Zagrzebani/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zagrzebani
Podtytuł Powieść z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III,
opisujący zmartwienia pana Mikołaja z powodu dzieci, oraz kukułki, która na żaden sposób nie chciała kukać.

Maciejów, piękny, w dogodnem położeniu znajdujący się mająteczek, był cząstką niegdyś ogromnej fortuny, która od lat wielu i wielu była w posiadaniu jednej rodziny.
Temu lat... któż spamięta? dobra maciejowskie złożone z kilkunastu folwarków, miały jednego właściciela. Im rodzina liczniejszą się stawała — tem majątek rozdrabniał się więcej. Folwarki i wioski, za córkami, przechodziły do innych rodów, a potem zwykłym tego świata ulegając kolejom, w obce dostawały się ręce, na coraz drobniejsze rozpraszały się szczątki, tak, że dziś z niejednego z nich nec locus ubi Troia fuit...
Jeden tylko Maciejów, który z ojca na syna, coraz to bardziej obcinany i okrajany przechodził — pozostał jeszcze w rodzinie i imponował w okolicy ruinami obronnego zamku i wieżą, na której zamiast dachu, zieleniły się rośliny różne... Wiatr nanosił tam kurzu, piasku, ziemi i nasionek drobnych, deszcze pomogły i na szczycie wieży powstał oto jakby ogród wiszący.
Naturalnie, że w ruinach oprócz sów, puszczyków i nietoperzy, żywy duch nie mieszkał — omijano je nawet z daleka, gdyż między ludnością wiejską krążyło podanie, że w starych murach coś jęczy, straszy i okrutnie łańcuchami brzęka...
U samych stóp zamku wartko płynęła rzeka duża, spławna, po której co wiosna tratwy płynęły; nad rzeką rozciągały się łąki piękne, a dalej pola — i las.
Oprócz ruin, był jeszcze na gruntach Maciejowa, blizko lasu, ogromny kopiec, czy mogiła, a na nim nizki, na głazie oparty, krzyż z ciosowego kamienia. Pod kopcem — jak niesie podanie — spoczywały kości poległych w walce z tatarami... Musiała to wielka być bitwa i zapewne niemało ludzi w niej padło, gdyż rozmiary kopca imponowały ogromem... Ale na Maciejowskich polach często snąć nieprzyjaciel harcował i często krew się lała — gdyż co roku niemal wyorywali chłopi z ziemi to stare spisy, to ostrogę ogromną, to pieniądz niezmiernie stary — a kości i czerepów bez liku...
Miały tam być gdzieś w ziemi i pieniądze wielkie ukryte, bo się nieraz paliły nocami — ale ktoby odważył się za takim ogniem iść szukać?...
Mówią na wsi, że lat temu trzydzieści, albo czterdzieści może, znalazł się odważnik, chłop stary, bogaty, a skąpy niezmiernie i chcąc skarbu szukać, za błędnymi ogniami się puścił... Zaprowadziły go też na moczary i bagna, skąd nie powrócił więcej... Na drugi czy trzeci dzień dopiero, pastuszki znaleźli go utopionego w bagnisku.
Dwór w Maciejowie, dwór, który ludność ciągle nazywała nowym, chociaż go ze sto lat temu zbudowano, stoi przy samej drodze, w odległości kilkuset sążni od ruin.
Jest on drewniany, lecz dość obszerny, a nawet pokaźny. Od frontu zdobi go duża weranda, ocieniona gęstymi splotami dzikiego wina, okna są potrójne i szerokie. Oprócz mieszkań parterowych jest jeszcze facyatka na górze, w której znajdują się dwa pokoje, specyalnie przeznaczone dla gości.
W ogrodzie, rozciągającym się po za dworem, stoi domek, zwyczajny mały domek, wzniesiony przez domorosłego cieślę, lecz nazywany „chińskim“, zapewne dla tego, że jest wyklejony wewnątrz obiciem, przedstawiającem chinki w palankinach i chińczyków strzelających z łuków do ptaków, których nazwy najbieglejszy nawet ornitolog nie potrafiłby wymienić.
