Zamek w Karpatach/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zamek w Karpatach
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Tomasz Seweryn Jasiński
Tytuł orygin. Le Château des Carpathes
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

Juliusz Verne.

ZAMEK W KARPATACH.
Przekład z francuskiego
J. J.

WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA

1894
Дозволено Цензурою.
Варшава, 30 Апрѣля 1893 года.

Warszawa. Drukiem Emila Skiwskiego.






ROZDZIAŁ I.

Opowiadanie niniejsze nie jest fantastycznem, chociaż niejednemu może wydawać się nieprawdopodobnem; zwrócimy uwagę jednak, że żyjemy w czasach, w których dzięki coraz nowym naukowym odkryciom, będącym niejako zadatkiem przyszłości, nie można naszej powieści zaliczyć do legend. Zresztą legendy i podania nie tworzą się już teraz, przy schyłku dziewiętnastego wieku, odznaczającego się praktycznością i realistycznemi dążeniami. Nie napotkasz ich ani w Bretanii, tak obfitującej w starożytne, dzikie podania; ani w Szkocyi, kraju gnomów; ani w Norwegii, zaludnionej fantastycznemi postaciami elfowi, sylfów i walkiryi, ani nawet w Siedmiogrodzie, gdzie na tle otaczających go Karpat mogłyby się ukazywać nadprzyrodzone istoty. Chociaż trzeba przyznać, że w krainie Siedmiogrodzkiej lud wierzy jeszcze w zabobony i w średniowieczne czary.
Gérando opisywał te odległe prowincye Europy, a Elizeusz Réclus zwiedzał je nawet, lecz żaden z nich nie dotknął przedmiotu, o którym mamy mówić.
Było to przy schyłku maja. U stóp góry Retyezat, na wyniosłej płaszczyźnie, pokrytej bujną roślinnością, skąd roztaczał się rozległy widok na urodzajną dolinę, urozmaiconą grupami drzew, wznoszących się wśród łanów uprawnych pól i ogrodów, siedział pasterz, pilnując swej trzody. Płaszczyzna, odkryta ze wszystkich stron, wystawiona była, szczególniej zimą, na północno-zachodnie wichry.
Człowiek nie miał pozoru arkadyjskiego pasterza, lecz nie wyglądał również na wieśniaka. Nie był to Dafnis ani Amyntas, opiewany przez starożytnych poetów, chociaż otaczający go krajobraz godzien był pióra poety, jak pędzla artysty. Rzeka Sil płynęła, szemrząc u stóp wzgórza i wiła się jak wstęga przez dolinę.
Frik, był pasterzem we wsi Werst i mieszkał w nędznej chacie, zbudowanej na brzegu wioski, gdzie mieścił się razem ze swoją trzodą. Leżał on na wzniesieniu porośniętem trawą i drzemał jednem okiem, a drugiem pilnował trzody. W ustach trzymał dużą fajkę, którą wyjmował niekiedy, aby gwizdać na psy, gdy owca jaka zanadto się oddaliła, lub dął w róg pasterski, którego dźwięk stokrotnem echem odbijał się w górach.
Była godzina czwarta po południu i słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Wierzchołki niektórych gór oświetlone były wyraźniej, podczas gdy podstawy ich lekka mgła otaczała. Z południowo-zachodniej strony, gdzie łańcuch gór rozstępował się trochę, tryskał snop ukośnych promieni słonecznych, wciskających się niby przez otwarte drzwi.
Miejscowość ta należała do najmniej znanej i najdzikszej części Siedmiogrodu, zaliczonej do komitatu Klauzenburg, albo Kolosvar.
