nikt więcej?
— Nikt. Oczekiwali wprawdzie przybycia gościa, ale ja wyjechałem wpierw, nim on przybył...
— Cóż to za gość?!...
— Jakiś kuzynek, pan Witold...
— Nazwisko?
— Doprawdy, nie pamiętam. Dziwne jakieś nazwisko, litewskie czy żmudzkie, wymówić trudno...
— Czekaj, mój Karolku, ach, już wiem... to Perwoyń!...
— Zdaje się, że tak.
— Czy nigdy nie słyszałeś o nim?
— Nie...
— Rzecz szczególna... bo ja to nazwisko doskonale pamiętam, nieraz obijało mi się ono o uszy... Więc powiadasz, że tam oczekiwali na niego w Czarnej?
— Tak, oczekiwali, a Symplicyusz rozpływał się w pochwałach dla owego młodzieńca. Mówił, że tu dla niego majątku szukać będzie... i żony.
Pani Lucyna uśmiechnęła się.
— Teraz, mój, biedny Karolku, wiem już, jaka jest przyczyna twego bólu głowy...
— Cóż znowu!
— Nie tłómacz się. Dla mnie to jasne, ale...
— Ale co?
— Nie sądziłam, że się tak przestraszysz, biedaku...
Pan Karol chciał protestować, ale piękna rozwódka powiedziała mu dobranoc i wyszła.
Wesoły jej śmiech brzmiał mu ciągle w uszach i nie pozwalał zasnąć.
W Czarnej tego wieczoru do późna jaśniało światło w oknach.
Oczekiwany gość przybył zaraz prawie po odjeździe pana Karola, a przyjmowany był po staropolsku, serdecznie, z otwartemi rękami. Pan Symplicyusz zasypywał go gradem pytań, na które młody człowiek odpowiadać nawet nie zdążył, tak szybko następowały po sobie.
O czem tam mowy nie było? O zagranicy, stosunkach rodzinnych, o sprawach publicznych i o polityce; bo na wsi, jak się gość, a zwłaszcza z dalekich stron, trafi, to już musi wypowiedzieć wszystko co wie i czego nie wie nawet... Wspominano dziadów i pradziadów, wspominano krewnych bliższych i dalszych i tych, którzy pomarli już i tych, co żyją, i takich, co daleko rozproszyli się po świecie. Jak na wsi... zwyczajnie, a gdzie ten, gdzie ów się podziewa? bo chociaż nie ma go, choć się zawieruszył, zaprzepaścił gdzieś w świecie, ale ta nić serdeczna, co wszystkich, niby pojedyncze kłosy, w jeden snopek wiąże, nie zrywa się i nie pęka nigdy. Pan Symplicyusz z przedmiotu na przedmiot, z pytania na pytanie przeskakiwał, a już najbardziej wiedzieć pragnął, co niemcy myślą...
— Co niemcy myślą?
To pytanie najbardziej zajmowało pana Symplicyusza, z gazet bowiem trudno dojść prawdy, a człowiek, który kilka lat pomiędzy niemcami przesiedział, musi ich przecież znać doskonale.
Panna Michalina powitała kuzyna życzliwie, lecz do ogólnej rozmowy nie należała wcale.
Pozornie zatrudniona jakąś robótką, zajęła względem kuzyna swego stanowisko obserwacyjne.
Do późnej nocy przeciągnęła się gawędka w starym, przygarbionym od starości dworku, w którym tak chętnie echa z szerszego świata bywają chwytane.
W Maciejowie, w największej stodole warczała młocarnia, poruszana przez cztery silne konie. Parobek rzucał snopki z zapola, a kilka dziewcząt rozwiązywało je i podsuwało w otwartą paszczę maszyny.
Gumienny uwijał się z grabiami i od czasu do czasu odzywał się silnym, prawdziwie gospodarskim głosem, który nawet łoskot i huczenie młocarni zagłuszał. Pan Mikołaj od rana był już w stodole, poczęstował gumiennego tabaką, wykrzyczał chłopca, że konie nie idą równo w kieracie, gderał, zrzędził, marudził na wszystkich. W tem psy folwarczne zaczęły ujadać i wielka bryka, zaprzężona w dwa duże chude koniska wtoczyła się na dziedziniec.
Widać, że jadący spostrzegł pana Mikołaja, gdyż zamiast przed domem, kazał chłopcu swemu przed stodołą brykę zatrzymać.
— Ho! ho! — zawołał pan Mikołaj, — skądże tak rano?!
— Umyślnie do wielmożnego pana, — odrzekł gruby żydzisko, z trudnością gramoląc się z bryki — na moje sumienie naumyślnie!
— To dobrze, to bardzo dobrze, czemże ci mogę służyć mój Janklu?
— Co to jest służyć?! Kto widział, żeby taki pan żydkowi służył — to my panom służymy, jak wypadnie potrzeba...
— No, już ja wam za te usługi bardzo pokornie dziękuję.
— Niech wielmożny pan dwa razy tego nie powie...
— Ciekawym dla czego?
— Kto może wiedzieć co będzie? Dziś wielmożny pan dziękuje — a może jutro...
— Mój Janklu, jeżeli przyjechałeś umyślnie po to, żeby mi takie rzeczy opowiadać — to szkoda twego czasu i furmanki.
— Aj, aj, wielmożny pan zaraz sobie gniewa — o co? za co?
— A no, bo głupstwa mówisz.
— Przepraszam wielmożnego pana, ja chciałbym się spytać, gdzie się kończy głupstwo, a gdzie zaczyna się mądrość?
— Jakto?
— Gdzie? Ja wielmożnemu panu powiem przykład: Mendel dał na jesieni po szesnaście złotych za owies. Wszyscy powiedzieli, że zrobił głupstwo i Mendel sam to sobie powiedział i sam się za brodę targał, za karę, że taki głupi był. Za trzy tygodnie przyszło wojsko — Mendel zarobił po cztery złote na korcu. Wszyscy powiedzieli, że to wielka mądrość i Mendel sam głaskał się po brodzie, bo myślał że jest bardzo mądry...
— No, zarobił...
— Tak... a teraz niech wielmożny pan powie, kiedy była prawda, czy wtenczas kiedy Mendel głupi był, czy wtenczas kiedy Mendel mądry był?
— I wtenczas i wtenczas była prawda, jeżeli mamy sądzić ze stanowiska interesu.
— Nie, proszę wielmożnego pana... bo jakby wtenczas była prawda i wtenczas prawda — to byłyby dwie prawdy — a gdzie kto dwie prawdy widział? Prawda jedna tylko może być... Jeżeli ja widzę konia, to jest jedna prawda, że to jest koń, nie wół, ani nie krowa... To co się tyczy do prawdy — a co się tyczy do głupstwa — to ja wielmożnemu panu co powiem: na to nie ma żadnej miary — ani łokieć, ani kwarta na to nie jest. Czasem zdaje się człowiekowi, że drugi człowiek głupstwo powiada, a to wcale nie głupstwo jest, tylko właśnie rozum.
— Może to wszystko być, mój panie Janklu, ale dotychczas nie wiem, po co tu przyjechałeś tak rano.
— Po co? proszę pana, po co żyd przyjeżdża do dworu, po co sobie trzęsie kości, na swoje stare lata? Chciałby co kupić...
— A cóż, zapewne zboże?
— Niech będzie trochę zboża. Człowiek potrzebuje handlować, potrzebuje żyć — a handel teraz, niech jego djabli wezmą taki handel, a życie teraz! Niech moje wrogi takie życie mają! Co dawniej było w Gdańsku, a co dziś jest?! pytaj się pan dobrodziej co dziś jest? — nie ma nic. Nic nie ma, na moje sumienie. Ja nie mogę zmiarkować gdzie się wszystkie pieniądze podziały, każdy goły, nikt nic nie ma...
— Czekaj-no, zdaje mi się, że ktoś zajechał przed dom...
Jankiel przysłonił oczy ręką i spojrzał.
— Albo ja wiem... konie jakby z Czarnej.
— A no, to przepraszam cię, mój panie Janklu, ale wypada mi tam pójść.
— Ten pan tutaj sam idzie...
— Ach Symplicyusz, kochany Symplicyusz! — zawołał pan Mikołaj — czekaj-że, przecież w stodole cię przyjmować nie będę.
— Ależ nie rób sobie subiekcyi, mój jegomość. Nie chcę przeszkadzać.
— Przecież...
— No, nie róbże ceregielów, mój Mikołaju, jak się tu załatwisz, pójdziemy do domu, przytem niechże i ja twoją stodołę obejrzę. Porządna stodoła, dalibóg...
— A no wyłatało się jakoś... dałem nowe poszycie, z tyłu podparłem ścianę, bo to ja, proszę cię po staroświecku — nowych budowli nie lubię — i trzymam się tej zasady, co to powiada „łataj, podpieraj — a zbieraj.“
— Na moje sumienie, to jest bardzo mądre słowo, — wtrącił Jankiel.
— Cóż to, kupca masz, widzę? — zapytał Jajko, spostrzegłszy Jankla kłaniającego się nizko...
— A tak, przyjechał.
— Wielmożny pan Jajko, przecież mnie dobrze zna...
— A znam, znam jak łysego konia... Ja panie Janklu wszystkich żydów znam...
— To prawda jest — i żydki też wielmożnego pana znają.
— Ale chyba nie bardzo go lubią? — rzekł pan Mikołaj z uśmiechem.
— Proszę wielmożnego pana, — odezwał się Jankiel, — różne na świecie są gatunki lubienia. Za co my pana Jajkiego mamy nie lubić? Sprawiedliwy człowiek jest... kto kiedy od niego miał krzywdę?
— No tak, ale...
— Widzi pan dobrodziej, ale to się w każdym interesie i w każdym człowieku zdybuje...
— I w każdym handlu naturalnie...
— Dla czego nie?
— Cóż pan Jankiel dziś kupuje w Maciejowie?
— Chciałbym trochę żyta ale nie dużo. Ja się boję dużo — teraz cena zła, czas niepewny.
— A kiedyż on pewny bywa?
— I to prawda, człowiek nigdy nie wie czego się ma spodziewać. Jedni powiadają, że będzie na dwadzieścia lat spokój, drudzy mówią, że lada tydzień zrobi się wojna. Tymczasem i spokoju nie ma i wojna nie jest. Niech kto będzie mądry i prowadzi interes na terminowe kontrakty... z taką paskudną procedurą! — Kupcy boją się.
— To już haftujesz, panie Janklu, — odezwał się Symplicyusz — bo dawno nie było takiego ruchu w handlu zbożowym jak obecnie. Ceny idą w górę.
— Jakto idą? Ja panu dobrodziejowi przyniosę kontrakt na piśmie, że kupiłem niedawno żyto i pszenicę po ośm rubli parę!
— Chyba u jakiego bankruta...
— Zaraz u bankruta! dla czego u bankruta? a zresztą co mi do tego od kogo zboże kupione, aby tylko dobre było, a, na moje sumienie, takiego żyta to ja jeszcze nie widziałem...
— Chyba nie gorsze od mojej pszenicy — rzekł pan Mikołaj, schylając się i biorąc garstkę ziarna na rękę...
— Ny, to nie jest całkiem zła pszenica — odezwał się Jankiel... — trochę chuda i dużo deszczu na nią spadło...
— Ta pszenica chuda! chyba ci się wzrok popsuł, panie Janklu, dorodniejszego ziarna w całej okolicy nie znajdziesz!
— Oj, oj, żebym ja tak szczęście miał! Ta co ją kupiłem w parze po ośm rubli, to jest pszenica; ona jednej kropelki deszczu nie widziała a ciężka jak groch! Macowa pszenica!
— Ha — rzekł pan Mikołaj, — kiedy ci się moja pszenica nie podoba, to jej nie kupuj...
— Dla czego mam nie kupić? W handlu to każdy towar pójdzie, gorszy, lepszy, wszystko jedno — on musi pójść, żeby nawet same śmiecie, same plewy, to też pójdzie. Ja wielmożnemu panu co powiem, nie ma takiego złego towaru, żeby nasze żydki nie znaleźli na niego kupca.
Pan Mikołaj oburzył się, znać już było po nim, że się gniewa.
— Żebyś ty sto djabłów zjadł! — zawołał — czekaj — no...
— Dajże pokój, — wtrącił Symplicyusz — ostatecznie cóż cię to może obchodzić? Zła pszenica — to niech jej Jankiel nie kupuje, sprzedasz komu innemu.
— Wielmożny panie! wielmożny panie, tłumaczył się żyd — czy ja powiedziałem, że to jest zła pszenica?
— Powiedziałeś... i zaraz cię przekonam, że kłamiesz bezczelnie, że się nie znasz, że jesteś fuszer, że tobie nie zbożem, ale zajęczemi skórkami handlować. — Hej Wicek!
— Co wielmożny pan chce? Na moje sumienie, ja nie rozumiem co wielmożny pan chce? Ja wcale nie powiedziałem, że ta pszenica jest zła pszenica. Niech ja nieszczęścia nie mam, ja wcale takie słowo nie wymówiłem, co wielmożny pan chce? — ja tylko powiedziałem, że tamta pszenica dobra jest!
— Ja ci zaraz pokażę!..
— Ależ Mikołaju, mój Mikołaju kochany, czemu ty się unosisz?
— Chcę go przekonać.
— Proszę wielmożnego pana...
— Nie; ja ciebie przekonam... Gadaj sobie co chcesz, ale pszenicy mojej nie obgaduj! Wicek! chodź no tu.
Parobek przybiegł od młocarni.
— Słucham, — rzekł.
— Weźno, otwórz wierzeje z tamtej strony i przynieś szuflę, przecież muszę przekonać tego niedowiarka, niech wie co to maciejowska pszenica...
— Dajże pokój.
— Na co? ja wielmożnemu panu już wierzę — to jest śliczna pszenica.
— Zobaczysz.
Wicek wierzeje z przeciwnej strony otworzył.
Gwałtowny pęd wiatru obwiał rozgorączkowanego pana Mikołaja.
Chciał coś przemówić, lecz nie mógł. Twarz mu zsiniała, rozpostarł ręce i ze strasznym okrzykiem padł, uderzając głową o twarde, ubite klepisko.
— Jezus Marya! — krzyknął Jajko, rzucając się do leżącego.
— Oj waj! panie! wielmożny panie, — wołał żyd przerażony i drżący, — wielmożny panie, co pan robi?! Aj, kto to widział... o pszenicę. Ja mówię, że to najlepsza w świecie pszenica!
— Odejdźże mój Janklu, — rzekł Jajko, odsuwając żyda — dalej chłopcy! żywo! przeniesiemy pana do pokoju ostrożnie.
Kilku parobków wzięło pana Mikołaja na ręce, Symplicyusz podtrzymywał głowę zwieszającą się bezwładnie.
W całym folwarku powstało zamieszanie; z kuchni, z czworaków powybiegali ludzie na dziedziniec, przerażeni.
Panna Weronika ujrzawszy co się stało, krzyknęła tak przeraźliwie, że pan Karol i pani Lucyna zbudzili się ze snu, w przekonaniu, że pożar cały dom ogarnął...
— Panie! co to jest? — zawołał pan Karol ujrzawszy ojca na rękach parobków.
— Powoli, ostrożnie, bez krzyków, — mówił stary szlachcic, krwi zimnej nie tracąc. — Nieszczęście, kochany panie, nieszczęście... zanieśmy go na łóżko, rozbierzmy... Panno Weroniko proszę posłać łóżko... prędko tylko, moja pani. Panie Karolu rozbierzmy go... a wy chłopcy, — rzekł zwracając się do parobków — zaprzęgać i każdy w inną stronę po doktora... który pierwszy doktora przywiezie dukata dostanie!
— Ratujmy go, panie Symplicyuszu, ratujmy, — szeptał pan Karol... — Weronisiu powiedz Lucynce...
Nie potrzeba było mówić, gdyż w tej chwili pani Lucyna wbiegła i z krzykiem bolesnym rzuciła się na kolana przy łóżku.
— Ojcze! ojcze!
Symplicyusz odsunął ją delikatnie.
— Pani, proszę odejść... Ja mu krew puszczę... zanim doktór przybędzie...
Zaczął krzątać się starowina, obwiązał rękę chorego ręcznikiem i dobywszy ostry nożyk ciął w żyłę.
Krew z początku kroplami, potem cienkim strumyczkiem sączyć się zaczęła.
— Bogu dzięki, — rzekł Symplicyusz... — nie wiem czy dobrze, czy źle zrobiłem... ale zdaje mi się że dobrze... zresztą Bóg wie... ja nie lekarz, widziało się jednak, że w takich wypadkach... A nieszczęście, nieszczęście wielkie...