Domeczek ten mieści w sobie apteczkę, oraz szafy pełne starych książek i papierów.
Wśród tych ostatnich znalazłby się niejeden dowód dawniejszej świetności Maciejowa.
Pan Symplicyusz, gdy tam czasem przyjedzie, lubi zamykać się w chińskim domku i owe papiery wertować. Najbardziej zajmuje go sławny proces dawnych właścicieli Maciejowa z kapitułą krakowską, proces, który się toczył z górą przez sto lat i aczkolwiek do żadnego rezultatu nie doprowadził — niemniej jednak stał się dla rodziny bardzo szacowną pamiątką, ze względu na rozmaite dokumenta, jakie się w aktach zostały.
Podobno jest także w tych papierach potężny fascykuł, obejmujący „Silva rerum“, rodzaj pamiętnika rodzinnego, zaczętego za bardzo dawnych czasów, a prowadzonego z przerwami prawie do końca zeszłego wieku. Później już panowie Maciejowscy stracili jakoś ochotę do pióra, a może też nie chcieli smutnych wspomnień notować.
Wymawiał im to nieraz pan Symplicyusz, twierdząc, że nie godzi się przerywać tak szacownego łańcucha wspomnień — ale niewiele to pomogło, fascykuł leżał spokojnie na szafie, pokryty warstwą kurzu, a móle i myszy zaczęły nad nim opiekę swą rozciągać...
Komu tam było do pisania.
We dworze maciejowskim panowała bo dziwna atmosfera.
Pan Mikołaj, faktyczny właściciel majątku... niby to gospodarował, ale przy powolnym temperamencie i usposobieniu niezwykle łagodnem, nie sporo mu to szło... Z robotami zwykle się spóźniał, służbę miał rozpuszczoną, jak nigdzie — i tak wszystko wlokło się nie dokładnie, że nigdy końca z końcem związać nie mógł i zawsze był w kłopotach... Może wiek dość już spóźniony, a może ciężkie przejścia w życiu i niepowodzenia — zniechęciły go i odebrały mu resztki energii, ale na pewnych punktach starowina odznaczał się niepokonanym uporem...
Za nic na świecie rządcy, ani ekonoma przyjąć nie chciał, choć często namawiano go na to.
— Po co? — mówił — na gospodarstwie znam się lepiej od wszystkich rządców i najuczeńszych nawet ekonomów — a moja energia warta więcej, niż wszelka praca najemna... Pańskie oko konia tuczy, a czego nie dopatrzysz wzrokiem, to domierzysz workiem.
Nie było sposobu.
Nagabywany przez dzieci, uciekał — i albo do Warszawy wyjeżdżał, albo też do łóżka się kładł, chorego udając — i nowej zwłoki żądał, aż nareszcie kupujący, znudzeni przewłóczeniem ciągłem, dawali za wygranę i nie pokazywali się więcej.
Tego też było staremu potrzeba. Skoro zmiarkował, że z kupnem sprawa ucichła, po dawnemu po folwarku dreptał, tabaką parobków częstował, w domu zrzędził, a wieczorami passyanse kładł, lub też w maryasza grywał z kuzynką swoją, panną Weroniką, osobą już niemłodą, która rolę gospodyni domu w Maciejowie odgrywała, gdyż pan Mikołaj od lat kilkunastu był wdowcem...
Miał także pan Mikołaj pewne dziwactwa swoje i słabostki. Zimową porą sam w swoim pokoju w piecu palił, zapałki pannie Weronice z wielką skrupulatnością i niezmiernemi trudnościami wydzielał, własnoręcznie przyrządzał tabakę — i sam w całym domu nakręcał i regulował zegary... Co do tabaki, miał sławne swoje sekrety i przepisy. Robił litewkę, bernardynkę, a dla wielce dystyngowanych gości mieszał francuzką z makubą. Zegarów było w domu kilka — a wszystko stare, wysłużone antyki, o zardzewiałych kółkach, zdezelowane zupełnie. Zegarom tym dawno się już odpoczynek należał, lub honorowe miejsce w muzeum osobliwości — ale pan Mikołaj popychał je ciągle, każąc im chodzić i dzwonić.
