Zamek w Karpatach/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamek w Karpatach |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Tomasz Seweryn Jasiński |
Tytuł orygin. | Le Château des Carpathes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wioska Werst jest tak mało znacząca, że rzadko na której mapie bywa oznaczoną. Pod względem administracyjnym urządzona jest lepiej, niż wioska Wulkan, znajdująca się również na stoku góry Plesa.
Odkrycie kopalni, które ożywiło znacznie handel w osadach Petronesy, Livadzel i innych, nie wpłynęło korzystnie ani na Wulkan, ani na Werst; wioski te pozostały zupełnie takiemi, jakiemi były przed pół wiekiem.
Ludność wioski Wulkan składa się głównie z urzędników komory celnej i kupców. W wiosce Werst za to więcej znajduje się rolników a wszystkich mieszkańców jest z pięćset osób.
Domy rozsiadły się po obu stronach drogi, pnącej się ku górze, lub pochylającej się na dół, a będącej granicą Wołoszczyzny i Siedmiogrodu. Tędy przechodziły stada wołów, baranów i trzody chlewnej, przejeżdżali kupcy handlujący owcami, mięsem i zbożem, oraz rzadko
zdarzający się podróżni, którzy woleli przedostać się przez wąwóz, niż przez Kolosvar i dolinę Maros.
Natura bez zaprzeczenia hojnie wyposażyła tę dolinę, która ciągnie się pomiędzy górami Bihar, Retyezat i Paring. Ziemia jest tu nadzwyczaj urodzajna, oprócz tego są kopalnie soli, dostarczające rocznie do dwudziestu tysięcy beczek. Kopalnie Torotzko dostarczają ołowiu, merkuryuszu, a nadewszystko żelaza, które wydobywano już w dziesiątym wieku i z którego najlepszą stal wyrabiają. W Topanfalva znajduje się nawet złoty piasek w głębi strumieni.
Lecz wszystkie te bogactwa natury nie wpływają na dobrobyt ludności. Są wprawdzie osady zbudowane z większym już komfortem, posiadające sklepy, składy i magazyny, oraz domy prywatne, ozdobione balkonami i werandami, lecz podobnego przepychu nie napotka się ani w wiosce Wulkan, ani w Werst.
W tej ostatniej znajduje się ze sześćdziesiąt domków, pokrytych fantastycznymi dachami, wystającymi daleko ponad ściany domów. Przed każdym domem jest ogródek, a poza nim na wpół zrujnowana stodoła i obora kryta słomą, a gdzieniegdzie studnia, ze zwieszającem się wiadrem. Wody, spływające po deszczu, wyżłobiły sobie naturalne ścieki, wijące się kręto po obu bokach drogi.
Pomimo swej prostoty, wioska miły dla oka przedstawia widok. Drzwi i okna zdobią kwiaty, bujne sploty pnących się roślin ozdabiają mury, na słomianych dachach porastają mchy, topole, wiązy, buki, jodły i klony otaczają domostwa. W oddali widać coraz wyżej piętrzące się góry, których wierzchołki odbijają się na jasnem tle nieba.
Narzecze, którem mówią w tej wiosce, nie jest ani niemieckiem, ani węgierskiem, lecz rumuńskiem, którego również używają cyganie, rozrzuceni we wszystkich okolicach komitatu. W Werst znajdowali się także cyganie, lecz mieszkali zupełnie oddzielnie, jakkolwiek wyznawali religię chrześcijańską.
Cywilizacya jest jak powietrze lub woda, jak tylko gdzie znajdzie jakiś otwór, przedostaje się natychmiast, przynosząc zarazem zmiany w okolicy. Lecz widać, że takiej szczerby nie było tu jeszcze, gdyż Werst był zakątkiem ziemi zupełnie zacofanym. Mieszkańcy tych okolice nigdy się stąd nie wydalali, tu żyli i tu umierali.