Chory oczy otworzył. Panna Weronika chustkę w wodzie zmoczoną położyła mu na czole.
Chciał coś przemówić, lecz nie mógł... twarz miał skrzywioną szczególnie...
— Panie, — zapytała zapłakana córka, — jak to się stało? kiedy?
— Ha... w stodole... najweselszy był, najzdrowszy... gorączkował się trochę na żyda, jak zwykle... Cug pociągnął i upadł...
— Ja zawsze mówiłam, — odezwała się panna Weronika, — zawsze mówiłam: po co to chodzenie do stodół? Poco dreptanie po folwarku? Czy to nie ma ludzi? Czy nie lepiej przyjąć ekonoma? przecież Maciejów mógłby nawet zdobyć się na utrzymanie rządcy. Ale co to pomoże? Kto wytłomaczy? Kto przekona?
— Daj pani pokój, panno Weroniko, — rzekł niechętnie Symplicyusz, — utyskiwania choremu nie pomogą.
— Panowie tak zawsze...
— Biedny, biedny ojczulek, jak on musi cierpieć...
Może w kwandrans po wypadku, dał się słyszeć na dziedzińcu szalony tentent kopyt i łoskot kół uderzających o twardą ziemię...
Na bryczce, nie siedząc, lecz stojąc i trzymając się oburącz za ramiona fornala, znajdował się otyły, szpakowaty jegomość, z brodą przystrzyżoną krótko, ubrany w oryginalnego kroju płaszcz podróżny. Fornal z wysiłkiem, na jaki tylko zdobyć się mogą dwie krzepkie, żylaste, chłopskie ręce, wstrzymał spienione konie przed gankiem, aż przysiadły na ziemi.
— Sapiejewski! — zawołał pan Symplicyusz, wybiegając na ganek — oczom swoim nie wierzę. Doktorze, tyś chyba na skrzydłach przyleciał?...
— Jechałem do chorego. O cztery wiorsty stąd spotkał mnie wasz człowiek, zabrał mnie i wiózł jak szaleniec. Czekaj-no, Maćku, przyjdziesz kiedy na moje podwórko, tak cię, gałganie, bańkami każę obstawić, że rok popamiętasz...
— Ja ta, wielmożny konselarzu, jak śmierć przyjdzie, to i przez bańków se umrę — odrzekł fornal.
— Cóż tu się stało?
— Chodź-że pan — rzekł Karol — ojciec w cugu stał, zawianie, apopleksya, czy coś podobnego.. Pan Jajko zaraz krew puścił...
— Chory przytomny?
— Zdaje się — rzekł pan Karol, otwierając drzwi i prowadząc za sobą doktora.
Pan Symplicyusz na ganku został.
— Jak ci imię? — zapytał fornala.
— Maciej, wielmożny panie.
— Jesteś tęgi chłop, ślicznieś się spisał.... a ponieważ obiecałem dukata...
— Ja tam wedle dukata nie jeździł, ino dla chorego dziedzica — odpowiedział fornal.
— Więc nie chcesz?
— Nie ma za co brać, panie. Dla takiego pana, jak nasz dziedzic, to kużdy choćby w zębach doktora przyniesie... Niech mnie ino pan pozwoli wziąć kare konie od stangreta, to i lekarstwo duchem przywiozę...
— Dobrze, mój kochany, bardzo dobrze, zaprzęgnij kare konie i bądź gotów, a co do dukata, to skoro ty sam nie chcesz przyjąć, ja go twoim dzieciom zaniosę.
— A to do woli i ochoty wielmożnego pana — rzekł fornal uchyliwszy czapki i odjechał powoli ku stajni.
— Dobrzy ludzie — mruknął Jajko półgłosem — dobrzy ludzie, dalibóg.
Doktór obejrzał chorego, zalecił, co potrzeba było, lekarstwa przepisał i uspokoił obecnych.
— Rzecz ciężka — rzekł — ale nie traćcie państwo nadziei...
Niezadługo nadjechał drugi fornal z Łukaszewiczem i trzeci z Wajnbergiem.
Zrobiono na prędce konsylium, a chociaż wszyscy trzej eskulapi spoglądali krzywo na siebie i nawzajem za wielkich się uważali fuszerów, jednak przy łożu chorego porozumieli się jakoś i zgodzili...
W kilka minut później owe kare konie, kierowane wprawną dłonią Macieja, pędziły ku najbliższemu miasteczku.
Doktorzy rozjechali się każdy w swoją stronę, a Sapiejewski przyrzekł codzień chorego odwiedzać.
Od chwili owego wypadku dwór w Maciejowie do niepoznania się zmienił.
Zrobiło się w nim dziwnie ponuro.
Pan Mikołaj leżał w swoim pokoju, oddychając ciężko, a oczami wpółprzymkniętemi, a przy nim, na zmianę, czuwały to panna Weronika, to córka.
Ta ostatnia bardzo odczuła nieszczęście. Zapomniała o pretensyach swoich, o nudach wiejskich, pragnieniu wyjazdu — o wszystkiem. Widziała tylko przed sobą cierpiącego ojca i postanowiła pilnować go nieodstępnie. Przebudziło się w niej serce córki.
Gdy już wieczór zapadł i światło zapalono, Symplicyusz pana Karola na osobność poprosił.
— Słuchaj-no — rzekł — panie Karolu, wybacz staremu, że może nie w swoje rzeczy się miesza, ale widzisz, ojciec twój jest mi z dawnych, z dawnych lat przyjacielem.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Ha, no widzisz... sam słyszałeś, że doktorzy aczkolwiek robią nadzieję, uprzedzają jednak, że choroba przeciągnąć się może długo, bardzo nawet długo.
— Niestety!
— A zatem trzeba coś przedsięwziąć.
— O, nie wątpisz pan chyba, że jeżeli będzie potrzeba, to najznakomitszego lekarza sprowadzę, choćby, Bóg wie, jak zdaleka.
— Nie o to idzie, mój panie Karolu... Choroba, której uległ twój ojciec, nie wymaga pomocy znakomitości. I ci panowie, którzy tu dziś byli, są dobrzy praktycy i co trzeba będzie zrobią bezwątpienia.
— Więc o cóż panu idzie?
— Folwark duży, a pan sam, panie Karolu, powiadasz, że do gospodarstwa zamiłowania nie masz, że to się z przekonaniem twojem nie zgadza.
Pan Karol wsparł głowę na rękach.
— Tak jest — rzekł — ja to istotnie mówiłem...
— A nie sposób tak dużego majątku bez zarządu pozostawić.
— Prawda... prawda...
— Widzisz więc, na jakiś czas, dopóki się czegoś stanowczego nie przedsięweźmie, jabym ekonomował tu...
— Pan?
— A cóż?! Mikołaj przyjacielem mi był i jest. Kochałem go zawsze i dziś kocham, więc...
— To niepodobna.
— Dlaczego, mój panie Karolu, dlaczego?
— Nie sposób.
— Proszę cię, pomyśl. Ja obowiązków żadnych nie mam, a czy mi w Czarnej być, czy u was, toż wszystko jedno... Stary jestem, to prawda, ale siłę jeszcze mam, jeszcze dreptać mogę i krzyknąć w razie potrzeby...
— Nie! nie!
— Dlaczego? Gardzisz mojem dobrem sercem, życzliwością dla domu waszego, dla ojca?
— Podziękować tylko mogę szczerze, z całego serca — ale przyjąć nigdy.
— Karolu, panie Karolu, co ty mówisz!?
— Wiem, co mówię...
— A zatem wolisz płatnego najemnika, aniżeli przyjaciela — wolisz, przekładasz?
— Broń Boże... Z całego serca dłoń pańską uścisnę, z całej duszy podziękuję, ale ofiary nie przyjmę...
— Przynajmniej powiedz, z jakiego powodu?...
— Bo ja tu jestem, kochany panie Symplicyuszu, i zastąpić chorego ojca, to mój obowiązek.
— Na to nie mam nic do odpowiedzenia — rzekł Jajko.
— Rozumie pan dobrodziej, że inaczej postąpić nie mogę.
— Ale słusznie, słusznie... a jeżelim ci, kochany panie Karolu, proponował moje usługi, to tylko dlatego jedynie, iż sądziłem...
— Sądziłeś pan, że mi nie zechce się pracować.
— Ależ nie, nie, panie Karolu, tylko widzisz, do każdej pracy trzeba, że się tak oto wyrażę, usposobienia... a są znów i takie rodzaje pracy, które prawie że powołania wymagają. Lecz po cóż ja to mówię? Przecież rozumiesz to dobrze, a może lepiej, niż ja...
— W każdym razie, panie Symplicyuszu, za dobre chęci pańskie serdecznie dziękuję.
— O, nie masz za co... tembardziej, że korzystać z nich nie chcesz.
— I tak nie jest. Ja mam nadzieję, że będziesz pan, jak dotychczas, naszym częstym gościem, a pańskie doświadczenie i rada zawsze mi będą pożądane. Ja bo nie jestem wielki praktyk...
— Nauczysz się przy dobrych chęciach, nauczysz, kochany panie Karolu, nie święci garnki lepią, a zresztą któż wie, co będzie dalej...
— Co pan przez to rozumie?
— Tak oto powiadam, ogólnie. Mogą zajść jakie zmiany w interesach... może sprzedacie Maciejów...
— Nie może być o tem mowy teraz.
— Jednak przecież marzyłeś pan o tem, a i pani Lucyna również radaby tę chwilę przyśpieszyć... Dlaczegóżby więc nie?
— Nie, panie, nie!...
— Wola wasza, moi państwo. Niedawno jeszcze prosiliście mnie o pośrednictwo...
— Ale nie teraz, nie teraz...
— Co do mnie... nigdy nie byłem za tem, żeby szwabów tu wpuszczać, ale jeżeli się trafi kupiec swój, rodak...
— Nie...
— I tak nie?
— Niepodobieństwo! Teraz, gdy ojciec chory, ani ja, ani moja siostra, nie umielibyśmy podsunąć mu tej myśli.
— A później?
— Później, alboż ja wiem, co będzie później?
— No, naturalnie, przy dzisiejszem twojem zmartwieniu, panie Karolu, trudno przewidywać odleglejszą przyszłość, a nawet i zastanawiać się nad nią, ale skoro już zgadało się o tem, to pozwólże jeszcze jedno słówko dorzucę...
— Proszę pana.
— Oto, uważasz... jakby to powiedzieć? To jest, jeżelibyście mieli chęć fortunę sprzedać, to ja zamawiam sobie pierwszeństwo.
— Mówiłem panu, że nie myślimy o tem.
— To nic, ale gdyby... na wszelki wypadek...
— Ojciec...
— Ojciec! Wy go nie znacie, moi państwo. Dziwna rzecz, jak wy go nie znacie.
— Nie znamy?
— A tak. Sądzicie zapewne, że upierałby się przy swojem, że wyjechałby znów z tą nieszczęśliwą kapitułą w chwili podpisania umowy.
— A naturalnie...
— Otóż ja wam głową swoją ręczę, że nie i dlatego właśnie o pierwszeństwo proszę. Szwabom sprzedać nie chciał — ale swojemu sprzeda, mnie sprzeda.
— Panu? — spytał pan Karol z niechęcią.
— Tak, tak... ale widzę, panie Karolu, że ta rozmowa sprawia ci przykrość... Przerwijmy ją więc... Ja pożegnam cię już. Jadę do Czarnej. Jutro wpadnę koło wieczora, dowiem się o zdrowiu kochanego pana Mikołaja i będę tu zaglądał codzień prawie... Tak... twój ojciec, panie Karolu, to mój przyjaciel najlepszy, tyle lat się znamy, tyle lat... mój Boże!... a taka przyjaźń, to, powiadam ci, jak wino... im starsza, tem mocniejsza.
Jeszcze chwilkę pogawędził Jajko z panem Karolem, potem ostrożnie zajrzał do pokoju pana Mikołaja, a zobaczywszy że ten śpi, nie zatrzymywał się już i odjechał.
Nazajutrz pani Lucyna wstała o kilka godzin wcześniej, niż zwykle.
Piękna jej twarz pobladła, znać na niej było ślady zmartwienia i źle przepędzonej nocy.
Zajrzawszy do ojca i przekonawszy się, że chory dostał lekarstwo, przyszła do stołowego pokoju na herbatę.
Panna Weronika krzątała się przy samowarze.
— Moja Weronisiu — spytała młoda rozwódka — czyśmy się mogły spodziewać takiego nieszczęścia? Ktoby przewidział, ktoby to mógł nawet przypuścić... W jednej chwili... w jednej chwili.
— A tak, Lucynko, tatuś nie chciał słuchać, ryzykował, nie szanował zdrowia. Ciągle mu się zdawało, że ma trzydzieści lat... Ja nie rozumiem tych panów... niby rozumni ludzie — a tacy nieuważni, tacy nieostrożni, że to pojęcie przechodzi... Karolek taki sam... kubek w kubek ojciec...
— A gdzież on jest, dlaczego nie pokazuje się tutaj?
— Bo już pojechał, moja Lucynko.
— Pojechał? dokąd? po co?
— Jak zwykle, kazał sobie konia osiodłać i pojechał.
— Szalony chłopak! Nawet takie nieszczęście nie może go powstrzymać... Ale nie, to nie sposób...
— Dlaczego?
— Przecież to nie czas na wizyty... jest ranek...
— Prawda, a jednak sama widziałam, jak wyjeżdżał.
— Dowiemy się zaraz. Poszlij-no, Weronisiu, po Mateusza.
Po chwili stary gumienny stał już przy progu.
— Mateuszu — spytała pani Lucyna — czy pan Karol był dziś na folwarku?
— Był, był, proszę wielmożnej pani. Jak tylko dzień się zaczął robić, przyleciał, het wszędzie zaglądał, do obory, do stajni i w stodole był.
— A gdzież teraz jest?
— Ha, teraz, proszę wielmożnej pani, to się stała chwestya...
— Jaka kwestya znowuż?
— Całkiem nieporządna chwestya, bo gajowy dał znać, jako w lesie kradzieztwo było... Ktoś sosnę przewrócił koło Lisowej dróżki i połowę wywiózł, a drugą połowę ostawił... Nawet jest pomiarkowanie, że to niczyja sprawka, jeno musi Jantek taką psotę uczynił... i pewnie, że nie kto inszy, bo on pierwszy mechanik do każdego kradzieztwa...
— No, ależ powiedzcie mi raz, gdzie pan Karol?...
— Toć mówię wielmożnej pani, że właśnie według tej chwestyi. Zara sobie kazał konia przyprowadzić i kopnął się do lasu. Taka chwestya to musi się zrobić zaraz, póki jeszcze ślad, a jak pan jednego dobrze przepłoszy — to i drudzy nie będą leźli, gdzie nie potrzeba.
— Więc pan Karol jest teraz w lesie?
— Właśnie, że w lesie, proszę wielmożnej pani... Przódy jak trafiła się taka chwestya, to starszy pan jeździł bywało, a teraz oto, jak na pana nieszczęście, że zaniemógł...
— Dobrze, dobrze, mój Mateuszu, możecie już odejść.
— Widzisz, Lucynko, że niesłusznie posądzałaś Karolka... gdzieżby jemu teraz wizyty w głowie były?!
Pan Witold, goszczący już od dwóch tygodni w Czarnej, był wielkim zwolennikiem polowania i z zamiłowaniem szczególnem oddawał się tej rozrywce, a że ojciec panny Michaliny również był zapamiętały myśliwy, więc sobie obadwaj, gospodarz z gościem, ślicznie dotrzymywali kompanii i całe dnie spędzali na łowach.
Czas sprzyjał. Nie było jeszcze śniegów, ale sucha, pogodna jesień pozwalała, czy to z chartami na polu, czy z gończymi w lesie, przyjemności myśliwskich dowoli używać.
Pan Symplicyusz udziału w polowaniu nie przyjmował. Wymawiał się, że już stary jest, że mu trzęsienie się na koniu, a bardziej jeszcze chodzenie długie szkodzi, że mu duszność sprowadza i oddech tamuje. Odwodził nawet Witolda od łowów, ale panny Michaliny ojciec, znalazłszy sobie takiego dzielnego towarzysza, słuchać nawet nie chciał o proponowanych przez Symplicyusza wyjazdach, w celu poznania okolicy i poszukiwania majątku do kupna.
— Na to jeszcze będzie dość czasu, — mówił uprzejmy gospodarz, — jeszcze pan Witold nacieszy się własnem gospodarstwem i jego goryczą... teraz wakacye mu się należą, niech używa swobody...
I używali obadwaj od samego rana, bądź to uganiając się za szarakami po polach, bądź słuchając grania gończych w lesie.