Siedmiogród, zwany po madziarsku Erdely, kraj leśny, jest niezmiernie ciekawą prowincyą cesarstwa austryackiego. Ziemia Siedmiogrodzka graniczy na północy z Węgrami, na południe z Wołoszczyzną, a na zachód z Mołdawią. Rozległość jej wynosi sześćdziesiąt tysięcy kwadratowych kilometrów, czyli sześć milionów hektarów, co równa się dziewiątej części Francyi. Malownicze, górzyste jej położenie przypomina Szwajcaryą, ale jest ona o połowę obszerniejsza niż Helwecya, a mniej zaludniona.
Transylwania, czyli Siedmiogród, posiada ziemię urodzajną, uprawne pola i bujne pastwiska. U stóp wyniosłych gór rozciągają się prześliczne doliny, odnogi gór Karpackich przerzynają kraj w rozmaitych kierunkach, rozliczne rzeki i rzeczki zasilają wspaniały Dunaj, którego Żelazne Wrota, znajdujące się o kilka mil ku południowi, zamykają wąwóz łańcucha gór Bałkańskich na granicy Węgier i państwa Ottomańskiego.
Takim jest ten starożytny kraj Dacyi, zdobyty przez Trajana, w pierwszym wieku ery chrześcijańskiej. Niezależność, którą cieszył się pod panowaniem Jana Zapolskiego i jego następców, skończyła się po wstąpieniu na tron Leopolda I., który Siedmiogród przyłączył w roku 1699 do Austryi.
Kraj ten zamieszkują rozmaite plemiona; są tu Wołoszanie i Rumuni, Węgrzy, Cyganie, Szeklerzy mołdawskiego pochodzenia i Saksoni, którzy z czasem zjednoczą się z miejscową ludnością.
Do jakiego plemienia należał pasterz Frik? Czy był to potomek starożytnych mieszkańców Dacyi? Trudno to było określić, spoglądając na jego bezładnie spadające włosy, twarz posmoloną, gęstą brodę i, również gęste, krzaczyste i rudawe brwi, ocieniające niepewnego koloru oczy, zielonawo błękitne, otoczone siecią zmarszczek. Bo Frik ma już ze sześćdziesiąt pięć lat; pomimo to trzyma się dobrze, jest szczupły, zawiędły i wysoki, a gdy wsparty na swoim pasterskim kiju stał nieruchomie na skale, z głową osłoniętą spiczastym słomianym kapeluszem, mógłby posłużyć za model malarzowi.
W chwili, gdy słońce rzucało od zachodu snop promieni, Frik obrócił się, potem zasłaniając się ręką przed olśniewającem jego oczy światłem, spojrzał uważnie na daleki horyzont. Zdaleka na tle nieba, rysowały się mury zamczyska. Była to starożytna budowa, która zajmowała wyniosły i samotny wierzchołek góry, stanowiącej wyższą część płaszczyzny, zwanej płaszczyzną Orgall. Wśród blasków zachodzącego słońca mury zamku odbijały się wyraźnie. Jednakże wzrok pasterza sięgał widać bardzo daleko i odznaczał się niepospolitą siłą, skoro mógł dostrzedz niektóre szczegóły z takiej odległości. Frik zawołał nagle kręcąc głową:
— Stary zamku!... stary zamku!... Trzymasz się jeszcze silnie na swoich podwalinach!... A jednak przed upływem trzech lat rozsypiesz się w gruzy, kiedy twój buk ma już tylko trzy gałęzie!...
Drzewo bukowe, o którem pasterz wspominał, rosło obok jednej wieży zamczyska; gałęzie jego odbijały się ciemną barwą na tle nieba, lecz w tak delikatnych konturach, że człowiek posiadający wzrok mniej bystry, niż pasterz, nie byłby go nigdy odróżnił. Tajemnicze słowa pasterza odnosiły się do legendy, krążącej między ludem o tym zamku, którą później opowiemy.
— Tak, tak, — powtórzył, — trzy gałęzie... Wczoraj było jeszcze cztery, ale jedna opadła tej nocy... tylko sęk po niej pozostał... Widzę przecie tylko trzy gałęzie... Tak, tak, stary zamku, tylko trzy!...