Regulował je podług kompasu, lub tabelki wschodu słońca w kalendarzu, ale nieposłuszne maszyny stawiały bierny opór... Kurant stanowczo grać nie chciał, cyklopy zaprzestały godziny młotami wydzwaniać — a w ostatnich czasach najwierniejsza i najposłuszniejsza kukułka, dotychczas pokorna i poddająca się rozkazom, zachrypła i pomimo uporczywego naciągania — przestała kukać...
Pan Mikołaj przywiązał jej do wagi stary klucz od śpichrza, gdy to nie pomogło, woreczek piasku przyczepił — i byłaby się kukułka niezawodnie rozruszała i poszła, ale zardzewiały gwóźdź w ścianie nie mógł wytrzymać ciężaru i oto nagle, kukający antyk, z indeksem, wagami i całym aparatem — upadł z impetem na podłogę...
Pan Mikołaj został jakby piorunem rażony... Załamał ręce, a gdy przerażona łoskotem i brzękiem panna Weronika wpadła do pokoju z krzykiem: co się stało?! — ofuknął się na nią i powiedział ostro, żeby nie mieszała się w nieswoje rzeczy, lecz pilnowała lepiej kuchni i tego co do niej należy...
Stara panna aż rozpłakała się z żalu i ze złości — a pan Mikołaj szczątki rozbitego antyka pozbierał, na stole je poukładał i rozmyślał, w jakiby sposób z tych marnych resztek napowrót wspaniałą i kukającą całość znów złożyć.
Gdy tak wytwarzał w myśli rozmaite kombinacye, dano mu znać, że pan Symplicyusz przyjechał.
Pozostawiwszy na stole rozbity zegar, pan Mikołaj co prędzej na ganek wybiegł, aby gościa swojego powitać. Wybiegł tem skwapliwiej, że z Symplicyuszem łączyła go dawna przyjaźń i wieloletnia znajomość...
— Jak się masz stary! jak się masz! — zawołał, rzucając mu się na szyję. — Tak dawno cię już nie widziałem, sądziłem, że zapomniałeś, w której części świata znajduje się Maciejów.
— Nie mogłem, jak cię kocham, panie Mikołaju, nie mogłem... interesów mam mnóstwo...
— A jak się stęskniłem do ciebie. Nawet powiedziawszy prawdę to i potrzebny mi byłeś...
— Jestem tedy... jeżeli potrzeba nie minęła... Czem mogę służyć?
— Takżeś zachciał! Zdrożony, zmęczony jesteś, a jabym cię interesami trapić miał... Chodź-że przedewszystkiem, spocznij, usiądź... Panno Weroniko! Weronisiu! Każno zaraz gorącej kawy podać. Siadaj-że no, mój Symplicyuszu kochany, kości rozprostuj.
— Cóż tu słychać u was?
— Jak zwykle, źle słychać, kłopoty, powiadam ci, zmartwienia, dnia spokojnego człowiek nie ma...
— Ale przecież...
— Czekaj-no, tabaki przedewszystkiem zażyj... ale poczęstuję cię czemś znakomitem... zaraz...
Starowina pobiegł do swojego pokoiku, skąd wrócił po chwili, trzymając w ręku piękną tabakierkę srebrną, wyzłacaną wewnątrz.
— No, mój Symplicyuszu, probuj... Właśnie przypadkiem znalazłem doskonały przepis... Mogę cię zapewnić, że sam nawet arcybiskup paryski, jeżeli zażywa tabakę, to gorszą... Słowo ci daję...
— Istotnie, udała ci się — wyśmienita.
— A widzisz! Spotkać znawcę, to jest prawdziwa przyjemność... ale oto panna Weronika przysłała nam kawę... Sama nie raczyła przyjść... Ale nic dziwnego...
— Cierpiąca może?