I to też trzeba wiedzieć, że pan Józef miał psy na całą okolicę sławne i w ogóle myśliwy był, jakich mało. Może też właśnie dla tego wielkich polowań nie lubił, i najszczęśliwszy był, jak sobie jednego lub dwóch dobrych towarzyszów dobrał i z nimi mógł zapolować. Pan Symplicyusz zżymał się na te codzienne wycieczki, mówiąc że czas drogi i że koniecznie raz już coś z Witoldem zrobić trzeba.
Psuło mu to humor, niecierpliwił się i palił fajkę za fajką, lub też przekomarzał się z panną Michaliną.
Właśnie było to jakoś przed południem, Symplicyusz z górki swojej do saloniku zeszedł.
Panna Michalina siedziała przy oknie zajęta robotką. Zdaje się jednak, że myśl jej błądziła daleko...
Jajko odezwał się pierwszy.
— Dzień dobry, panno Michalino, dzień dobry! Cóż tak pani w samotności robi...
— Poduszkę do kościoła.
— Śliczna rzecz... kwiaty, bukiety, krzyż... Cuda panie wyrabiacie swemi delikatnemi rączkami. Cuda istne... arcydzieła cierpliwości. Mnie, żeby na żelaznym łańcuszku przykuto, tobym nie wytrzymał przy krosienkach.
— A jednak potrafi pan nieraz całe noce nad starymi aktami przesiadywać.
— Bo już to moja wrodzona słabość. Ja w starych aktach chętniebym ciągle szperał, bo to moja pasya; ale pani, jako osoba młoda, wolałaby zapewne w przyjemnem towarzystwie czas przepędzać, aniżeli nad krosnami...
— Wie pan, to rzecz względna, bardzo względna.
— No tak, bezwzględnie żadna z pań nie przyzna się do tego, o czem myśli — jest to tak stara prawda jak świat.
— Niech pan przyjmuje tę prawdę z dobrodziejstwem inwentarza...
— Proszę — a wiesz że pani dobrodziejka co to znaczy?
— Gdybym nie wiedziała co znaczy, nie używałabym tego terminu.
Jajko się roześmiał.
— Bardzo mnie cieszy, że choć z tej strony poznała pani nasz nieoszacowany kodeks cywilny. Teraz radziłbym pani studyować inny rozdział.
— Naprzykład?
— O małżeństwie...
— To mnie najmniej obchodzi.
— Oto nowe potwierdzenie starej prawdy.
— Powiedziałam już panu co o niej myślę...
— To postaci rzeczy nie zmienia, pani dobrodziejko.
— Jak dla kogo...
— Pozostańmy więc każde przy swojem zdaniu.
— To będzie podobno najlepiej.
— Dobrze, panno Michalino dobrodziejko, a jeżeli pani nie nudzę, to pomówmy o czem innem... Zgoda?
— I owszem, wybór przedmiotu panu zostawiam.
— A zatem mówmy o samotności. Nieprawdaż, łaskawa pani, że jest to rzecz przykra.
— Jeżeli samotność można nazwać rzeczą...
— Podchwytuje pani wyrazy.
— Przeciwnie, stosuję się do definicyi pana dobrodzieja.
— Niechże i tak będzie. Pan Witold...
— Przepraszam, mieliśmy mówić o samotności.
— Właśnie do tego dążę. Gdyby pan Witold nie był w tej chwili na polowaniu, to tu nie byłoby samotności.
— Przecież pan tu się znajduje, a lada chwila może nadejść i mama, samotność więc ucieknie, nie czekając przybycia pana Witolda i możności przeniesienia się do lasu.
— Do lasu? Ach tak, wnoszę z tych słów, że pani polowania nie lubi, zupełnie tak samo jak ja.
— Zupełnie nie tak samo jak pan, ponieważ bardzo lubię polowanie.
— Przecież pani nie zajmuje się myślistwem.
— Czy mamy lubić to tylko, czem zajmujemy się sami? Jeżeli ta zabawa robi przyjemność innym, już przez to samo może być i dla nas sympatyczną.
— Śliczne pojęcie wzniosłego przykazania o miłości bliźniego! — ale pani dobrodziejko, teorya zwykle inaczej wygląda aniżeli praktyka. Czasem szanowanie cudzych przyjemności psuje zazdrość.
— Zazdrość?
— A tak, to jest znów taka...
— Rzecz?
— Jeszcze gorzej niż rzecz — jest to wada, wrodzona poniekąd płci pięknej.
— Zaczyna pan dobrodziej być komplimencistą — a ja nie przepadam za tem.
— Więc cofam co powiedziałem i wracajmy do samotności.
— Jak pan chce, ale rozmowa na ten temat, jak dotychczas niczego mnie nie nauczyła. Zmieńmy więc lepiej przedmiot. Racz pan przytem uwzględnić moją ciekawość kobiecą, i powiedz co o znajomych; my słabe istoty wolimy to, aniżeli wszelkie dysputy o przedmiotach abstrakcyjnych. Powiedz mi pan co o Maciejowie, wszak, jeżeli się nie mylę, wczoraj odwiedzałeś pan dobrodziej pana Mikołaja.
— Tak, byłem tam istotnie.
— I jakże się ma biedny chory?
— Jednakowo, jednakowo, łaskawa pani, wprawdzie doktorzy utrzymują, że jest znacznie lepiej, ale ja tego polepszenia nie widzę.
— Nie mówi jeszcze?
— Właśnie że nie mówi i to jest największe zmartwienie.
— Biedny pan Mikołaj! biedny syn jego i córka, takie nieszczęście na nich spadło! Kilka razy prosiłam już ojczulka, żeby się wybrał ze mną do Maciejowa, tak bardzo pragnęłabym odwiedzić pana Mikołaja — lecz ojczulek obiecuje tylko... i na tem koniec.
— Dotrzyma obietnicy, nie dziś, to jutro, ale przecież dotrzyma. Co pani na kilku dniach zależy?
— Ach! także pytanie! chorego chcę odwiedzić. Powiedz-że mi pan coś więcej o Maciejowie. Co porabia pani Lucyna? Musiała biedaczka dużo przecierpieć.
— Swoją drogą ubrana zawsze jak laleczka.
— Przecież minęły czasy, w których ludzie wyrażali swój smutek, rozdzierając na sobie szaty i przykrywając się worem...
— No, ja też nie mówię o smutku — powiadam tylko, że pani Lucyna tak wygląda, jakby ją kto z pudełeczka wyjął.
— Nie mogę z panem dojść do ładu.
— Proszę pani, pan Witold...
— Jest w tej chwili na polowaniu i przypuszczam, że stan jego zdrowia jest kwitnący, jak zwykle...
— Tak... ale przyjdzie czas, że się to kwitnięcie skończy, zacznie mizernieć i chudnąć.
— Fe! dla czego mu pan taką przyszłość przepowiada — niech kwitnie w jak najdłuższe lata...
— No — a jeżeli się zakocha bez wzajemności? Poeci powiadają, że w takim fatalnym wypadku łatwo zeschnąć jak wiórek, jak skoszony kwiatek...
— A któż mu broni zakochać się z wzajemnością?
— Otóż w tem sęk... Właśnie widzi pani, pan Witold, chociaż sam mi tego nie powiedział, ale domyślam się, że...
— Nie każdy domysł bywa trafny...
— Moje prawie zawsze.
— Czy pan dobrodziej nie ufa sobie zanadto?
— Przeciwnie, najczęściej sobie niedowierzam — ale w tym razie tak łatwo być domyślnym, że nawet mój maleńki dar odgadywania może dawać najpewniejsze rezultaty. Pan Witold...
— A cóż robi pan Karol? nic mi pan o nim nie mówił.
— Pan Karol gospodaruje.
— Tak? a więc zapewne dla tego od dwóch tygodni nie był u nas. Ciekawa jestem bardzo, jak się z tej roli wywiązuje?
— A no, każdy jak umie tak pana Boga chwali, zresztą cóż to za sztuka gospodarować teraz, na późnej jesieni. Dopóki mrozów niema orze się trochę, oto i całe gospodarstwo... trochę roboty w folwarku... nic więcej.
— No — ale idzie mu to składnie?
— Rzetelnie mówiąc, to Panie odpuść — ale ambitny jest. Naprzód się o wszystko wypyta, choćby mnie, a jak jest między ludźmi, to tak dysponuje, jakby przez całe życie gospodarstwem się trudnił. Nie wiem na jak długo wystarczą mu dzisiejsze dobre chęci, ale nie sądzę żeby z niego był gospodarz; co innego Witold...
— Ach pan Witold! o nim nie mamy co mówić, przecież to patentowany agronom... Mnie idzie o pana Karola, czy mu się to zajęcie nie przykrzy, czy znajduje w nim upodobanie?
— A skądże-ż ja mogę o tem wiedzieć?
— Mógł coś mówić — wszak widujecie się panowie dość często.
— Prawie co dzień — ale nie mówił nic. Witold...
— A propos, dla czego pan nie zawiezie pana Witolda do Maciejowa?
— A na cóż?
— Niechby się zapoznał. Taki poczciwy, sympatyczny dom — a przytem nie zaprzeczysz pan chyba, że pani Lucyna może się podobać. Według mego zdania jest to najpiękniejsza kobieta w naszej okolicy...
Symplicyusz zerwał się z krzesła.
— A! panno Michalino! — zawołał — dalibóg nie wytrzymam! Powiem wprost co myślę i zapytam czem zasłużyłem na to, że mnie pani torturujesz bez miłosierdzia.
— Jak? czem? w jaki sposób ja pana torturuję?...
— A proszę pani, czy pani wie, że ja Witolda kocham jak własnego syna.
— Mówił pan o tem nieraz, ale cóż stąd?
— No jakże... ja zaczynam o Witoldzie, pani o panu Karolu; ja mówię że Witold dobry gospodarz, pani się pyta czy pan Karol lubi gospodarstwo; ja chciałbym przed panią serce swoje otworzyć — a pani mówi — zawieź go do Maciejowa, bo pani Lucyna jest najpiękniejsza kobieta w całej Europie!.. Jak Pana Boga kocham, to zwaryować można!
Panna Michalina serdecznie śmiać się zaczęła. Symplicyusz dalej perorował.
— Mądrze, rozumnie zrobiłem, żem się nie ożenił, że zostałem starym kawalerem, bo przekonywam się, że z kobietami ani w prawo, ani w lewo nie można... Ja przeprowadzałem sprawy o kontrowersa, stuletnie, zagmatwane, tak, że ludzkie wyobrażenie przechodzi; ja regulowałem hypoteki takie, że niech Bóg broni! Ja, proszę pani, z chłopami o służebności układy przyprowadzałem do skutku; prezydowałem w sądach polubownych, miewałem na swojej głowie opieki i interesa nieletnich i wszystko przeprowadziłem porządnie, jak się należy, z zadowoleniem stron, które we mnie zaufanie swoje pokładały; a tu oto zdaje się taka prosta rzecz, a nietylko że zupełnie nie wiem, jak sprawa stoi — ale w dodatku pani śmieje się ze mnie i dokucza mi. Słowo uczciwości daję, że nie zasłużyłem na to, ja, Symplicyusz Jajko, ja, przyjaciel pani ojca, ja, który panią pamiętam taką małą Michasią, jak... jak... nie mam na co pokazać... ot, jak ta moja fajka!
— Szanowny panie Symplicyuszu, niech mi pan wybaczy, że ja się śmieję, ale naprawdę nie mogę zmiarkować, czy pan naprawdę mówi, czy na żarty. Tak mnie pan przyzwyczaił do swego pogodnego zawsze humoru...
— Tym razem mówię całkiem na seryo, a humor, ma się rozumieć, mam zły, bo mnie serce boli, że się pani zemnie naśmiewa.
— W takim razie mówmy na seryo. Patrz pan, już się nie śmieję, jestem tak uroczysta i poważna, jak posąg...
— O tak, istotnie jak posąg o motylich skrzydłach. Znam ja takie posągi z kwiatów, mgły porannej i grymasów!
— Teraz pan dobrodziej mi ubliża. Wprawdzie z tytułu dawnego podobieństwa do fajki, muszę panu wiele wybaczyć, ale proszę pamiętać, że nawet moja dobroć ma granice; ale pan zapewne i w moją dobroć nie wierzy?...
— Ależ wierzę, panno Michalino, wierzę i dlatego właśnie wszcząłem dzisiejszą rozmowę, która mi się tak fatalnie nie wiedzie.
— Niechże się raz dowiem, jaki jest ostateczny cel owej rozmowy...
— Otóż... jakby to powiedzieć... chciałbym zbadać serce pani, panno Michalino...
— Proszę! I do jakiejże sprawy potrzebne panu jest to badanie?
— Do ważnej, do bardzo ważnej... Całe nasze życie składa się z samych spraw... otóż... czy mogę liczyć na pani szczerość?
— Cóż mam odpowiedzieć? Charakter mam dosyć otwarty, skrytości z zasady nie lubię... skoro więc pan koniecznie chce dowiedzieć się czegoś o mojem sercu, to powiem, że...
Turkot bryczki przerwał te słowa.
— Ojczulek przyjechał z polowania! — zawołała panna Michalina, biegnąc do okna.
— Masz tobie! — mruknął Jajko — dużom się tedy dowiedział!
— Przepraszam, panie Symplicyuszu, muszę uciekać, obowiązki wicegospodyni przedewszystkiem.
— A nasza rozmowa?
— Jak w tej chwili, jest niemożliwa — rzekła śmiejąc się i wybiegła z pokoju.
— Powinszuj nam, Symplicyuszu, — rzekł pan Józef, wchodząc do pokoju. — Powinszuj nam, a raczej panu Witoldowi, on jest albowiem tryumfatorem dzisiaj.
— Wielka sztuka lichego zająca zastrzelić!
— Żartujesz chyba. Najprzód nie sztuka jest strzelić — ale sztuka dobrze strzelić, o czem zapewne wiesz.
— Eh, to lada gajowy...
— Bardzo przepraszam, a bardzo cię przepraszam! Takich dwóch strzałów, jakimi pan Witold powalił dziś kozła, tom już dawno nie widział. To był majstersztyk w swoim rodzaju... Pan Witold zdobył sobie patent na pierwszego strzelca...
— Ano, skoro każesz, to winszuję, aczkolwiek szczerze powiedziawszy, niema czego.
— Niema czego?
— Ma się rozumieć. Od czasu jak przyjechał, ciągle tylko polowaniem zajęty...
— Czyż mu się nie należy trochę rozrywki?!
— Ja tam nie wiem, ale przecie świat na rozrywkach nie stoi, trzeba...
— W złym humorze dziś pan Symplicyusz — wtrącił Witold.
— A ma się wiedzieć, że nie mogę być w dobrym i weselić się też nie mam czego. Wy pukacie sobie do zajęcy i lisów, a mnie za was obydwóch w głowie puka. Myślę, rozmyślam, przemyślam — i chciałbym raz już z panem Witoldem ład jakiś zrobić. Strzelanie chleba nie da.
— Dajże pokój z temi kazaniami, mój Symplicyuszu kochany — rzekł pan Józef — widzę, że siedząc nad starymi papierami i aktami, zaczynasz tetryczeć. Żebyś się trochę rozerwał, zabierzemy cię do Maciejowa.
— Byłem tam niedawno.
— Nic nie szkodzi. Wybieramy się wszyscy, z Michalinką i z panem Witoldem.
— Nie mam chęci...
— Musisz, mój dobrodzieju, nie wywiniesz się. Umówiliśmy się, że będzie partyjka wista.
— Jakże-ż, przecie pan Mikołaj chory...
— Będziemy grali w jego pokoju, może właśnie patrząc na nas, ożywi się... Właśnie, gdyśmy z polowania wracali, spotkaliśmy doktora i umówiliśmy się naprędce o ten wist.
— A jakiż komplet? — zapytał nawpół udobruchany Symplicyusz.
— Jaknajlepszy. Ty, panie Symplicyuszu, Sapiejewski, ja, no — i ma się rozumieć, poszlemy zaraz po proboszcza. Sapiejewski powiada, że tak ludzie chorują teraz na potęgę, że on już od dwóch tygodni kart w ręku nie trzymał. Powiada, że chętnie urządziłby partyjkę u siebie, ale mu nigdy nie dadzą dokończyć. I ma racyę, jak cię kocham, ma racyę; bo, proszę cię, wyobraź sobie, naprzykład karta idzie znakomicie, gra w najwyższym stopniu ciekawa, a tu zaraz brzęk, brzęk, dzwonią. Gwałt, krzyk, Mośkowa zachorowała — trzeba rzucać karty i lecieć... albo ze wsi kto przysłał...
— Ano, racya.