Jeżeli będziemy zapatrywać się na pasterza ze strony idealnej, to powiemy, że odznacza się zawsze bujną imaginacyą, gdyż z natury jest marzycielem, do czego usposabia go rodzaj zajęcia; przypatruje się on planetom, naradza z gwiazdami, czyta w otwartej księdze niebios. Ale w rzeczywistości tak nie jest, gdyż są to ludzie nieoświeceni zupełnie. Lecz łatwowierność prostego ludu przypisuje im dary nadprzyrodzone. Podług nich może on rzucić urok i względnie do swego usposobienia, albo odżegnywa czary, albo je rzuca na ludzi i zwierzęta; oprócz tego sprzedaje proszki, napoje czarodziejskie, formułki zaklęć! On może zakląć urodzajność ziemi, aby nie wydała plonu, skoro czarownik wrzuci w nią zaklęty kamień, lub spojrzy lewem okiem. Podobne zabobony można napotkać w każdym kraju i w każdym wieku. Nawet wśród wieśniaków bardziej oświeconych istnieje ten zwyczaj, że z szacunkiem przemawiają do pasterza i okazują mu przychylność.
— Lepiej się ukłonić, — mówią, — aby uniknąć złego wpływu.
Ma się rozumieć, że w Siedmiogrodzie przekonania te są jeszcze bardziej zakorzenione.
Frik więc uważany był za czarownika, umiejącego wywoływać fantastyczne zjawiska. Jeden twierdził, że wampiry i strzygi były mu posłuszne; drugi zapewniał, że można go było widzieć przy schyłku księżyca, lub podczas ciemnych nocy na stawidle młyńskiem, rozmawiającego z wilkami, lub wpatrzonego w gwiazdy.
Frik nie zaprzeczał tym gadaniom, z których ciągnął korzyści. Za dobrą cenę sprzedawał umiejętność rzucania i zdejmowania uroków. Lecz trzeba dodać, że był niemniej łatwowiernym od tych, których wspomagał radą, i jeżeli nie wierzył we własne czary i gusła, wierzył uroczyście we wszystkie legendy i podania krążące po kraju.
Nic więc dziwnego, że powtarzał przepowiednie, dotyczące zniknięcia starego zamku, kiedy buk utracił jedną gałęź i że mu pilno było zanieść tę wiadomość do wioski.
Zwołał trzodę za pomocą swego pasterskiego rogu i wyruszył ku wsi. Psy zaganiały owce, a były to mocne, na wpół dzikie brytany, które z pozoru można było raczej posądzić o chęć pożarcia baranów, niżeli pilnowania ich troskliwie.
Trzoda ta należała do sędziego z Werst, nazwiskiem Kolbs, który płacił gminie znaczny podatek za pastwiska. Sędzia cenił bardzo pasterza Frika, wiedząc, że nietylko umie trzód pilnować, ale też strzedz i leczyć w potrzebie potrafi.
Owce szły w ściśniętych szeregach, przed którymi postępował przewodnik stada.
Zeszedłszy z pastwiska, Frik zwrócił się na szeroką ścieżkę, ciągnącą się wzdłuż pól uprawnych, na których kołysały się ciężkie kłosy zboża na wysokich łodygach; dalej widać było plantacye kukurydzy. Opodal szumiał las sosnowy i jodłowy, nęcący chłodem i cieniem. Poniżej rzeka Sil toczyła swoje przejrzyste fale po łożysku zasłanem kamykami, po jej powierzchni płynęły kłody drzewa, ciosanego w niedalekiej fabryce.
Psy i owce zatrzymały się na prawym brzegu rzeki i zaczęły pić chciwie wodę.
Niedaleko widać już było wioskę Werst, po za kępą wierzb, bujnie rozrośniętych i sięgających aż do podnóża góry Wulkan. Na stoku tej góry wznosiła się wioska tegoż nazwiska, zbudowana od strony południowej.
Na polu było pusto o tej godzinie; rolnicy zwykle późno wracali do domu, i Frik nie napotkał nikogo. Gdy trzoda ugasiła pragnienie i pasterz wracał już ku dolinie, o pięćdziesiąt może kroków od niego, ukazał się jakiś człowiek przy zakręcie rzeki.
— Hej! przyjacielu! — zawołał na pasterza.