— Cierpiąca, cierpiąca na elegancyę i na fanaberye!... Pan Jajko przyjechał, więc nie można wyjść po domowemu, w zwyczajnej sukience, ale trzeba się zaraz wyelegantować, wyfiokować, wystroić, przyprawić do głowy ze dwa funty cudzych włosów... Tfy! bodaj to my, ludzie starej daty, kochany Symplicyuszu... Siwy to siwy, łysy to łysy... ale fałszów żadnych!
— No, widzisz pan, kobieta, panna, to zawsze co innego...
— Wielka mi rzecz panna! Mając pięćdziesiąt lat z okładem, mogła się już była do tej panieńskiej godności przyzwyczaić — i nie wyrabiać komedyi na starość.
— Dajżesz jej pokój! O jakich to zmartwieniach mówiłeś, panie Mikołaju?
— Mam ich tysiące... codzień nowe!
— Słyszałem i ja coś o tem...
— Ty?
— Tak... Joel mi wspominał. Znasz go przecie?...
— Znam, ale skądby on mógł wiedzieć?
— Jednak widocznie coś wie, bo wspominał.
— Ale to chyba przeczuł, bo mnie wielkie istotnie zmartwienie spotkało dziś rano, przed samym twoim przyjazdem...
— Cóż się stało?
— Okropność! powiadam ci, mój kochany, okropność! Wolałbym nie wiem co stracić, wolałbym z Gapcewiczem sprawę przegrać, wolałbym... już sam nie wiem, cobym wolał...
— Ależ o co idzie?
— O co! o co! przecież znasz ten mój osobliwy zegar z kukułką.
— Znam ten stary grat, jak zły grosz.
— No, proszę cię, tylko tak nie mów. Nie znasz się, nie masz o tem najmniejszego wyobrażenia i dowodzisz: Grat! Proszę cię, cóż to jest grat?... Należy rozróżniać... Nie wszystko, co stare, jest gratem — są i antyki...
— Jak my obaj, naprzykład — rzekł, śmiejąc się, Jajko.
— To znów co innego. My, zwłaszcza gdy nikt nie słyszy, możemy sobie po przyjacielsku na cztery oczy powiedzieć, że jesteśmy dwa stare graty i ściśle biorąc, nie miniemy się z prawdą — ale nazwać mój zegar starym gratem... to daruj, kochany Symplicyuszu, wyrażenie — to jest, że tak powiem... barbarzyństwo!
— No, nie gniewaj się... w twoim własnym domu nie chciałbym ci robić przykrości, otóż cofam niewłaściwe wyrażenie i uroczyście nazywam twoją kukułkę nie gratem, lecz antykiem.
— Przez żarty?
— Nie, nie, na seryo — ale gdzież racya do martwienia się?
— Widzisz, ten zegar, ten mój najmilszy zegar, spadł ze ściany i rozbił się na drobne kawałki!
— Ten z kukułką!
— Ten, ten mój przyjacielu...
— No, jeżeli tak, to czekajże. Za parę miesięcy będę na jarmarku w Łowiczu i kupię ci taki sam, nowiuteńki... Jak zacznie kukać, to ręczę ci, że w stajni słychać będzie...
— A proszę cię! To zakrawa na żart — takich zegarów już dziś nie wyrabiają, to nie takie, lecz licha tandeta niemiecka... Dla tego wstrzymaj się z tym podarunkiem...
Pan Symplicyusz, nie chcąc gospodarza draźnić, wnet na inny przedmiot rozmowę zwrócił.
— Byli u ciebie niemcy podobno? — zapytał.
— Byli...
— Zapewne o kupno Maciejowa?
— A niby...
— Joel mi mówił, że jesteście blizcy końca — że masz zamiar sprzedać...
Pan Mikołaj milczał. Wstał od stołu i wielkiemi krokami zaczął chodzić po pokoju. Widocznem było, że humor traci.
— Tedy, kochany panie Mikołaju — odezwał się Jajko — jeżeli mam prawdę powiedzieć, to obecnie nie miałem wcale zamiaru do Maciejowa wstępować...
— A to dla czego?
— Bo interesa powołują mnie gdzieindziej, ale jak mi Joel powiedział, że masz kłopoty, że cię tu jakieś szwaby najeżdżają, pomyślałem sobie, że nie godzi się zostawiać przyjaciela wśród trosk i przyjechałem... ale widzę, żem w złą godzinę trafił...