— Więc powiada Sapiejewski, że u siebie, pomimo najlepszej chęci, nie może partyjki urządzić, bo juści wist z apopleksyą albo z krwotokiem jest wcale nieciekawy... więc też biedne doktorzysko ucieka na wieś. Dziś będzie w Maciejowie, przyrzekłem stawić się w imieniu własnem i w twojem imieniu, Symplicyuszu. Spodziewam się, że mi zawodu nie zrobisz.
— Ha, kiedy przyrzekłeś, cóż mam czynić, chociaż, prawdę rzekłszy, wolałbym...
— Ale co tam! Po obiedzie zaraz zabierzemy się i jedziemy. Ostatecznie przecież i panu Mikołajowi należy się wizyta. Od czasu tego nieszczęśliwego wypadku, nie byliśmy tam całym domem — a dzisiejszy stan zdrowia pana Mikołaja, jak mi sam Sapiejewski mówił, nie stoi temu na przeszkodzie... Słowem, bez żadnego ale, wybierz-że się i punktualnie o czwartej po południu ruszamy.
— Dokąd-że to, ojczulku? — spytała wchodząc panna Michalina.
— Do Maciejowa, moja panno.
— Wszyscy?
— A naturalnie, że wszyscy, i ty, Michalinko, z nami...
— To dobrze, to doskonale! Oddawna należało to zrobić.
Panu Symplicyuszowi nie bardzo się ten wyjazd podobał. Krzyżował on mu różne, pracowicie ułożone plany, lecz cóż było robić. Musiał ustąpić.
Po obiedzie zajechał powóz i bryczka i całe towarzystwo w drogę ruszyło.
Panna Michalina była niezmiernie ożywiona. Mówiła dużo, śmiała się, a na bladą jej twarzyczkę wystąpiły żywe rumieńce.
Przybywszy na miejsce zastali już doktora, który z pewną niecierpliwością spoglądał na stolik do kart.
Nadjechał też niedługo i proboszcz — i rozpoczęła się batalia przy zielonym stoliku, batalia niekrwawa, ale pochłaniająca całą uwagę walczących.
O Bożym świecie zapomnieli.
Pan Mikołaj, leżąc na łóżku, przypatrywał się grze. Znać było, że interesuje go ona, bo oczu od stolika nie odrywał.
Młodsze towarzystwo zebrało się w salonie. Pana Witolda Karol przyjmował z wyszukaną grzecznością, lecz dość chłodno, pani Lucyna zaś przypatrywała mu się z wielką ciekawością i zajęciem.
Powierzchowność miał on ujmującą i sympatyczną, mówił dużo, a wyrażał się z wielką łatwością i prostotą. Można było odrazu poznać w nim człowieka, który dużo widział, dużo się uczył i czytał wiele.
Pani Lucyna rozmawiała z nim nieustannie, brat jej zaś bawił pannę Michalinę. Toczyła się rozmowa żywa, w której panna Weronika także potrosze udział brała i czas ubiegał bardzo szybko.
Witold usiadł później do fortepianu i odegrawszy z wielką biegłością i zrozumieniem jeden z utworów Szopena, jeszcze wyżej stanął w oczach pani Lucyny. Zapraszała go, żeby przyjeżdżał częściej, projektowała, że grywać będą na cztery ręce, co przy długich, zimowych wieczorach na wsi ma swój powab.
Podczas gdy Witold grał, panna Michalina zapytała Karola:
— Wytłómacz się pan z łaski swojej, dlaczego tak dawno nie raczyłeś nas odwiedzić; przecież panu Mikołajowi jest już o tyle lepiej, że możesz się pan choćby na chwilę oddalić... Powiesz pan, że gospodarstwo...
— O nie!
— Słyszałam, że się z pana zrobił zawzięty gospodarz, — rzekła z uśmiechem — ale ponieważ i ja jestem także gospodyni, chociaż nie taka zawzięta, więc wiem dobrze, że o tej porze roku gospodarze miewają niekiedy wolne chwile...
— Ja wcale nie jestem gospodarz...
— Zbyteczna skromność. Sądzisz pan, że nie wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi?
— Co pani może o tem wiedzieć?
— Wszystko, wszystko... Miewam z Maciejowa częste relacye...
— Więc pani niekiedy myśli o Maciejowie?
— Dlaczegóżbym myśleć nie miała? Co się zaś tyczy wiadomości, jakie o nim, to jest o Maciejowie miewam, to przypuszczam, że są one wiarogodne, gdyż pochodzą z bardzo poważnego źródła.
— Ciekawym bardzo...
— Chcesz pan poznać to źródło?
— Wolałbym raczej dowiedzieć się o treści owych wiarogodnych informacyi, możebym znalazł co do sprostowania.
— Zatem prostuj pan. Ostatnie wiadomości moje brzmiały w ten sposób: pan Mikołaj przychodzi do zdrowia bardzo szybko... i jest nadzieja, że za jakiś czas ujrzymy go, jak dawniej, wesołym i uśmiechniętym. Powróci do czynnego życia i puści w ruch swoje ulubione zegary, które zaniedbać musiał podczas choroby... Czy nieprawdziwa wiadomość? Czy moje informacye są błędne?
— Doskonałe!
— Widzisz pan... przejdźmy teraz do dalszych. Jako kobieta, jestem trochę ciekawa i lubię wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w okolicy. Przytem racz pan zwrócić uwagę na to, że mieszkamy na wsi, odcięci od świata i od ludzi... gazety przychodzą zaledwie dwa razy na tydzień i to nie zawsze... Musimy więc wytworzyć sobie własną gazetkę mówioną, w której naturalnie pierwsze miejsce zajmują korespondencye z sąsiedztwa... Otóż w ostatniej relacyi z Maciejowa są jeszcze takie szczegóły: Pani Lucyna jest, jak zawsze, zachwycająca i słusznie używa opinii najpiękniejszej kobiety w okolicy.
— O przepraszam, to wymaga sprostowania...
— W rzeczach gustu zostawmy korespondentowi zupełną swobodę, tembardziej, że, jak uważam, w poglądach swoich nie jest odosobniony...
— Jakto?
— Spojrzyj pan w stronę fortepianu — rzekła z uśmiechem — zdaje mi się, że dostrzeżesz tam kogoś, który przekonanie korespondenta podziela.
— Pan Witold?
— Widzisz pan przecie...
— Zdaje się pani tylko, zresztą to niepodobieństwo...
— A to dlaczego?
— Niech mi pani pozwoli nie odpowiedzieć na to pytanie.
— Skoro życzysz pan sobie — niechże będzie i tak, ale wracamy do dalszego ciągu naszych informacyi. Powinny one być dla pana bardzo zajmujące, gdyż dotyczą jego własnej osoby...
— Tem łatwiej będzie mi je sprostować.
— Wątpię, wiadomości bowiem, jak powiedziałam, są pewne i pochodzą z doskonałego źródła...
— Słucham...
— Otóż pan Karol stał się bardzo wojowniczym.
— Co pani mówi?
— Tak, wojowniczym, albowiem stacza walki sam ze sobą...
— Ja?
— Nie inaczej. Walki z usposobieniem swojem, upodobaniami...
— Może i z przekonaniami?
— Nie. Z temi pan Karol jest w zgodzie...
— Jak to mam rozumieć?
— Nie wojuje on z przekonaniami o obowiązku. Przeciwnie, o ile mi się zdaje, zawarł z niemi przymierze zaczepno-odporne... Czy zaprzeczy pan temu?
— Jestem pełen uwielbienia dla korespondenta pani, który mnie tak dobrze zrozumiał.
— Uwielbienie to należałoby zwrócić pod właściwym adresem. Korespondent mój notował tylko fakta, oświetlenie ich zaś i zrozumienie, to już nie jego zasługa.
— Panno Michalino...
— Za pozwoleniem. Widzę, że masz pan ochotę podziękowania mi... Niema za co. Cóż to za zasługa, że mam lepszy wzrok niż inni i że niekiedy widzę dobrze... Ale musimy wrócić do początku. Przekonałam pana i dowiodłam, że miałam w pamięci Maciejów i jego mieszkańców — teraz masz się pan wytłomaczyć, dlaczego zapomniałeś o Czarnej...
— Proszę pani...
— Doprawdy, trudno będzie usprawiedliwić się panu, dlatego gotowa jestem przerwać inkwizycyę i... przebaczyć, jeżeli złożysz pan solenną obietnicę poprawy...
— O tak! gotów jestem to uczynić, ale chciałbym się wytłómaczyć z samego przewinienia... Wypadek ojca... a potem różne konsekwencye, które wyniknęły stąd...
— Gospodarstwo...
— I gospodarstwo nawet... Z początku szczególniej było mi bardzo trudno występować w tej roli — byłem onieśmielony, nie wiedziałem jak...
— Nie święci garnki lepią, panie Karolu, trzeba tylko trochę przyzwyczajenia, a przedewszystkiem zamiłowania, o resztę łatwiej.
Pan Karol westchnął.
— I z innego powodu jeszcze nie narzucałem się państwu — rzekł.
— Ciekawam?
— Macie państwo gościa.
— Także powód! Przecież gość nie wkłada na nas obowiązku zrywania stosunków z sąsiedztwem.
— Sądziłem...
— Źle pan sądził...
Panowie starsi skończyli partyjkę i całe towarzystwo zeszło się przy stole. Doktór nieustannie docinał panu Symplicyuszowi, który był przez cały czas mrukliwy i bez humoru. Nie bronił się też wcale przeciw żarcikom doktora i wymówkom, że nieuważnie grał, źle wychodził, fatalnie kombinował i psuł najpiękniejsze gry.
Było już późno, gdy goście rozjeżdżać się zaczęli. Najpierw odjechał proboszcz, za nim zaraz doktór — a nareszcie goście z Czarnej. Pani Lucyna pożegnała Witolda czarującym uśmiechem, panna Weronika zaś trzykrotnie przypomniała, żeby o Maciejowie pamiętał i częstym gościem bywał.
Pan Symplicyusz z Witoldem na bryczkę wsiadł, umyślnie, ażeby go na rozmowę wyciągnąć.
Zapalił krótką fajeczkę, nieodstępną towarzyszkę podróży swoich i, gdy już za bramę wyjechali, rzekł:
— Tak ciągle polujesz, kochany Witoldzie, że niema sposobu porozumieć się z tobą, o interesach pogawędzić. Ledwie świt, już cię pan Józef ciągnie do lasu, albo na pole z chartami...
— Dzielny myśliwy. Doprawdy, przyjemność z takim polować!
— Ano, prawda to jest, a gdyby polowanie było jedynym celem życia.
— Nie jest jedynym, ale przecie dlaczego czasem nie zabawić się; wszakże chyba przeciwko tego rodzaju rozrywce nie możesz pan mieć poważnych zarzutów.
— Ależ człowieku, Boga się bój! Tobie już pora na co innego polować.
— Naprzykład?!
— Ano, majątku mieliśmy szukać — nie szukamy; o żonę mieliśmy się starać — nie staramy się...
— Mamy jeszcze czas — rzekł Witold, śmiejąc się.
— Nie bardzo. Mogą ją nam porwać — taką piękną, bo juści przyznasz, że piękna...
— Rzeczywiście, można się od pierwszego wejrzenia zakochać.
— Ano, to ślicznie. Wyobrażam sobie tedy, że już musisz być zakochany po same uszy.
— Tak źle jeszcze nie jest, ale nie taję, że mi się bardzo podobała.
— No widzisz, ciężar mi z serca spada, bo jeżeli ci mam prawdę powiedzieć, to jest moje marzenie...
— Co?
— Ano marzenie. Nie wiesz, co to jest marzenie!? Przyznam ci się nawet, że już dziś usiłowałem ją zbadać, ale mi przeszkodzono. Z ojcem także pomówię i niech was Bóg błogosławi — bo tu zwłóczyć niema co, partya dobra, będziesz miał żonę, jakiej ci cały świat pozazdrości. Tylko za zającami nie latać, lecz asystować, konkurować...
— Ależ panie Symplicyuszu...
— Żadnego ale znać nie chcę. Gdzie, proszę cię, będziesz czego szukał, gdzie? A tu oto znajdujesz odrazu wszystko. Ona ładna jak obrazek, dom poczciwy, godny... co się nazywa stare gniazdo — a pod względem substancyi, wierz mi, że będzie niezły kusz... jedynaczka, a majątek, jak szkło.
— Jakże jedynaczka, kiedy ma brata.
— Gdzie, kiedy znów? skąd? Jak żyję, o żadnym bracie nie słyszałem!
— A pan Karol?
Symplicyusz o mało z bryczki nie spadł.
— Pan Karol! pan Karol! — zawołał.
— Zdaje mi się, że tak mu na imię.
— Więc ty o pani Lucynie mówisz, więc to ta laleczka zajechała jegomości w głowę... a to znowuż co innego. W takim razie winszuję gustu, ale nie zazdroszczę!
— Dopiero co namawiałeś mnie pan.
— Ja ciebie, ja? A żeby mi wpierw język usechł. Ja o Michalince mówiłem.
— Cóż pan może mieć przeciwko pani Lucynie? — rzekł, śmiejąc się młody człowiek. — Mogę powtórzyć własne pańskie słowa, chociaż dotyczyły innej osoby. Dom porządny, stare gniazdo, a substancya, jak pan nazywasz, także nie do pogardzenia. Nieprawdaż?
— No tak, tak bezwątpienia, ale gdzie jej się równać z Michalinką! Tamta pani, to nie dla ciebie żona, panie Witoldzie.
— Przecież ja się teraz żenić nie myślę.
— Nie myślisz? hm, zapewne; ale gdybyś myślał, gdyby kiedy przyszła ci taka intencya, gdybyś miał między temi dwiema zrobić wybór, to, powiedz szczerze, bez obłudy, którejbyś oddał pierwszeństwo?
— Czy ja wiem? Nie zastanawiałem się nad tą kwestyą.
— Ale przypuściwszy...
— To wybrałbym panią Lucynę.
— Świat się kończy! Na honor, świat się kończy! I ci ludzie wmawiają we mnie, że dziś jest jakaś młodzież. Przez Boga, czy wy oczów nie macie, czy nie potraficie odróżnić kobiety od lalki?! Byle ładny buziak, ładna figurka...
— Szczerość za szczerość. Przyznaj się pan szczerze, panie Symplicyuszu dobrodzieju, czy lat temu trzydzieści przechodziłeś obojętnie koło ładnych buziaków, lub pięknych, szafirowych oczu? Tylko szczerze proszę powiedzieć, z ręką na sercu, pod słowem.
— Ale oto, zachciałeś! Naprzód co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, a powtóre tak to już odległe dzieje, że i pamięcią sięgnąć trudno...
— Unika pan dobrodziej szczerej odpowiedzi.
— Bo co tam dawne popioły poruszać... a zresztą nie przechodziłem obojętnie, przyznaję, ale też za naszych czasów były kobiety, o jakich wy dziś wyobrażenia mieć nie możecie.
— Same anioły zapewne?
— Jakbyś wiedział. Nie widzieliście i nie zobaczycie i nie macie pojęcia o kobietach z tamtych czasów — ale to inna kwestya, mówmy o rzeczy. Nie wątpisz, panie Witoldzie, że jestem ci życzliwy i mam dla ciebie niekłamaną sympatyę...
— Cenię ją też wysoko.
— Chciałbym, żeby tak było, wtedy usłuchałbyś życzliwej rady i zastosował się do tych wskazówek, których ci szczerem sercem udzielić pragnę.
— O cóż idzie?
— Niby nie wiesz, mój młody przyjacielu, idzie o bardzo prostą rzecz. Musimy się tu jakoś zainstalować, fortunę kupić, no — i ożenić się. Ja mam wszystko uplanowane, upatrzone, prawie że gotowe, trzeba tylko nieco dobrej woli z twej strony.
— Bardzo dobrze. Zatem instalujmy się, kupujmy fortunę i żeńmy się, ale po starszemu, pan dobrodziej pierwej.
— Źle masz w głowie, czy co?... Także koncept!
— Dlaczegóżby nie?
Pan Symplicyusz niechętnie ręką machnął i umilkł. Był rozgniewany na Witolda. Przyjechawszy do domu, do pokoju swego na facyatkę poszedł i do późnej nocy czuwał.
W Maciejowie po odjeździe gości szła bardzo ożywiona rozmowa. Witold zrobił wrażenie.
Przedewszystkiem zachwycona nim była panna Weronika. Nie mogła znaleźć dość słów na pochwałę jego powierzchowności, ułożenia i miłego obejścia.
— Wierz mi, droga Lucynko, — mówiła — że tak sympatycznego człowieka nie widziałam już dawno... Dość raz spojrzeć na niego, żeby go wśród tysiąca odróżnić. Cóż to za wzrost, jaki wyraz twarzy, a oczy! Lucynko kochana, te oczy... te oczy!