Nauczyciel wiejski, Hermod, uczy tylko czytać, pisać i rachować, ale dalej nie sięga jego wykształcenie. Historya, geografia i literatura są to dla niego rzeczy nieznane, umie on tylko ludowe pieśni i legendy. I pod tym względem nigdy go pamięć nie zawodzi. Niektórzy uczniowie bardzo z tego korzystają.
Teraz przypatrzmy się bliżej sędziemu z Werst. Był to człowiek mający około lat sześćdziesięciu, Rumun z pochodzenia, z krótko przystrzyżonymi, siwiejącymi włosami, z ciemnym jeszcze wąsem i łagodnem spojrzeniem. Tęgi i barczysty, jak każdy góral, nosił duży filcowy kapelusz, szeroki pas spięty na klamrę, kurtkę bez rękawów i buty z wysokiemi cholewami. Był on raczej wójtem niż sędzią, a chociaż urząd jego zmuszał go do załatwiania rozmaitych spraw, głównie zajmował się utrzymywaniem ładu i porządku w wiosce, przytem trzeba dodać, że nie zapominał i o własnej kieszeni. Każda umowa, kupno lub sprzedaż, przynosiły mu pewien procent, nie mówiąc o podatku drogowym, który płacili cudzoziemcy i turyści, a z którego także miał pewną korzyść.
Było to więc zajęcie dość zyskowne, zapewniające panu Koltz dobrobyt. Większa część wieśniaków w tym komitacie zadłużona jest u lichwiarzy żydów, którzy ich gnębią i prześladują, lecz sędzia Koltz nie potrzebował się uciekać do tej ostateczności. Na jego gruntach nie ciężył ani grosz długu. Miał urodzajne pola, doskonałe pastwiska dla swoich trzód, winnice, z których mógł być dumnym i które w istocie gięły się pod ciężarem olbrzymich gron owoców. Sprzedawał też z korzyścią winogrona, zostawiając część jakąś na własny użytek.
Dom posiadał najpiękniejszy w całej wiosce, położony na wzgórzu i zbudowany z kamienia. Poza domem rozciągał się ładny ogród owocowy i warzywny, ściany domu pokrywała zieleń pnących się roślin, zarzucających aż na dach swoje bujne gałązki. Wysokie buki rosły około domu, w ogrodzie widać było warzywa i owoce starannie pielęgnowane. Wewnątrz domu izby były czyste i obszerne, a z każdego kąta wyglądał spokój i dostatek. Wszystkie sprzęty, łóżka, stoły, ławy i stołki były malowane, na półkach połyskiwały garnuszki i półmiski, od pułapy zwieszały się rozmaite ozdoby, jako to: gliniane dzbanuszki zawieszone na kolorowych, jaskrawych wstążkach; kufry i skrzynie zastępujące komody i szafy, pokrywały również pstre pokrowce. Na wapnem wybielonych ścianach wisiały o jaskrawych barwach obrazki, z których jeden przedstawiał Hunyadę, bohatera z XV wieku.
Jednem słowem dom wójta Koltz był ślicznem mieszkaniem i możnaby nawet powiedzieć, że za dużem dla niego jednego; ale Koltz nie był sam, gdyż miał córkę, śliczną Miriotę, którą kochał tkliwie. Koltz mógł był jej nadać jakie szczególne pogańskie imię, jak Floryka, Daina, lub Daurytia, które są używane na Wołoszczyźnie, nie, on ją nazwał po prostu Miriotą, co znaczy dosłownie — mała owieczka. Dziewczyna rosła szybko i teraz miała już lat dwadzieścia. Była to ładna blondynka z czarnemi oczami, patrzącemi na świat z ufnością, zręczna i wysmukła. Bardzo jej było do twarzy w narodowym stroju: w białej koszulce z pąsowem na kołnierzu wyszyciem, w barwnej spódniczce obciśniętej szerokim paskiem ze srebrną klamrą, w czarnym gorseciku i fartuszku w niebieskie i ponsowe pasy, w żółtych bucikach i lekkiej chusteczce zarzuconej na głowę; z pod chustki wymykały się długie warkocze, związane wstążką.