— Bój się Boga, człowieku! z otwartemi rękami zawsze cię przyjmuję i witam, a ty jakieś supozycye robisz! Strułeś mnie „kukułką“, to prawda, lecz jak można nazywać szacowny antyk starym gratem... Strułeś mnie, tem bardziej, że jesteś moim starym przyjacielem i że jeżeli od kogo, to od ciebie, nie spodziewałem się takiej herezyi usłyszeć... Pomimo tego, drogi Symplicyuszu, kocham cię, jak brata, i jeżeli jeszcze powtórzysz, żeś do mego domu w złą godzinę trafił — to... to... chyba strzelać się z tobą będę...
— Dajże pokój, panie Mikołaju, o co mamy się strzelać? Tu ważniejsza rzecz jest i powiedz mi tak szczerze, czy na pewno myślisz się pozbyć Maciejowa? czy istotnie wszedłeś z tymi szwabami w jakoweś układy? Czy Joel prawdę mówił?
— Joel jest głupi — odpowiedział pan Mikołaj z gniewem. — Głupi jest, bo nic nie rozumie, ani rozumieć nie może... Oni mnie męczą, ty wiesz najlepiej, Symplicyuszu, jak oni mnie męczą!
— Zapewne...
— Ciągle, ciągle ta nieszczęsna kwestya sprzedaży jest na stole... Ciągle słyszę jedną i tę samą piosnkę: A po co? a na co gospodarować? a niech się ojciec tego kłopotu pozbędzie! niech nam los rozwiąże... a to, a owo; głowa puchnie, powiadam ci, Symplicyuszu, głowa puchnie od tego... Sprowadzają mi tu różnych kupców, żydów, szwabów. Bóg wie zkąd? Każą się z nimi układać i traktować...
— Jakto każą? Któż zmusza cię, żebyś słuchał?
— Nie zmusza i zmusza...
— Nie rozumiem...
— Zmusić nikt nie może, bo nie ma prawa — ale nudzą, męczą. Nie masz wyobrażenia, jak nudzą...
— Więc cóż?
— Więc symuluję, udaję... Juścić wolę to, niż otwartą wojnę... powiadam, że owszem, że chętnie sprzedam... niech tylko dadzą kupców. Oni dają kupców, ja stawiam warunki — kupno nie przychodzi do skutku. Tem się tylko trzymam przy Maciejowie i przy... życiu.
— Rozumiem ja to... Dobrze robisz, bardzo dobrze robisz, mój Mikołaju.
— Ba! ale czy długo ja opierać się zdołam?
— Ja myślę, że dokąd ci się podoba...
— Oj nie, oj nie! oni mnie już zmęczyli, a teraz, z tymi szwabami, jest istotnie rzecz ciężka.
— Z powodu?
— Doskonale chcą płacić. Wszystko, co proponuję — przyjmują... Już nawet sam nie wiem, co mam wymyśleć? Musi im bardzo zależyć na kupnie Maciejowa, bo nawet grymasy moje uwzględniają. Powiedziane było, że sprzedam z inwentarzem — i w tym stosunku ustanowiono szacunek. Ja żądam wyłączenia sześciu najlepszych koni — powiadają, że i owszem. Wyłączam cztery co najpiękniejsze krowy — powiadają, bardzo dobrze. Wyłączam powóz, bryczki, uprząż, siodła — mówią, że im nic po tem... Musi w tem coś być, ale co, nie wiem. Czy oni przewidują, że przez Maciejów pójdzie droga żelazna, czy co? Jednem słowem, że wszystko akceptują, na wszystko się zgadzają — byle tylko kończyć i kończyć jak najprędzej... Sam już nie wiem, co mam wymyśleć, żeby się od tego uwolnić! Za dwa tygodnie znów tu mają przyjechać! Ratuj jeżeli możesz, radź!
— Wiesz co, sprzedaj im ów sławny proces z kapitułą...
— Bój się Boga, człowieku — toć to trzy grosze nie warto.