Pani Lucyna rozśmiała się.
— Widzę, moja droga, że niebezpieczeństwo ci zagraża — rzekła.
— Mnie? Boże kochany! jakież... przecież mogę mieć swoje zdanie — nie jestem niewidoma, patrzę i albo mi się kto podoba, albo nie podoba...
— Ale pan Witold, jak widzę, szczególnie ci przypadł do gustu...
— Nie zaprzeczam. Przypomina on mi kogoś...
— Dawną miłość, Weronisiu...
— Nazwij to, jak ci się podoba, dość, że przypomina mi lepsze czasy życia...
— W tem właśnie niebezpieczeństwo.
— Dla mnie żadne. Ale zdaje mi się, że jest ktoś inny, komu ono zagraża.
— Komu?
— Pannie Michalinie... Doprawdy, byłaby z nich śliczna para.
Pan Karol niecierpliwie poruszył się na krześle.
— Sądzę, — rzekł — że panna Michalina nie podziela twoich zachwytów, Weronisiu, i jest dla niego dosyć obojętną.
— W myśl twoich życzeń, Karolu — wtrąciła pani Lucyna.
— Zapewne i w myśl twoich także. Rozmawiałaś z nim prawie przez cały wieczór i, o ile mi się zdaje, nie sprawiało ci to wielkiej przykrości, przeciwnie, sądziłbym, że zachwycałaś się jego towarzystwem.
— Widzisz, jakiś ty niewdzięczny brat! Czy nie domyślałeś się, że w mojem postępowaniu była właśnie taktyka szczerego i wiernego sprzymierzeńca... Ja to dla ciebie robiłam, Karolu...
— Dziękuję ci za dobre chęci i zamiar niesienia mi pomocy, ale są sprawy, w których najlepiej jest działać na własną rękę...
— Tak bardzo ufasz w swoje siły?
— Przynajmniej nie staram się o posiłki.
— To źle robisz, mój braciszku. Jeżeli pomoc jest szczera, nie należy nią gardzić, gdyż przydać się może... zwłaszcza gdy przeciwnik jest poważny.
— Zdaje mi się, Lucynko, że podzielasz zachwyty Weronisi.
— Bezwątpienia, mój bracie...
— W takim razie pozwólcie panie, że wam powiem dobranoc, bo jak zaczniecie unosić się obiedwie nad pięknym kawalerem, to zapał wasz może mnie porwać... a ja wcale nie życzę sobie być porwanym. Nie lubię nadzwyczajności i nie lubię zachwytów; co się zaś tyczy bohaterów, to wolę ich raczej podziwiać w książkach, aniżeli w życiu, dla tej prostej przyczyny, że w życiu niema ich wcale.
Gdy już zima dobiegała do końca, pan Symplicyusz obyczajem swoim w świat się chciał puścić, dokąd go różnorodne interesa ciągnęły.
W Czarnej zasiedział się dziadowina dość długo, ponieważ chciał pana Józefa dokładnie wyrozumieć. Witold wyjechał na czas jakiś do Warszawy, więc polowania ustały, a zatem porozumienie się z zapalonym myśliwym było o wiele łatwiejsze.
Pan Józef tak Witolda polubił, że po jego odjeździe formalnie tęsknić zaczął i Symplicyusz też zaraz w tę strunę uderzył.
Upatrzywszy chwilę stosowną, gdy ojciec panny Michaliny sam był w swoim pokoju, wszedł tam stary szlachcic, drzwi zamknął i rozmowę rozpoczął:
— Bogu dzięki, panie Józefie, — rzekł — że jesteś sam, a, jak przypuszczam, nie masz nic pilnego do roboty; mnie w drogę czas...
— Odjeżdżasz? i ty, panie Symplicyuszu, odjeżdżasz?
— Ano, widzisz, zasiedziałem się tu zadługo, a, prawdę powiedziawszy, i nie jednom przez to zaniedbał. Jechać mi trzeba koniecznie. Po ludziach pieniędzy trochę mam, chciałbym tedy poodbierać je i razem ulokować.
— Niby to tak łatwo poodbierać od ludzi...
— Mnie łatwo, bom tak lokował, że w każdej chwili odebrać mogę, a mam takie swoje kombinacye, że mi właśnie większy kapitalik może być niedługo potrzebny, więc chcę być na wszelki wypadek w pogotowiu.
— Majątek może kupisz?
— Może...
— Warto, warto doprawdy. W twoim wieku, to jakoś lepiej byłoby osiedlić się na stałe i zaprzestać tych wiecznych wędrówek. Jużeś nie pierwszej młodości, potrzebujesz wygody... spokoju...
— No, co do młodości, to jeszczebym niejednego wielkiego myśliwego przeskoczył... a spokój? Mój panie Józefie, kto wie, czy nie mam większego spokoju tak oto żyjąc, aniżeli w swojej fortunie... Ja sobie kapitalikiem obracam, służby trzymać nie potrzebuję, gradu się nie lękam.
— Prawda, ale zawsze... odpoczynek ci się należy... Oto więc wyszukaj sobie jakiego mająteczku tu koło nas, ożeń się...
— Ja?!
— Dlaczegóż nie? Nie mówię, żebyś z ośmnastoletnią dziewczyną miał się żenić, ale mógłbyś znaleźć jaką poważniejszą osobę, opiekunką by twoją była... gospodynią. Cóż, nie mam racyi?
— No, zapewne, ale na to będzie jeszcze dość czasu; widzisz przecie, żem zdrów i że rumianku jeszcze nie potrzebuję, zanim zaś sobie jakowej magnifiki wyszukam, wolałbym pierwej z Witoldem jakiś koniec zrobić — no i właściwie w tym celu chciałbym z tobą, kochany panie Józefie, pomówić. Ten chłopak obchodzi mnie bardziej, niż myślisz. Dlaczego, teraz ci mówić nie będę, dość, że mnie bardzo obchodzi... chciałbym go widzieć szczęśliwym i żebym tylko mógł, to duszę bym oddał za niego.
— Cóż to, znam cię, panie Symplicyuszu, od lat wielu, wiem, że jesteś dobry, poczciwy, uczynny — ale się z sentymentem nigdy nie lubisz oświadczać. Pierwszy raz słyszę, żebyś tak uczucia swoje manifestował.
— Istotnie, nie lubię o tem mówić, co czuję, — rzekł stary szlachcic z rozrzewnieniem — wszelako w tym razie muszę zrobić wyjątek. Witold ma do moich sentymentów niejakie prawa, o czem, żebyś sobie tego dwuznacznie nie tłómaczył, później ci szczegółowo opowiem...
— Dlaczego później?
— Bo tym razem nie mogę... Przypuszczam, że każdy człowiek, starszy zwłaszcza, miał w swojem życiu pewne momenta, o których bez rozrzewnienia wspominać nie może — a ja się właśnie rozrzewniać nie chcę dziś... gdyż chciałbym z tobą, kochany panie Józefie, pomówić na seryo...
— Służę ci — i owszem. O cóż chodzi?
— Powiedz mi tedy, ale tak poprostu, z ręką na sercu, bez żadnych ceremonij, jak ci się Witold podobał?...
— Złoty chłopak! złoty chłopak! Myśliwy zawołany.
— Ale myśliwy to jeszcze niewiele. Ja się pytam, jak go uważasz w ogóle, nie jako myśliwego — ale jako człowieka?
— Ano, krótko ci mówię, złoty chłopak... Takie jest moje zdanie...
— Istotnie... bo to, proszę cię, i persona i prezencya i uroda.
— Tak... tak...
— Gospodarz będzie doskonały, bo przecież tam za granicą próżno czasu nie tracił. Chłopak w świecie obyty, w głowie ma nieźle, wcale nieźle... no, wreszcie i „nervus rerum“... substancya jest... kapitalik pokaźny, możnaby za niego fortunkę niezgorszą nabyć, tembardziej, że jeżeliby zabrakło, to ja ze swojej kieszeni dołożę. U niego pewne, nie zginie mi... Widzisz tedy, panie Józefie, że wszystko za nim przemawia...
— Zapewne...
— Tedy, cóż w bawełnę owijać? Jestem twoim przyjacielem od tylu lat, mogę więc z całą otwartością mówić, jako człowiek godzien chyba twego zaufania...
— Ależ panie Symplicyuszu, dziwię się nawet, że się aż do takich przygotowań i wstępów uciekasz, mów poprostu o co idzie.
— Ano... tedy o Michalinę idzie mi dla Witolda...
— Domyślałem się...
— I cóż powiesz na to, panie Józefie?...
— Co powiem? Powiem, że o lepszej partyi dla mojej jedynaczki marzyć nawet nie mogę i gdyby tylko wola jej była po temu, to z całego serca pobłogosławię, majątek im oddam, a sam patrzyć będę na ich szczęście.
Pan Symplicyusz ręce rozkrzyżował i na szyję Józefowi się rzucił.
— Słuchaj, panie Józefie, — mówił głosem drżącym ze wzruszenia — jeżelim kiedy widział, jeżelim kiedy wyobrażał sobie bardziej dobraną parę — to pies jestem! Bo, proszę cię, Witold... jest dzielny chłopak, a twoja Michasia to... to... proszę cię, anioł... Jeżeli oni nie będą z sobą szczęśliwi, to już chyba niema szczęścia na świecie...
— Dobrze to jest, mój drogi, ale widzisz...
— Co? Jużeś może jaką przeszkodę wynalazł?
— Nie, tylko chciałem się zapytać, czy Witold mówił ci co o swoich zamiarach?...
— Wprawdzie nie mówił mi jeszcze nic, ale to widoczne, że jest zakochany po same uszy... Mogłeś to przecie zauważyć, gdy odjeżdżał. Ciebie żegnał z taką rewerencyą, jakby syn ojca, a Michasi rączki wyściskiwał jak za najlepszych czasów... Patrzyłem na to z boku i serce mi rosło z radości, jak ci dobrze życzę, panie Józefie. Ona również bardzo jakoś czule spoglądała na niego.
— Coprawda, nie zauważyłem, żeby byli sobą bardzo zajęci...
— Bo patrzyć nie umiesz... Zresztą byłby to dziw nad dziwy i niczem niewytłomaczona zagadka, gdyby się nie zakochał. Przecież ślepy nie jest... Co do mnie, żebym był na jego miejscu, żebym miał ze trzydzieści lat mniej, to wiedziałbym, co robić... Padłbym wam do nóg jak długi i albobyście Michasię dali mi, albo... albobym się na pierwszej suchej gałęzi obwiesił!
— Nie wiedziałem, żeś taki romantyk, panie Symplicyuszu.
— Powiadam to niby dla przykładu, jako argument, że młodzi się kochają, co zresztą czuję przez skórę, a trochę się na tych rzeczach znam. Skoro zaś tak jest, skoro skłonność młodych ku sobie nie ulega wątpliwości...
— Otóż ten punkt nie jest sprawdzony.
— Powtarzam, że dla mnie nie ulega wątpliwości i możemy o tem mówić, jako o fakcie... Witold tu niezadługo powróci, a powróciwszy oświadczy się; lepiej więc wszystko zawczasu ułożyć.
— A cóż tu układać?
— Jakto co? Przecież trzeba ich gdzieś podziać...
— Jeżeli się zechcą połączyć, to oddam im majątek i niech pracują, niech dorabiają się. Dom duży, wygodny, pomieścimy się doskonale... przecież do grobu z sobą nie wezmę, dzieci więcej nie mam — a na tej fortunie kawałka chleba nie zabraknie im do samej śmierci, jeżeli zechcą pracować...
— Otóż ja miałbym inne całkiem widoki.
— Naprzykład?
— Jegomość siedziałbyś tu w Czarnej, jako i teraz, z jejmością, a młodym trzebaby poszukać fortuny większej, choćby trochę zaniedbanej nawet, żeby Witold miał nad czem popracować. Otóż taką fortunę ja tu w blizkości upatrzyłem.
— Gdzie?
— No, blizko stąd, bardzo blizko. Krótko mówiąc, Maciejów.
— Co też ty mówisz! To niepodobna...
— Dlaczego...
— Raz, że majątek duży i nie wiem, czyby na fundusz Witolda, choćby nawet i z pomocą z mojej strony, można go kupić.
— Ja powiadam, że można.
— Przypuśćmy, ale zachodzi inna, poważniejsza przeszkoda: pan Mikołaj majątku nie sprzeda.
— Niech cię o to głowa nie boli. Ja powiadam, że sprzeda, i niech tylko przyjdzie pan Mikołaj do zdrowia, zaraz z nim układy rozpocznę. Wiem ja doskonale, co się tam święci. Piękna pani Lucyna jest jak ptak na odlocie, radaby jednej chwili stamtąd wyfrunąć, pan Karol także oddawna tylko o tem marzy... Naturalnie, że pan Mikołaj o sprzedaży niemcom nie chciał słyszeć, ale uczciwemu szlachcicowi sprzeda, tembardziej teraz po owym fatalnym wypadku, po chorobie... Chociaż nawet powróci do zdrowia, to już do gospodarowania sił nie znajdzie. Będzie wolał w mieście osiąść i spokojne życie pędzić... Już ja sam go do tego namawiać będę...
— Widzisz, to także nie argument... bo jeżeli ojciec gospodarować nie będzie, to zastąpi go syn...
— Jaki syn znowuż?
— Przecież Karol...
— Symplicyusz ręką machnął.
— Nie zaprzeczysz chyba, kochany Symplicyuszu, — rzekł pan Józef — że od chwili, kiedy ojciec zachorował, Karol zabrał się gorliwie do pracy...
— Tak, ambitny jest i przez ambicyę to zrobił, ale w gruncie rzeczy jemu tak się chce gospodarować, jak mnie tańczyć. Możesz mi wierzyć, panie Józefie. Krótko mówiąc, Maciejów kupimy i niech się państwo Witoldowie dorabiają. Jakoś cię ten plan nie zachwyca, jak widzę.
— Owszem, dlaczego nie? Tylko to jeszcze rzeczy odległe i obawiam się, czy nie łowimy ryb przed niewodem, Symplicyuszu.
— Ale co znowu? Już ja to wszystko doskonale obmyśliłem i dla siebie nawet.
— Osiadłbyś także w Maciejowie?
— A naturalnie, byłbym blizko was, a przytem mam rozmaite projekta.
— Projekta?
— Ma się rozumieć. Bezczynnie siedzieć niechcę, a nawet i nie mógłbym. Od gospodarstwa odwykło się, przytem lubię trochę włóczyć się po świecie, więc wykombinowałem sobie takie zajęcie, że będę zbożem handlował...
— Ty?
— A ja. Cóż to, proszę cię, czy święci garnki lepią? Mogą żydzi handlować, mogę i ja, a jeżeli mi się powiedzie, to za mną pójdzie drugi, trzeci, dziesiąty.
— Co ci po tem?
— Widzisz, panie Józefie, dużoby o tem było mówić. Oto naprzykład my, rozmawiamy tutaj o nas samych, o naszem szczęściu, Witoldzie, Michasi i tak dalej — ale nie należy zapominać, że oprócz tego, po za nami, są miliony braci, którym na świecie duszno, ciężko, źle — że cała nasza rodzina, w obszerniejszem tego wyrazu pojęciu, podzielona jest jakby na kasty egipskie. Stąd wynikają kolizye między jedną a drugą, nieporozumienia, zawiści, które przy okolicznościach pewnych, nieraz wytwarzanych sztucznie, przeradzają się w nienawiść, w niechęć, czasem skrytą, a niekiedy wprost jawną i otwartą.
— Oj, marzycielu, marzycielu! I ty chcesz to zmienić, chcesz sam jeden nieznośne położenie poprawić? Gdybym cię nie znał, żeś człowiek praktyczny, wziąłbym cię za Donkiszota, rozpoczynającego bój z wiatrakami.
Jajko roześmiał się.
— Zabawni wy jesteście — rzekł.
— Kto to wy?
— A ty, kochany panie Józefie, ty i tobie podobni, którzy dowodzą, że już nie da się zmienić, ani zreformować, bo to przechodzi nasze siły. Sam na własną rękę nikt nie zacznie, nikt się do poprawy złego nie weźmie — ale wzdychać, ubolewać, jęczyć każdy potrafi.
— Ależ ostatecznie, kochany Symplicyuszu, o cóż idzie? Nie mów ogólnikami, lecz...