Miriota Koltz była nietylko przystojną i bogatą, ale i dobrą gospodynią i wykształconą osobą. Zarządzała doskonale ojcowskiem gospodarstwem, a w szkole od nauczyciela Hermod nauczyła się czytać, pisać i rachować. Przytem znała również doskonale wszystkie podania, legendy i pieśni. Umie legendę o Dziewiczej Skale, gdzie skryła się księżniczka przed pogonią Tatarów; o smoczej Jamie, znajdującej się w Królewskiej dolinie; o fortecy Déva, zbudowanej przez wieszczki; o sławnej górze bazaltowej zwanej: „Porażona od pioruna” a podobnej do olbrzymich skrzypiec, na których dyabeł grywa podczas burzliwych nocy. Zna również podanie o górze Ratyezat, której wierzchołek zamiatają czarownice i o wąwozie Thorda, który powstał od uderzenia miecza św. Władysława. Miriota wierzyła święcie w te wszystkie baśnie i często rozmawiała o tem ze swoim krewnym Mikołajem a raczej Niko-Deckiem.
Niko Deck był to leśniczy tamtejszych lasów, krewny jej po matce, dwudziestokilkoletni chłopak; wysoki, silny brunet, odziany zwykle w barani kożuszek, wyszywany różnokolorowymi jedwabiami. Odważny przytem i śmiały, był ulubieńcem swego wuja, wójta Koltz.
Musimy jeszcze lepiej zapoznać się z nauczycielem i doktorem.
Nauczyciel Hermod był to człowiek stary, w okularach i z nieodstępną porcelanową fajeczką w ustach; rzadkie, siwe włosy okrywały jego głowę, w twarzy miał jakieś nerwowe drganie. Sam temperował uczniom pióra, gdyż z zasady nie pozwalał im pisać stalówkami; a biegłym był w tej sztuce, gdyż twierdził, że umiejętnością zasługującą na największy szacunek jest umiejętność pięknego pisania i w tym też kierunku kształcił głównie swoich uczniów. Inne nauki podrzędniejsze w jego mniemaniu zajmowały miejsce.
Doktor Patak był także dziwaczną figurą. Niejeden zdziwił się może, że pomimo obecności tak wykształconej osoby, mieszkańcy wioski Werst wierzyli jeszcze w gusła i zabobony.
Ależ doktor ów był tak samo doktorem, jak wójt Koltz sędzią. Patak tytułował się tylko szumnie doktorem, jego wymowa i pewność siebie wzbudzały w ludziach zaufanie, podobne do tego, którem cieszył się Frik, a to było niemałym dowodem uznania. Patak sprzedawał rady i leki, lecz te ostatnie składały się z tak niewinnych środków, że nie mogły nikomu zaszkodzić, a leczyły jedynie takie choroby, którym pomagała sama natura. Bo też i ludzie cieszą się zdrowiem w tamtych okolicach, nie słyszano tam nigdy o żadnych epidemicznych chorobach, a jeśli ludzie umierają, to dlatego, że takie jest nieuniknione prawo natury. Nie trudno więc być doktorem w tym błogosławionym zakątku Siedmiogrodu.
Patak nie kształcił się był nigdy w medycynie, lecz był po prostu niegdyś dozorcą chorych przy szpitalu pogranicznym, przeznaczonym do kwarantanny. Czuwał więc tylko nad podróżnymi, którzy przez pewien przeciąg czasu podlegali prawom kwarantanny.
Doktor Patak, jako bardziej oświecony od innych, nie wierzył w zabobony i wyśmiewał się z legendy dotyczącej starego zamczyska wśród gór. Gdy mówiono wobec niego o tem, że od niepamiętnych czasów nikt nie śmie się przysunąć do starożytnych ruin, powtarzał nieraz:
— Niechby mnie tylko kto zachęcił, a poszedłbym zobaczyć stare ruiny; sądzę, że nie ma czego się obawiać!