— Tem lepiej!
— Ale jakże?... Proponować nawet nie wypada.
— Dla czego? Ostatecznie, rzecz to nie tak zła, jak sądzisz. Wasze prawa do spornych terytoryów są jasne, a że dziś majątki kapituły nie znajdują się w jej ręku — to nic nie znaczy. Odpowiada ten, kto posiada, ponieważ pretensye wasze przedawnieniu nie uległy. Ja tę rzecz znam, dość blizko nawet.
— Więc mówisz, że to sprawa do wygrania?
— Nie mówię, ale nie mówię też, żeby miała być nic nie warta. Otóż postaw szwabom warunek, żeby twoje prawa nabyli, że bez tego majątku nie sprzedasz. Żądaj sumy znacznej — powiedz, niech sprowadzą sobie adwokata, iżby rozpatrzył papiery. Paktuj, zwłócz — dopóki się szwabom nie sprzykrzy i dopóki sobie innego majątku nie znajdą.
— Słusznie mówisz, Symplicyuszu, jak cię kocham, słusznie. Już to wiadoma rzecz, że do rady tyś człowiek jedyny... Na antykach nie znasz się wcale, to prawda — ale do interesu głowę masz.
— Pochlebiasz mi zanadto...
— Właśnie, że nie; nawet, szczerze mówiąc, marzyłem o tobie i pragnąłem, abyś jaknajprędzej przyjechał...
— A cóż tam?
— Chciałem, by z chłopami skończyć i tę przeklętą sprawę z Gapcewiczem na dobrą drogę wprowadzić; adwokat, proszę cię, pisze mi, że wszystko dobrze idzie, żeśmy w pierwszej instancyi wygrali, ale Gapcewicz apelował i podobno ma zamiar wlec nas przez wszystkie instancye... Takim sposobem można jeszcze długo oczekiwać na rezultat...
— Rozpatrzy się to, kochany panie Mikołaju, rozpatrzy, mamy czas; chciałbym przynajmniej tydzień przesiedzieć tu, w Maciejowie.
— A! mój Symplicyuszu, tej mi znów krzywdy nie zrobisz. Cóż to znaczy tydzień! Tyle czasu nie widzieliśmy się, — a starzy jesteśmy obaj — możemy się więcej nie zobaczyć... posiedzisz więc, bracie, posiedzisz! Stancyjka dla ciebie na górze gotowa, konia ci spasę, że będzie gruby, jak baryła... tylko o odjeździe nie gadaj — i siedź...
— No, dobrze to jest, mój panie Michale... zobaczymy zresztą; powiedz mi wszakże naprzód, gdzie są twoje dzieci, pan Karol, pani Lucyna?
— Są w domu, jak zwykle...
— Karol zapewne w polu...
— Ale gdzież tam!
— Cóż więc robi?
— Jak obecnie, to śpi...
Jajko na zegarek spojrzał.
— Dziwi cię to? — rzekł pan Mikołaj smutnie — i mnie dziwiło z początku, ale z czasem przyzwyczaiłem się.
— Istotnie, do dziesiątej spać na wsi! Dalibóg to sztuka...
— W samej rzeczy. Już jabym nie potrafił. U mnie to, proszę, byle dzień się zrobił — sen z powiek ucieka...
— Czy i pani Lucyna równie długo lubi wypoczywać?
— A nie! Lucynka tem się od Karola różni, że ma zwyczaj sypiać znacznie dłużej, niż on... Trudno bo, proszę cię, mieć apetyt, jak się prawie prosto z łóżka do obiadu przychodzi.
— A powiedz-że mi, panie Mikołaju, cóż oni robią nocami, boć przecież całe dwadzieścia cztery godziny przespać nie sposób...
— Rozmaicie... Ja tam, co prawda, nie wiem, bo zaraz po kolacyi spać idę, ale panna Weronika powiada... że pan Karol czyta książki i gazety ziewając, a jego pani siostra brzdąka na fortepianie i także ziewa... Utyskują przytem na swoje losy, na mnie, że majątku sprzedać nie chcę, a skutkiem tego oni tu marnują się i więdną... zagrzebani...