— Nie, ja ogólnikami nie mówię. Warstwy różne, odrębności w nas są, a każda się w swojej skorupie zasklepia i na krzywdę drugiej działa. Otóż trzeba te kasty przemieszać, rozbić, bo jak ja albo ty weźmiemy się do handlu, to jeden i drugi handlarz musi wziąć się do motyki. Oto, w czem sens moralny, mój panie Józefie. Możesz się na to zgodzić, albo nie zgodzić, ale ja wierzę w to, co mówię i z siebie przykład pierwszy dam, jako już i dałem poniekąd... Śmieją się ze mnie może, lecz ja o to niedbam. Mógłbym przecie osiąść na swojej fortunie, którą w dzierżawę puściłem i notabene grosza z niej nie widzę, mógłbym sobie i tutaj oto kawał ziemi kupić...
— Mógłbyś, wiem.
— A jednak nie chcę... wolę się czem innem zatrudnić i być równie pożytecznym dla moich współbraci. Symplicyusz Jajko, zamiast gospodarować na kilkunastu włókach, myśli handel prowadzić, ponieważ mu się zdaje, że tak będzie lepiej... Wolno komu w to wierzyć, wolno nie wierzyć.
Pan Józef nie odpowiadał.
— Ale mój drogi panie Józefie — odezwał się po chwili milczenia Symplicyusz — odeszliśmy od przedmiotu. Czy tedy aprobujesz moje zamiary co do młodych?
— Kiedy jeszcze nic stanowczego niema.
— Ja się pytam tylko, czy aprobujesz w zasadzie?
— Powiedziałem ci już, że o niczem lepszem dla córki nie marzę...
— Dość na tem, więcej mi też nie trzeba. Powiadasz, że jeszcze stanowczego nic niema — to bagatelka!... to samo z siebie przyjdzie, chybaby oboje byli ślepi, żeby własnego szczęścia nie spostrzegli. Będzie para jakby w korcu maku dobrana... Tedy niech cię uściskam, jadę.
— Dziś?
— Zaraz nawet. Kazałem już Maciejowi, żeby deresza zaprzągł. Wlokę się.
— Cóż tak pilnego? Masz czas, jutro, pojutrze.
— A nie. Już jak sobie co postanowię, to lubię zaraz wykonać; trzeba jeszcze być tu i owdzie, a zanim wszystko pozałatwiam, to pewnie parę miesięcy zejdzie.
— I przez cały ten czas nie zajrzysz nawet w nasze strony?
— Jak Bóg da. Ale chciałbym choć na parę dni wpaść, bo mi tęskno będzie za wami. Witold za kilka tygodni ma tu być, pragnąłbym też na tę porę przyjechać. Niechby się oświadczył. No, drogi, panie Józefie, bądź zdrów, pójdę się z paniami teraz pożegnać — i w drogę.
W godzinę później pan Symplicyusz Czarnę opuszczał. Deresz, wypoczęty przez czas dłuższy, spasiony jak wał, kłusował ostro, parskając, a stary szlachcic ulubioną swoją fajeczkę pykał, a o przyszłości młodej pary rozmyślał...
— Zabawny człowiek — rzekła panna Michalina do ojca, gdy już biedka pana Symplicyusza zniknęła za bramą.
— Może, ale poczciwy, prawy...
— O poczciwości jego nie mam prawa wątpić, lecz rozśmieszył mnie na odjezdnem.
— Czem?
— Naprzód pocałował mnie w głowę...
— Mógłby być twoim dziadkiem.
— Zapewne... a powtóre, takie mi dziwne nauki dawał...
— No?
— Powiedział mi, ach! dużo mi mówił o młodości, o sercu, o szczęściu... niestworzone rzeczy, wreszcie skończył pogróżką.
— Jakto?
— Zagroził mi, że jeżeli nie zakocham się na zabój do czasu jego powrotu, to obrazi się na mnie śmiertelnie i już nigdy noga jego w Czarnej nie postanie.
— Cóż odpowiedziałaś na to?
— Powiedziałam, że wezmę zaraz jego fotografię, wpatrywać się w nią będę po kilka godzin na dzień — i jeżeli nie będę mogła się zakochać, to niech mi wspaniałomyślnie wybaczy.
— W czyją fotografię masz się tak wpatrywać?
— W czyjążby? — naturalnie, że w drogie rysy pana Symplicyusza...
Pan Józef się rozśmiał.
— Nie przypuszczasz chyba, że sam dla siebie chciał wzbudzić sentyment w twojem sercu...
— Więc?...
— Może miał kogo innego na myśli.
Panna Michalina nie odpowiedziała nic, pokręciła tylko główką i wybiegła z pokoju.
Zima przeszła. Ciepłe słońce wiosenne pobudziło do życia całą przyrodę. Zazieleniły się łąki i pola; rozśpiewały ptaki w lasach, weselej szumiały rzeki i strumienie.
Drzewa, świeżą zielenią pokryte, szemrały gałązkami, oracze z pługami wychodzili na pola.
W Maciejowie duże zmiany zaszły. Pan Mikołaj prawie zupełnie do zdrowia powrócił. Odzyskał władzę i mógł, podpierając się laską, chodzić; mowa również mu wróciła.
Chciał też zaraz do dawnego trybu życia powrócić, ale Sapiejewski, który go ciągle w kuracyi miał, stanowczo oparł się tym projektom.
— Już z tego nic, mój dobrodzieju, — rzekł — dziękuj Bogu, żeś się z jednej biedy szczęśliwie wykręcił, lecz drugi raz guza nie szukaj... bo mógłbyś to życiem przypłacić, jak nic. Jesteś już jegomość stary, to też wyperswaduj sobie wszelkie gospodarowanie, łażenie po polach, oborach i stodołach. Zrobi się wszystko i bez ciebie, a jeżeli ci się przykrzy bez zajęcia, to gazety czytaj, zegary swoje reperuj, tabakę kręć. To akurat robota dla starego inwalida...
Pan Mikołaj zawsze sprzeczać się lubił, więc też i z doktorem przekamarzał się i protestował, ale w duszy przyznawał mu słuszność i wiedział, że trzeba się do dobrej a życzliwej rady zastosować. Siedział więc starowina w domu, ale na wszystko, co w folwarku i gospodarstwie działo się, baczne dawał oko i z pociechą widział, że syn go doskonale wyręcza.
A jaki przytem uprzejmy i delikatny! Nie gra roli samodzielnego gospodarza, lecz codzień radzi się ojca, jak to zrobić, jak owo? Pan Mikołaj zachwycony tą zmianą, dumny jest z syna i wydziwić się nie może jego pracowitości i energii.
— Skąd się to wzięło? — pyta stary szlachcic w duchu i dziwi się, że dzieci go o sprzedaż majątku nie nagabują. Bo i pani Lucyna nie nudzi się, ma zawsze dobry humor i tak wypiękniała, że poznać jej trudno.
Nie mówi już o wyjeździe, nie tęskni do Warszawy, nie wspomina o potrzebie kuracyi u znakomitości lekarskich. Usposobienie dzieci wpłynęło korzystnie na humor pana Mikołaja — nigdy jeszcze nie był tak wesoły. Śmiał się, opowiadał chętnie o dawnych czasach, żartował z kłopotów panny Weroniki — a gdy przyjechali goście, gdy się ulubiona pulka złożyła, to już był tak wesoły i zadowolony, że nawet o zegarach swoich zapominał. Pan Karol w powszednie dni nigdy Maciejowa nie opuszczał, chyba że mu z jakim ważnym interesem do miasta wyjechać wypadło, w niedzielę zaś lub święto do Czarnej jeździł; czasem sam, częściej z siostrą, a nawet i z ojcem, któremu wolno było już niedalekie wycieczki w powozie odbywać.
Z Witoldem, który u państwa Józefów w Czarnej bawił, a w Maciejowie bywał bardzo częstym gościem, pan Karol wszedł w stosunki bardzo przyjazne.
Niechęć i uprzedzenie, które do młodego żmudzina z początku żywił, zniknęły, i pan Karol polubił jego towarzystwo, zasięgał jego rad i wskazówek do gospodarstwa, a w rozmowie z nim wielką przyjemność znajdował.
Jednego dnia wieczorem, gdy gazety i listy chłopak z poczty przywiózł, pan Mikołaj, z miną bardzo uroczystą, zaprosił syna i córkę do siebie na konferencyę poufną.
— No, moje drogie dzieci, — rzekł do nich, wskazując na list na stole leżący — marzenia wasze są blizkie urzeczywistnienia.
Pani Lucyna zarumieniła się trochę.
— Marzenia? — rzekła jakby zdumiona — my, proszę ojca, nie mamy żadnych marzeń... co do mnie przynajmniej.
— Ale, tak mówisz, przypomnij-no sobie i ty, Karolu, także.
— Nie wiem, o czem ojciec mówi.
— Ach, Boże! O tem, o co tyle lat męczyliście mnie...
— My?!
— O sprzedaż Maciejowa...
— Ja ojca nie namawiam, — rzekła pani Lucyna — czy nam tu źle?...
— No, proszę, jak to się gusta zmieniają... Tak niedawno jeszcze...
— Dziś rozmyśliłam się...
— I ja się także rozmyśliłem, kochana Lucynko...
— Ojciec?!
— A tak. Naturalnie szwabom nie chciałem ojcowizny, która przez lat tyle była w ręku naszej rodziny, sprzedawać, ale dziś, gdy się trafia kupiec porządny, rodak, a poniekąd i przyjaciel, to czegóżby nie? Na co macie zagrzebywać tu swoją młodość, zdolności i talenta? Wynieście się do miasta, szukajcie odpowiedniejszej sfery, a ja, jako stary inwalid, jak Sapiejewski powiada, osiądę także na bruku, będę miał blizko kościół, gazety, może do resursy jakiej się zapisze — ot i tak, jako stary emeryt, żywota dokonam. Wysłużyłem się już dość tym zagonom szarym, tym polom.
Pan Karol nic nie odpowiadał, wsparł głowę na rękach i posmutniał widocznie.
— Ciekawam, cóż to za kupiec? — spytała pani Lucyna.
— Znasz go dobrze, zgadnij.
— Nie domyślam się nawet.
— Jajko, stary Symplicyusz...
— On?
— A tak, właśnie proponuje mi sprzedaż listownie, a za dwa tygodnie ma się osobiście zgłosić po odpowiedź.
— Ten człowiek wszędzie się musi wtrącić — rzekła pani Lucyna prawie z gniewem.
— Kiedy właśnie on tu pisze, że działa zgodnie z waszem życzeniem, że obiecywaliście mu nawet porękawiczne, jeżeli sprzedaż doprowadzi do skutku.
— Ach, ojcze, ja wtenczas byłam chora, rozdrażniona, zmartwiona różnemi przejściami i tym nieszczęśliwym rozwodem. Jednem słowem, wszystkiem...
— A dziś? Cóż się dziś w twojej sytuacyi zmieniło?
— Zapewne że nic...
— A zatem?
— Nie, ojczulku kochany... Naturalnie, zrobi ojczulek ze swoją własnością jak zechce, ale jeżeli idzie o moje osobiste zdanie...
— To co?
— To ja oświadczam się przeciw sprzedaży.
— Boże miłosierny! Świat się kończy! — zawołał, śmiejąc się, pan Mikołaj — a cóż ty, Karolu, powiadasz?
— Ja? — rzekł pan Karol, ramionami wzruszając — cóż ja powiedzieć mogę?
— Skoro się pytam...
— Majątek należy do ojca.
— A nie... do mnie należy obecnie, ale w przyszłości jest wasz, pragnąłbym więc uwzględnić i wasze zdanie.
— Czy mam mówić otwarcie?
— Spodziewam się.
— W takim razie zgadzam się zupełnie ze zdaniem mojej siostry, zostańmy w Maciejowie...
— Dzieci?! — zawołał pan Mikołaj — co się z wami porobiło? Cóż to za metamorfoza?...
Pan Karol milczał, pani Lucyna spuściła oczy.
Ojciec powtórzył pytanie.
— Cóż za metamorfoza, — rzekł — niechże się dowiem, skąd się wzięła?
— Proszę ojca, — odpowiedział pan Karol po chwilowym namyśle — proszę ojca, właściwie to nie jest żadna przypadkowa zmiana.
— A więc cóż?
— Tak... zastanowiliśmy się i przyszliśmy do przekonania, że lepiej tu zostać na miejscu.
— Czy i ty, Lucynko, myślisz tak samo?
— Tak, ojcze...
— A jakżeż będzie z różnymi projektami, kuracyą i tak dalej...
— Nic nie będzie.
— Hm! hm... coś się w tem święci... no, ale wasza wola, moje dzieci... jak chcecie, zastosuję się do niej. Czy mam Symplicyuszowi odpisać?
— Wspominał ojciec, że osobiście ma się zgłosić po odpowiedź.
— A tak, istotnie, pisze, że za dwa tygodnie tu przyjedzie.
— Niech przyjedzie.
— A jak zapyta o odpowiedź? Nie chciałbym go obrazić.
Pani Lucyna rozśmiała się.
— Przecież ojczulek ma zawsze na wypadek sprzedaży swoją kochaną kapitułę w pogotowiu...
— Prawda, prawda. A wiecie wy, że to jego własny pomysł...
— Pana Symplicyusza?
— Tak, tak. Teraz go chcecie pobić jego własną bronią. Tak, jeżeli sobie przypominacie ową historyę z niemcami... Namęczyliście mnie wtedy dość; żeby nie poczciwy Symplicyusz, który mi dał ów pomysł, to nie wiem, na czem byłoby się skończyło... No, nie stało się. Co was skłoniło do zmiany zdania, nie wiem, i jak dotąd wcale się nie domyślam, ale szczęśliwy jestem z tego obrotu rzeczy... i dziękuję wam serdecznie... Wy, młodzi, rwiecie się do życia i może nie jesteście w stanie pojąć myśli starca, który już nad grobem stojąc...
— O, ojczulku kochany! — przerwała pani Lucyna — nie wspominaj o tem. Bóg cię zachowa dla nas jeszcze przez długie lata.
— To, moja kochana, jest życzenie wasze, życzenie, o którego szczerości nie wątpię — ale prawa natury są nieubłagane i niezłomne. Młodość mija, przychodzi wiek dojrzały, za nim starość, a za tą starością... grób. Więc...
— Dlaczego ojciec o tem mówi?
— Pozwólcież mi dokończyć... Stary myśli często o grobie, myśli, gdzie złoży stare kości, a choć się wam to może przesądem wyda, ale wierzcie mi, że boleśnie pomyśleć, że się będzie leżało zdala od swoich, od tych kątów, do których się przez tyle... tyle lat przywykło... Ostatecznie teraz sprzedałbym majątek, gdyby to życzeniem waszem było, sprzedałbym, bo czegóż człowiek dla szczęścia dzieci nie zrobi... Myślałem o tem, byłem prawie zdecydowany w Warszawie osiąść i tam ostatek życia przekołatać... ale ile razy tem miewałem głowę zaprzątniętą, ile razy wspomniałem o Warszawie, tyle razy przychodziły mi na myśl Powązki...
— Powązki!
— A tak, tak, Powązki... Mnieby tam było ciasno, źle... duszno... Nie śmiejcie się ze starego, z wiekiem nabiera człowiek różnych uprzedzeń, może nawet przesądów... Ja wiem, że to nie wytrzymuje krytyki, ale... to jest... jest... wyrośnie gdzieś w jakimś zakątku serca, ukryje się na samem dnie duszy, ale jest i czasem boli, czasem straszy, czasem dziwną jakąś trwogą przejmuje... Bóg wam zapłać, moje dzieci, żeście mnie uwolniły od tej zmory.
— Ojcze!
— Bóg zapłać, dziękuję, raz jeszcze wam dziękuję. Uważam, że ty, Karolu, jakoś do gospodarstwa się wziąłeś...
— Uczę się, chciałbym...
— Owszem, owszem, mój synu, zostawiam ci pole, pracuj, bo doprawdy to praca wdzięczna... to, na mój rozum, jedno ze szlachetniejszych zatrudnień... Nie zbogaca ono szybko, nie opłaca sowicie trudów, ale pomimo niepowodzeń, pomimo klęsk jakie się trafiają, ma w sobie coś, co przyciąga, przywiązuje do roli... Jak pobieleją ci włosy, to zrozumiesz.
— Rozumiem już, ojcze.
— Powiedziałem, że ustępuję ci pola... pracuj... ja się do niczego wtrącać nie będę.
— Dlaczego?
— Na emeryturę pójdę... Sapiejewski poczciwy ma słuszność... Stary inwalid jestem, do zegarów, do tabaki kręcenia, do pulki jeszcze od biedy, ale już nie do gospodarstwa. Oddaję ci je też, mój Karolu, zupełnie...
— Ale przecież rady mi ojciec nie odmówi.
— Ha, jeżeli potrzebować jej będziesz... I ty także, spodziewam się, nie weźmiesz mi za złe, że o pogodnym dniu, wziąwszy kij do ręki, powlokę się w pole, aby się twojej pracy przypatrzyć.
Nie wspominano już więcej o sprzedaży. Po tej rozmowie z dziećmi pan Mikołaj prawie odmłodniał, aż panna Weronika wydziwić się nie mogła, skąd staruszek ma ciągle tak doskonały humor. Przekomarzał się z nią ciągle, żartował, obiecywał, że jej na imieniny złotą tabakierkę kupi, ale poczciwa stara panna nie zważała na te przycinki, zadowolona, że starowina wesół jest i nie zrzędzi, jak dawniej.
Pan Symplicyusz tymczasem zwijał się, jak mucha w ukropie. Ciągle był w drodze, ciągle czynny. Deresza swego pędzał bez litości, to też konisko, spasione jak wał podczas pobytu w Czarnej, schudło tak, że można mu było żebra przez skórę policzyć.
Bo też i ogromny kawał drogi pan Jajko na swojej dwukołowej biedzie przejechał, był nad Wisłą, nad Bugiem, a nawet i za Bug się przeprawił, do tej swojej fortuny, o której nikt nie mógł dowiedzieć się, gdzie jest. Posprzedawał swoje koniki, co je tu i owdzie miał, pościągał należności od ludzi. Niewielkie były te sumki, ale liczne, więc razem utworzyły całość sporą.
Pan Symplicyusz, gdy już ją całkowicie zgromadził, zaszył skarb swój pod podszewkę surduta i najbliższemi drogami prosto do Czarnej pośpieszał.
Jechał dniami i nocami, tyle się tylko zatrzymując, ile zmęczona szkapa wymagała. Przez drogę rozmyślał o Maciejowie, którego nabycia był pewny, o Witoldzie, Michasi, to znowuż cofał się myślą w przeszłość, w tę przeszłość, o której nigdy mówić nie lubił, a która, jak ludzie powiadali, była burzliwa, romantyczna i pełna ciekawych przygód.
Rozpamiętywał stary szlachcic te chwile dawno, dawno już upłynione — i naprzemian to wzdychał, to uśmiechał się znów pod wąsem. Wzdychał za tem, co już minęło, przeszło i nie powróci nigdy, a uśmiechał się do owej nadziei, która do ostatniej chwili życia człowieka nie opuszcza i ciągle, jak czarodziejka prawdziwa, roztacza przed oczami jego wyobraźni najpiękniejsze obrazy...
Z Maciejowa do Czarnej i, oczywista rzecz, z Czarnej do Maciejowa, można było jechać dwoma drogami. Jedna dłuższa ale wygodniejsza, ciągnęła się między polami i przez nią zwykle jeżdżono, druga wąziutka prawie jak ścieżka, była wprawdzie znacznie krótsza, ale tylko dla pieszych, a co najwyżej dla konnego możliwa. Dróżka ta ciągnęła się ponad brzegiem rzeki, przemykała przez głęboki wąwóz, a potem lasem, między drzewami, między krzakami gęstymi, wijąc się jak wąż, wybiegała na pola maciejowskie, skąd już dwór widać było jak na dłoni.
Pan Karol, nazajutrz po rozmowie, jaką z ojcem miał, wybrał się do Czarnej.
Było to przed wieczorem. Ziemia pachniała wiosną, balsamem świeżej zieleni leśnej, kwiatami, złociło ją słońce ukośnie rzuconymi promieniami zachodu, ciepły wietrzyk trącał gałązki drzew. Rozśpiewały się ptaszęta, szumiał las, szemrały strumienie. Wiosna była w całym majestacie świeżości i wdzięku.
Pan Karol krótszą drogę wybrał. Zrobił to rozmyślnie, bo zdawało mu się, że może Witold do Maciejowa się wybierze, więc mógłby się w drodze z nim spotkać, a w takim razie grzeczność nakazywałaby zwrócić się z drogi i towarzyszyć gościowi, a pan Karol koniecznie tego dnia w Czarnej być pragnął.
Pojechał więc ową drożyną nieuczęszczaną, lasem. Jechał stępa i tak był zajęty myślami, że nie słyszał ani szmeru lasu, ani śpiewania ptasząt, ani odgłosu kopyt końskich, stąpających po twardo ubitej ścieżce.
Dopiero głos dobrze znany przebudził go z zadumy.
— Dobry wieczór, panie Karolu!
Młody człowiek spojrzał i ujrzał przed sobą Witolda.
I on także wybrał tę drogę.
— Dobry wieczór... Dokąd to?
— Ano, do państwa chciałem wstąpić.
— Śliczna myśl... więc ja wracam... pojedziemy razem, ale gęsiego, bo przez te krzaki inaczej nie sposób. Moglibyśmy oczy na gałęziach pozostawiać. Jako gościa, proszę naprzód...
Witold zatrzymał konia.
Pan Karol powtórzył zaproszenie.
— W tej chwili nie jestem jeszcze pańskim gościem, — odpowiedział Witold — widzę, żeś się pan wybrał z wizytą, dokąd, nie potrzebuję się domyślać, bo wiem, a aczkolwiek ja tam nie jestem gospodarzem, ale jako kuzyn pana Józefa... a, może lepiej powiedziawszy, jako kuzyn panny Michaliny, proszę do Czarnej.
— Przepraszam, w tej chwili już jesteś pan moim gościem.
— A to jakim sposobem?
— Znajdujesz się na mojem terytoryum... a zatem ja tu jestem gospodarz... kto miedzę przestąpi, ten jakby próg przestąpił.
Długo certowali się obadwaj, aż Witold, dość prędkiego temperamentu i szczery z natury, zawołał:
— Panie Karolu, dlaczego my inaczej mówimy, a inaczej myślimy?
Na to zapytanie pan Karol na razie nie wiedział, co odpowiedzieć.
Witold powtórzył zapytanie.
— Ja przynajmniej... — odpowiedział po niejakiem wahaniu się pan Karol — ja przynajmniej...
— Przynajmniej politykujesz, panie Karolu, a między nami tak być nie powinno — albo bądźmy przyjaciółmi i braćmi, albo nie. Co tu w bawełnę owijać, ja, panie Karolu, chcę być twoim bratem, z całego serca pragnę... Oto moja ręka, podaję ci ją.
Obadwaj zeskoczyli z koni i uścisnęli się serdecznie.
— Oto tak najlepiej! Szczerze, co w sercu, to i w mowie. Siądźmy tu oto sobie, pomówimy, nikt nie słyszy, nikt nie przeszkodzi... Słuchaj, Karolu, ja domyślam się wszystkiego... ja wiem, dlaczegoś z początku naszej znajomości krzywo na mnie patrzył... bo, przyznaj się, patrzyłeś krzywo...
— No, nie znałem cię jeszcze...
— Nie o mnie ci chodziło... ale o Michasię... Jesteś nią zajęty, nie zapieraj się... Mnie pan Symplicyusz naumyślnie tu sprowadził, miał różne projekta, żenić mnie z nią chciał — ale serce nie sługa, nie słucha rozkazów...
— Nie podobała ci się.
— O! cóż znowu?! Ale od podobania do zajęcia się, do małżeństwa daleko, zresztą czyż mam ci wyznać tajemnicę moją, którą zapewnie sam już odgadłeś... Ja kocham siostrę twoją, Karolu, i dla tegom powiedział, że bratem ci być chcę... Z jej strony jestem już pewny wzajemności... co do ojca, nie sądzę, aby był naszemu związkowi przeciwny... a ty? Teraz ciebie zapytam...
Karol rzucił się na szyję w odpowiedzi.
— Więc już mówiłeś z Lucynką? — zapytał.
— Przed tygodniem...
— I mnie nie powiedzieliście nic, ani ty, ani ona. Jużeś ją więc nauczył waszej litewskiej skrytości...
— Postanowiliśmy nic nie mówić, dopóki nie oświadczę się formalnie twemu ojcu, a przed przyjazdem pana Symplicyusza nie mogę tego uczynić.
— Dlaczego?
— Dużoby o tem mówić... Mam względem niego obowiązki, życzliwość mi okazywał zawsze...
— A wiesz, — rzekł z uśmiechem Karol — będziesz miał twardy orzech do zgryzienia.
— No...
— Pan Symplicyusz nie należy do przyjaciół mojej siostry.
— A to z jakiej znów racyi?
— Zapewne sam ci powie, dla czego.
— Cóż znowu!
— Taki dziwak... miewa swoje uprzedzenia.
— Moją rzeczą będzie usunąć je — ale co tam... Ja mam swoje zdanie, a skoro on mnie tak kocha, bo o tem nie wątpię, to powinien się cieszyć z mego szczęścia. No, Karolu, siadajmy na konie i jedźmy do Czarnej, ja u was i jutro być mogę. Wytłomaczysz mnie przed siostrą, a ona taka dobra... wybaczy.
Pan Karol długo namawiać się nie dał.
Wsiedli na konie i pojechali.
Przez drogę rozmawiali ciągle. Witold obszernie rozwijał swoje plany na przyszłość.
— Przekonasz się, — mówił — że zrobimy dużo, bo pole do działania mamy obszerne, bardzo obszerne nawet. Ojcowie nasi, względnie do potrzeb, swego czasu robili co mogli, ale nas większa praca oczekuje... bo czas inny, warunki życia inne, potrzeb więcej. Mamy młodość, siły i pewne zasoby materyalne, a to dużo znaczy...
— Zapewne...
— Nie bierz mnie za idealistę. Ja nie myślę wielkich reform podejmować, ani świata przekształcać, ja chcę tylko w swojem kółku zrobić wszystko, co można, gospodarstwo podnieść, postęp zdrowy krzewić, chłopom przykład dobry dawać i stać na stanowisku aż do śmierci, do ostatniej chwili. Oto cały mój program... Twoja siostra jest nim zachwycona, ona także więcej nie pragnie.
Pan Karol nie mógł powstrzymać lekkiego okrzyku zdziwienia.
— Lucynka!
— Dziwisz się?...
— Nie, tylko... może dlatego, że nie miałem sposobności poznać przekonań siostry mojej pod tym względem... więc...
— Cóż więc?
— Zdawało mi się, że miała więcej upodobania do miejskiego życia.
— To istotnie zdawało się tylko... W naszym programie, jakiśmy sobie ułożyli, o mieście mowy niema... Będziemy na wsi i nie opuścimy tych okolic. Gdy ty się ożenisz...
Pan Karol westchnął.
— Nie wiem jeszcze... — rzekł.
— Czy widzisz jakie przeszkody?
— Nie mówiłem z nią jeszcze, nie wiem, co mi odpowie.
Witold się rozśmiał.
— Nie udawaj, że nie wiesz, bo wiesz bardzo dobrze. Ona jest tobą zajęta, to widoczne... Zdobądź się tylko na krok stanowczy i przed przyjazdem Symplicyusza oświadcz się rodzicom.
— Dlaczegóż przed?
— Mnie na tem zależy. Co masz zresztą odwłóczyć...
Tak gwarząc młodzi ludzie przyjechali do Czarnej. Panna Michalina była bardzo zdziwiona tą wizytą, wiedziała bowiem, że Witold do Maciejowa się udał i sądziła, że nie powróci, aż późno wieczorem, lub w nocy. Już się i zciemniać zaczynało, pan Józef z pola przyjechał, podano herbatę na werendzie w ogrodzie.
Witold zajmował starszych rozmową, aby dać Karolowi sposobność swobodnego pomówienia z Michaliną.
Korzystał z tej sposobności i mówił półgłosem, dużo, a widać wymownie, bo go panna Michalina z wielkiem zajęciem słuchała. Mówił o tem, o co dawniej jeszcze w Maciejowie sprzeczkę z sobą mieli. O tej fantazyi ludu, która widzi jak duch matki przychodzi na mogiłę dziecka, o tej fantazyi, która każe duchom błądzić wśród kurhanów i cmentarzysk i przychodzić do miejsc, w których żyły. O wędrowcu, co się za rodzinną strzechą ogląda, o tem cierpieniu, które nauka nostalgią, a zwykli śmiertelnicy tęsknotą zowią. Mówili o błędnych ognikach, pokutujących nocami na oparzeliskach i bagnach. W rozmowie tej wszakże już różnicy zdań nie było. Owszem, pan Karol przyznał się do winy, że dawniej inaczej rzecz tę pojmował. Przyznał się do winy i o przebaczenie prosił, potem głos zniżył jeszcze bardziej i szeptem już prawie mówił, a potem rękę jej ujął i do ust przycisnął.
Gdy odjechał, panna Michalina miała długą konferencyę z rodzicami, matka popłakała się przy tej okazyi, a pan Józef, wysłuchawszy tej relacyi, rzekł:
— Inne, coprawda, miałem widoki, ale skoro taka jest twoja wola, gdy ci tak serce dyktuje... zgadzam się. Bądź szczęśliwa...
Nazajutrz przyjechał pan Mikołaj z synem i o rękę panny Michaliny dla niego poprosił... Pan Józef wina kazał przynieść i wzniesiono toast za pomyślność młodej pary...
Pan Mikołaj uszczęśliwiony był. Śmiał się, dowcipkował, ale w oczach miał łzy najwyższego rozdrażnienia i radości.
— Ja wam, moje dzieci, Maciejów oddam — mówił. — Pracujcie, dorabiajcie się. Lucynkę spłacimy...
— Przecież i ja majątku z sobą do grobu nie wezmę, — odezwał się pan Józef — niechby więc tu osiedli, jabym przy gospodarstwie pomagał i miałbym tę pociechę, że dziecko jedyne byłoby przy mnie, przy nas oto...
Tak się staruszkowie certowali i do porozumienia przyjść nie mogli, narzeczeni zaś nie słuchali tego sporu, bo co ich w tej chwili obchodziły wszelkie majątki. Wyszli do ogrodu, promieniejący szczęściem, weseli, a Witold towarzyszył im w tej przechadzce. Czas do wieczora upłynął im jak jedno mgnienie oka, trzeba więc było do domu powrócić.
Stało się wszystko po myśli Witolda, gdyż tego samego dnia, może w pół godziny po odjeździe pana Mikołaja z synem, pan Symplicyusz z podróży powrócił.
Właśnie panna Michalina na ganku stała, gdy stary szlachcic biedą swoją zajechał.
— Ah! co za szczęście, — zawołał, wchodząc na ganek — co za szczęście, że panią pierwszą spotykam... Myślałem o pani przez całą drogę, gościńce piękne wiozę, jak honor szanuję...
— Dziękuję serdecznie za pamięć, ale i myśmy o panu także myśleli. Ojciec to prawie codzień wspominał.
— A gdzież pan Józef?
— Ojczulek jest w ogrodzie... w tej chwili pobiegnę i poproszę...
— A nie! Owszem, bardzo jestem szczęśliwy, żem panią naprzód spotkał... bardzo... dużo do powiedzenia mam... Przedewszystkiem wezmę panią na konfesatę... Jakże serduszko?...
— Doskonale...
— Bije?
— Jak zegarek...
— O tem nie wątpię... ale czy pamięta pani, co mówiłem przed wyjazdem? Czy się pani już zakochała?
— Niestety... już — odrzekła, spuszczając oczy figlarnie.
— A to wybornie! tak to lubię... pozwól-że pani, że ucałuję tę śliczną rączkę... Byłem pewny, że się pokochacie... ale gdzież on jest, ten szczęśliwiec, ten wybraniec losu? gdzie się ukrywa?...
— Pół godziny temu odjechał.
— Dokąd? po co? Będąc kochanym przez panią... odjechał? Ależ on powinien nie ruszać się stąd... Dokąd-że pojechał, panno Michalino?
— Do Maciejowa.
— Po co?
— Ależ on tam mieszka.
— Witold? co pani mówisz?!...
— Nie mówię o panu Witoldzie, ale o panu Karolu.
— A cóż pan Karol ma znów do tego? — zapytał stary szlachcic, otwierając oczy szeroko.
— Widzę, że się pan źle domyśla, panie Symplicyuszu... Pan Karol jest od dziś moim narzeczonym...
Symplicyusz skoczył jak oparzony.
— To tak? to tak?! Nie... dalibóg, albo mnie słuch myli, albo...
— Nie myli pana słuch i nie wiem, co pana tak dziwi. Zamiast mi powinszować, jak stary przyjaciel...
— Powinszować?! A, panno Michalino, prędzejbym się śmierci spodziewał... taki zawód... taki zawód!
Panna Michalina zdziwiona, a nawet i obrażona poniekąd, wyszła, Jajko zaś rzeczy swoje na górkę kazał znieść i natychmiast zawołał chłopaka, żeby Witolda poszukał.
Młody człowiek szybko po schodach wbiegł i chciał się Symplicyuszowi na szyję rzucić — ale ten go powstrzymał.
— Pięknie się spisałeś, — rzekł — bardzo pięknie... wyśmienicie...
— Co? co?