— Zagrzebani? Cóż to znaczy?
— Ha, spytaj się ich sam... bo ja nie wiem... Zagrzebani i dosyć... ale, koniec końcem, ja majątek trzymam i nie puszczam. Po mojej śmierci niech sobie robią, co chcą...
Pan Symplicyusz zamyślił się. Wydobył z kieszeni krótką swoją fajeczkę i nakładać ją zaczął, gospodarz zaś wsparł głowę na ręku i zadumał się ciężko... Nagle myśl mu jakaś błysnęła. Zerwał się z krzesła, rękę na ramieniu gościa położył i rzekł:
— Słuchajno, Symplicyuszu... Zdaje mi się, że wspominałeś mi kiedyś, iż za młodu do realnych szkół uczęszczałeś...
— Tak...
— I że podobno matematykę dobrze znasz...
— Na swoje potrzeby dość...
— Założyłbym się, że was tam i mechaniki uczono...
— Troszeczkę...
— No więc, byłbyś moim nieprzyjacielem, gdybyś mi nie pomógł zreparować kukułki...
— Ha, ha — ależ nie jestem zegarmistrzem.
— To nic. Powiadam ci, że nie święci garnki lepią. W ostatnim razie, gdy będziemy mieli jaką wątpliwość, przywołamy młynarza... Sprytny to majster! Koło, paprzycę, zastawki wyrysuje ci jak najlepszy inżynier — a przytem i majstrowaty jest... Młocarnię mi kiedyś zreparował doskonale.
— Ano, kiedy taki majster, to go jegomość zawołaj, niech reparuje, a raczej niech próbuje, może mu się uda...
— A ty, Symplicyuszu... nie chcesz?
— Cóż ja? Nie jestem zegarmistrzem... jak żyję, nie miałem z takiemi rzeczami do czynienia.
— Nie przeczę, lecz masz teoryę, a młynarz posiada tylko praktykę... weźcie się obadwaj... i ja także swoim konceptem w pomoc przyjdę; bo, uważasz kochany Symplicyuszu, takiego antyka szkoda, niepowetowana szkoda! Niedawno nieboszczyk ksiądz Szarogrodzki dawał mi za niego pięćset złotych — jak jeden grosz, pięćset złotych mi dawał!
— Co też jegomość mówisz. Nieboszczyk Szarogrodzki umarł przed ośmnastoma laty... a oto powiadasz, że niedawno...
— Zapewne, że niedawno... Cóż to głupie ośmnaście lat to wieczność! Dawał, dawał, jak cię kocham, dawał, ale ja nawet słuchać nie chciałem...
— To szkoda!
— Szkoda, albo i nie szkoda — a ja ci mówię, nie marudź. Chodźmy do zegaru... chodźmy...
— Kiedy chcesz koniecznie, to idę, ale jeżeli prawdę mam powiedzieć, to wolałbym...
— Cóż? cóż?
— Wolałbym rozejrzeć się w sprawie z Gapcewiczem, albo też w aktach procesu z kapitułą.
— Będzie na to czas, powiadam ci, kochany Symplicyuszu, że będzie na to czas... Po obiedzie, w chińskim domku, przy buteleczce, przy cygarku — rozpatrzymy się, rozgadamy, rozważać będziemy choćby do nocy... Cóż, zgoda?
— No zgoda, zgoda... panie Mikołaju...
— Chodźmyż więc, bo to najpilniejsze, periculum in mora.
Pan Mikołaj wziął swego gościa pod ramię i prowadził do zepsutej kukułki, mówiąc:
— Bo to, uważasz Symplicyuszu, ja ten antyk nabyłem przypadkiem... na licytacyi po księdzu z Zapłocia... Żydzi dawali tylko pięć złotych, ja postąpiłem do rubla — i oto, od lat trzydziestu, jestem w posiadaniu tego cennego zabytku... nawet źle mówię cennego, gdyż właściwie jest to nieoceniony, nieoszacowany egzemplarz. W Gdańsku tysiąc daliby za niego... Tam są znawcy!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.