— A siedziałeś tu przecie na miejscu i pozwoliłeś na to, że tamten Michalinkę zabiera.
— Cóż miałem robić? — spytał Witold z uśmiechem.
— Nie dać... rozkochać pannę... uprzedzić!... A ja, proszę cię, pieniądze pościągałem, prezenta dla Michasi przywiozłem... majątek dla ciebie chciałem kupować... tak byłem pewny... tak byłem pewny...
Przeszedł się kilka razy po stancyi, a potem zatrzymał się nagle.
— To się odrobi — rzekł. — Od czegóż dyplomacya... od ołtarza się rozchodzą nieraz. Odrobi się!
— Nie sposób.
— Dlaczego nie sposób? Przecież mam głowę na karku, na honor, mam jeszcze...
— Panie Symplicyuszu, — rzekł Witold — zawsze byłeś moim przyjacielem, prawie...
— Więc też właśnie...
— Chciej-że mnie pan wysłuchać, bo mam prośbę do pana.
— No, no... słucham tedy.
— Otóż zostawmy w spokoju szczęśliwych narzeczonych. Kochają się nawzajem, niechże będą szczęśliwi...
— A! to nie może być... Szkoda Michalinki dla Karola... ja to zaraz panu Józefowi wytłómaczę... nie dopuszczę, nie zezwolę... nie!
— Ależ dopuści pan, dopuści... bo to już rzecz skończona. Pan Mikołaj tu był, o rękę Michasi dla syna prosił. Przyrzeczenie solenne otrzymał — a pan Józef słowa nie złamie i nie cofnie.
— Wynajdzie się pozór... ale miałeś o coś prosić...
— Właśnie... wiadomo panu, że jestem sierota, że nie mam nikogo z bliższych w tych stronach.
— No — a ja? czy ja daleki ci jestem?
— Dla tego też do pana się udaję, panie Symplicyuszu... proszę o wyświadczenie mi wielkiej, bardzo wielkiej łaski...
— No... no, cóż takiego?
— Żeby pan był łaskaw pojechać ze mną do Maciejowa.
— Do Maciejowa!
— Tak... i poprosić pana Mikołaja, o rękę jego córki dla mnie...
Jajko aż odskoczył.
— Coś ty powiedział?... o rękę pani Lucyny?...
— Tak.
— Tej elegantki, tej rozwodnicy... wielkiej pani!
— Panie! Wolno panu prośbę moją spełnić, lub nie, to wyłącznie od pana zależy — ale nie wolno wyrażać się lekceważąco o kobiecie, którą ja chcę nazwać moją żoną...
— Ah! z tej beczki jegomość zaczyna... tak?! No kiedy tak, to ja tu nie mam co robić... Bywaj zdrów i żeń się skoro chcesz, ale ja od wszystkiego ręce umywam. Jesteś pełnoletni i prawo pozwala ci popełniać wszelkie głupstwa. Bądź zdrów!
— Panie Symplicyuszu!
Stary ani się obejrzał nawet... zbiegł szybko ze schodów i chłopaka do stajni posłał, żeby deresza zaraz zaprzęgli.
W tejże chwili i pan Józef nadszedł z ogrodu.
— A, jak się masz, stary przyjacielu! — zawołał...
Symplicyusz odburknął niechętnie.
— Stary przyjacielu! no proszę! Phi! jaka mi przyjaźń! Mam się źle, jestem tu niepotrzebny i odjeżdżam...
— Co ty mówisz człowieku, co tobie jest?
— Nic mi nie jest — jadę, bo mi się tak podoba... Jestem także pełnoletni i także mi wolno robić co tylko zechcę.
— Nie przeczę... ale co to wszystko znaczy? Skąd gniew na mnie, com ci zawinił?
— A tak! Ze mną mówisz inaczej — a postępujesz inaczej. Słyszę oto, że córkę wydajesz za mąż.
— Taka była jej wola.
— Winszuję, winszuję... Piękny chłopak, elegant... ale nie zazdroszczę... bądź pan zdrów... odjeżdżam.
— Ależ Symplicyuszu...
— Nie ma żadnego Symplicyusza, nie ma przyjaciela... nie ma! Do widzenia!
— Do licha starego! co się z tobą stało, — zawołał pan Józef i gwałtem prawie pociągnął Symplicyusza ku drzwiom, — chodź-że do mnie, powiedz o co masz pretensyę, porozumiejmy się.
— Trudno to będzie. Skrzywdziliście mnie, zdradzili! nie godzi się tak robić.
— Ależ...
— Skrzywdziliście i już...
Tak przekomarzając się, Symplicyusz wszedł do pokoju i padł na fotel.
— A prędzejbym się śmierci spodziewał, — rzekł, — niż tego zawodu!.. ale to tak z młodymi... Człowiek suszy sobie głowę, nie dośpi, nie doje, przemyślając jakby im los zapewnić, szczęście dać, a tu naraz strzeli coś do głowy i rób co chcesz.
— Ostatecznie, mój Symplicyuszu kochany — co się tyczy mojej córki, skoro chce za Karola wyjść — bronić jej nie mogę, bo i zarzutów żadnych przeciwko niemu nie mam. Człowiek porządny, z uczciwego gniazda, zamożny... a co zaś do Witolda, to nie masz się czego martwić mój drogi, znajdzie on sobie żonę i piękniejszą i bogatszą niźli moja Michalinka, która mu jakoś nie przypadła do gustu... Znajdzie jeszcze, bądź spokojny...
— Otóż jestem niespokojny — bo on już znalazł.
— Już?
— A jakże, rozamorował się na piękne w tej rozwodnicy z Maciejowa.
— W pani Lucynie! Wiesz co Symplicyuszu, że chłopak ma gust...
— Niech go nie znam z takim gustem! To jest, panie dobrodzieju, lalka, a jemu żony potrzeba, gospodyni... Cóż to on jest książę udzielny, czy magnat jaki, czy dygnitarz, żeby takiej damy za żonę potrzebował?...
— Zanadto w czarnych kolorach widzisz wszystko, mój Symplicyuszu — a w gruncie rzeczy jest inaczej. Pani Lucyna będzie najlepszą żoną.
— A toż mieliśmy już próbę!
— Może miała jakie słuszne powody...
— Najmniejszych! żadnych, a żadnych!
— Mój Symplicyuszu, skąd ty możesz o tem wiedzieć?
— Skąd wiem to wiem, dość że wiem. I wyobraź sobie, na domiar wszystkiego, ten szaławiła Witold jeszcze mnie prosi, żebym ja jechał do pana Mikołaja i prosił osobiście o tę śliczną lalę! Tego już zanadto. Wiesz jakie były projekta. Wszystko co mogłem robiłem, aby je doprowadzić do skutku — a tu taka ironia! Jak cię poważam panie Józefie, to nie do uwierzenia!
— A jednak przyznaj, że Witold nie mógł inaczej zrobić, a prosząc cię o tę grzeczność dał dowód, że uważa cię jakby za opiekuna, za ojca prawie.
— Kłaniam uniżenie!
— I odmówiłeś?
— Nie dość żem odmówił — ale Witolda więcej widzieć nie chcę, umywam ręce, uciekam, uciekam gdzie pieprz rośnie i możesz być pewny, panie Józefie, że mnie już nie zobaczycie w tych stronach.
— Ależ to być nie może...
— Musi tak być. Zresztą niech pan Witold wybierze, albo ja, albo ona!
Pan Józef nie mógł się od śmiechu powstrzymać.
— Wybacz, kochany panie Symplicyuszu, — rzekł, — wybacz mój drogi przyjacielu, że się śmieję, ale boś też powiedział! Ty, albo ona, przecież się z tobą, do licha, nie ożeni.
Symplicyusz zmieszał się cokolwiek.
— No, tak jest istotnie, palnęło się głupstwo kapitalne. Jużci co ja to ja — a co ona to ona... ale w takiem zmartwieniu, to, jak Boga kocham, człowiek sam nie wie co mówi i co robi.
Pan Józef zaczął staremu perswadować, tłómaczyć, w obronie pani Lucyny stawać — i wreszcie tyle dokonał, że Symplicyusz uspokoił się trochę i chłodniej całą tę sprawę traktował.
Przywołano wreszcie i Witolda, który spokojnie i z całą godnością prośbę swoją ponowił.
Na tym wszakże punkcie stary szlachcic był niewzruszony.
— Oświadczaj się, — rzekł, — skoro taka twoja wola, żeń się, bądź szczęśliwy, ale mnie do tego nie mięszaj.
— Dla czego?
— Mam do takich delikatnych spraw ciężką i nieszczęśliwą rękę, o czem wiesz sam najlepiej. Chciałem cię z Michalinką wyswatać i zaraz ją porwał pan Karol. Lękam się więc i przyrzekłem sobie więcej nigdy w życiu do takich interesów się nie mieszać. Wolę najzawilszy proces, bo jak przejrzę akta, rozpatrzę się w dokumentach i skombinuję dobrze całą rzecz z kodeksem, to przynajmniej mogę przewidzieć rezultat — tu zaś zje djabła kto przewidzi. Kodeks młodości zamiast poważnych artykułów ma w sobie rozmaite bziki i figle. Dajcie mi tedy pokój.
— I nie da się pan przekonać?
— Powiedziałem już w ostatniej instancyi i słowa nie cofnę... Zresztą masz pana Józefa, proś go, wszakże to twój kuzyn, a w bliższej przyszłości i pani Lucyny kuzyn... proś go...
Pan Józef nie odmówił i na drugi dzień, pojechał z Witoldem do Maciejowa, gdzie ich, jak było do przewidzenia, z otwartemi rękami przyjęto.
W kilka tygodni później jednocześnie odbywały się dwa wesela, i dwie młode pary rozpoczęły nowe życie. Symplicyusz był także na weselu, wystrojony w piękny frak granatowy odwiecznego kroju; — humoru wszakże nie miał, a nawet stare wino nie działało na niego. Osowiały był i przygnębiony, a potem gdy już się zabawy skończyły, wyjechał w świat i nie pokazał się aż za rok.
W Maciejowie pan Karol z młodziutką żoną osiadł, a Witold, za fundusz który posiadał i za posag swej żony, kupił od państwa Józefów Czarnę i tam zamieszkał. Rodzice panny Michaliny nabyli obok Maciejowa niewielki folwarczek i tam się przenieśli. Życie upływało cicho i spokojnie, w pracy uczciwej i pożytecznej.
O zagrzebaniu i nudach wiejskich mowy nigdy nie było, bo pan Karol polubił gospodarstwo, oddał mu się z zamiłowaniem, a mając doskonałego przewodnika w Witoldzie, korzystał z jego rad i doświadczenia, uczył się i robił ciągłe postępy. Pani Lucyna także zmieniła swoje poglądy. Przekonała się, że i na wsi życie przy pracy ma swoje powaby i przestała marzyć o wielkim świecie i gorączkowem, sztucznem, a prawie bezmyślnem życiu tak zwanych salonów.
W szczupłem kółku znajomych żyli wszyscy spokojnie i prawie szczęśliwie. Pan Mikołaj starzał się, ale humoru nie tracił, na jego pomarszczonej twarzy widać było zadowolenie i radość ze szczęścia dzieci. Synowa była u niego, jak to mówią, oczkiem w głowie, uwielbiał ją, po rączkach całował i mówił, że jej głównie pogodny zachód życia swego zawdzięcza.
Pan Symplicyusz dopiero po upływie roku starych znajomych odwiedził.
Nie chciał przyjąć gościnności w Maciejowie, bo się na Michasię i na Karola boczył, do Czarnej również nie zajechał, ponieważ jak mówił, wielkiej damie, to jest pani Lucynie, subiekcyi nie chciał robić, — ulokował się więc u państwa Józefów na folwarczku i tam sobie punkt obserwacyjny obrał.
Przyglądał się wszystkiemu zdaleka, poznać po sobie nie dając, że obserwuje pilnie i bada.
Po kilkotygodniowym pobycie w okolicy, oblicze starego zaczęło się trochę rozjaśniać, widocznem było, że uznaje fakta spełnione i godzić się z niemi zaczyna. W Czarnej był kilkakrotnie, a po każdej wizycie wyjeżdżał weselszy.
Pewnego wieczoru, gdy całe towarzystwo zgromadziło się u państwa Witoldów, Jajko z panią domu rozmowę wszczął.
— Nie wybiera się pani dobrodziejka do Warszawy, albo za granicę? — zapytał.
— Po co?
— A no — jużcić tu na wsi nudy piekielne.
— Co też pan mówi — my się nie nudzimy wcale...
— Może mi pani wyjawi tajemnicę tej zmiany — bo o ile wiem, w Maciejowie wygłaszała pani inne zdania.
Pani Lucyna zarumieniła się trochę.
— Zawsze mi pan wymawia ten Maciejów! Tam było co innego, tu co innego.
— Powietrze inne... Szczególna rzecz, odległość przecie nie wielka.
— Widzi pan, tajemnica łatwa do odgadnięcia. W Maciejowie nie miałam co robić — tu mam zajęcia mnóstwo... w Maciejowie byłam prawie sama jedna, a tu...
— Cóż tu, kochana pani... tu ma pani tylko jednego Witolda.
— Mylisz się pan — tu mam cały świat... Kocham Witolda i szanuję go, kocham jego przekonania i podzielam je w zupełności, jest mi z nim dobrze, zupełnie dobrze — właśnie dla tego, że go kocham... Mamy przed sobą cel jasno wytknięty i określony. Praca wypełnia nam życie, wystarczamy sobie oboje i zdaje mi się, że jesteśmy użyteczni i dla drugich. Mamy dziecko, które jeszcze silniej nas łączy — wychowamy je na dzielnego obywatela. Ten maleńki, gdy dorośnie, weźmie po nas kawałek ziemi, będzie go strzegł jak oka w głowie i będzie na nim pracował. Odziedziczy po nas ideały, wierzenia i przekonania nasze, dla nas będzie dumą i pociechą, dla ogółu uczciwym i pożytecznym pracownikiem. Wychować takiego właśnie pracownika, wpoić w niego uczciwe zasady, nauczyć go kochać to, co kochać należy, czyż to małe zadanie? Czy można się nudzić, mając taki cel przed sobą... A! panie Symplicyuszu, byłeś zawsze naszym szczerym przyjacielem, a Witoldowi opiekunem, więc nie krzywdź mnie pytaniem o nudy...
Stary z całą serdecznością za rękę ją pochwycił i gorący pocałunek na niej wycisnął.
— Przebacz pani, — rzekł, — byłem ci krzywy, ale od dziś kocham cię jak własne dziecko... za ojca mnie uważaj.
Witold na tę scenę nadszedł.
— Bałamucisz mi żonę, panie Symplicyuszu, — rzekł z uśmiechem.
— Gdzież tam! to ona raczej, ta twoja piękna, mnie całkiem na swoją stronę przekabaciła... Wyobraź sobie, że przed chwilą nazwałem ją córką...
— A przypomnij sobie pan dobrodziej coś mówił przed rokiem.
— Prawda, prawda — peccavi! Cofam to com wtedy powiedział — ale wytłómaczcie mi jakim sposobem to się wszystko stało, dla czego ja nie przewidziałem takiego rzeczy obrotu...
— Bo byłeś pan uprzedzony.
— Nie, pan Symplicyusz sądził z pozorów, — odezwała się pani Lucyna, — i tak sądząc, miał do pewnego stopnia słuszność — ale...
— Co? jakie ale...
— Nie wiedział, że ja kocham Witolda, a kto kocha... kto prawdziwie kocha, panie Symplicyuszu ten...
— Ten?
— Ten zawsze lepszym się staje, — odrzekła cicho...
Symplicyusz znowuż białą rączkę całować zaczął.
— Nie, — rzekł — już was nie opuszczę. Pogodziłem się z wami zupełnie... jestem szczęśliwy. Tu blizko, koło was osiądę, dawne swoje projekta urzeczywistnię... Póki zdrowie i siły pozwolą pracować będę — a potem, gdy oczy już zamknę, zostawię wam grosza trochę, nawet między nami powiedziawszy, sporo grosza, który przyda wam się, przyda moje dzieci, dla urzeczywistnienia wielu dobrych celów i intencyi.
Stary Jajko dotrzymał słowa. Osiedlił się w blizkości, handel rozpoczął i tak mu jakoś szło dobrze, że z całej okolicy zboże przez jego ręce przechodziło, aż musiał kantor założyć i pomocników kilku przyjąć... Jeździł od czasu do czasu w świat, do Warszawy zaglądał, do Gdańska, a z każdej takiej wycieczki przywoził rozmaite prezenciki i zabawki dla swoich ukochanych wnuczków, bo tak zawsze dzieci Witoldów i dzieci państwa Karolów nazywał.