Był to jeden z tych obcych ludzi, którzy przebiegają tamtejsze okolice; spotkać ich można nietylko w miastach i osadach, ale i w najuboższych wioskach. Każdy mógł się z nimi porozumieć, gdyż mówili oni wszystkimi językami. Czy ten wędrowny kramarz był Włochem, Saksończykiem, lub Rumunem? Nikt nie umiałby na to odpowiedzieć. Raczej był on żydem, jak tego dowodziła jego wysoka, szczupła postać, nos garbaty, długa, spiczasta, przystrzyżona broda, wypukłe czoło i przenikliwie biegające czarne oczy.
Handlarz ten sprzedawał okulary, termometry, barometry i małe zegary wieżowe.
Towar, którego nie mógł zamknąć w tłumoczku, dźwiganym na plecach i przytwierdzonym mocnemi szelkami, zawieszał sobie na szyi i u pasa. Wyglądał więc, jak sklep ruchomy.
Żyd miał widocznie szacunek dla pasterza, gdyż powitał go ukłonem ręki; potem zapytał tem narzeczem rumuńskiem, które powstało z mieszaniny języka łacińskiego i słowiańskiego, ale z lekkim odcieniem cudzoziemskiego akcentu.
— Jakże wam się powodzi, przyjacielu?
— Rozmaicie... stosownie do pogody, — odpowiedział Frik.
— No, to dziś miewacie się dobrze, bo dziś czas bardzo piękny.
— Ale jutro będzie gorzej, gdyż jutro będzie deszcz padał.
— Deszcz będzie padał? — zawołał kramarz. — Więc w waszym kraju deszcz pada, choć chmur nie ma?
— Chmury nadciągają w nocy i to stamtąd... ze złej strony góry.
— I z czegoż to wnosisz?
— Z wełny moich baranów, która jest ostrą i suchą, jak wyprawiona skóra.
— Niedobra to przepowiednia dla podróżnych zmuszonych daleką odbywać drogę...
— Ale dobra dla tych, co pozostaną w swoich chatach.
— Tak, jeśli mają własne chaty.
— Czy masz dzieci? — zapytał Frik.
— Nie.
— A jesteś żonaty?
— Nie.
Frik dlatego był tak ciekawy, że jest to zwyczajem w ich kraju, zadawać ludziom mało znanym tego rodzaju pytania.
Po chwili pasterz zapytał znowu:
— Skąd idziecie handlarzu?
— Z Hermanstadtu.
Hermanstadt jest jednem z główniejszych miast Siedmiogrodu. Po za nim ciągnie się dolina węgierskiej rzeki Sil, która prowadzi aż do miasteczka Pestronesi.
— A dokąd idziesz?
— Do Kolosvar.
Chcąc dojść do Kolosvar, należy zwrócić się w stronę doliny Maros, potem zaś, minąwszy Karlsburg i pierwsze wzniosłości gór Bihar, dochodzimy do głównego miasta komitatu. Droga ta wynosi ze dwadzieścia mil, czyli około stu pięćdziesięciu kilometrów.
W istocie ci wędrowni kramarze stanowią zupełnie odrębny rodzaj ludzi, przypominających jakieś fantastyczne postacie. Ponieważ sprzedają termometry, barometry i zegary i mają do czynienia ciągle z czasem i tym, co upływa, i tym co ma nadejść, lub jest obecnie, zdaje im się, że są posłannikami Saturna. I takie też wrażenie żyd wywarł na Frika, który patrzył na te wszystkie nieznane dla niego przedmioty, których znaczenia i użytku nie pojmował.
— Powiedźcie mi handlarzu, — rzekł wreszcie, wskazując ręką na towar zawieszony na szyi kramarza, — do czego służą te przedmioty, wyglądające jak kości wisielca.
— O! to są rzeczy mające wielką wartość, a nadewszystko pożyteczne dla każdego, — odpowiedział kramarz.
— Pożyteczne dla każdego? — zawołał Frik, mrugając oczyma, — nawet dla pasterza?
— A ma się rozumieć.
— I na cóż przydać się może taka maszynka?
— Ta maszynka, — odpowiedział żyd, biorąc w rękę termometr, oznajmia każdemu, czy jest ciepło lub zimno.
— Eh! ja i bez tego wiem o tem dobrze, skoro się raz pocę, a drugi raz drżę z zimna, pomimo płaszcza.
Naturalnie, że to było rzeczą dostateczną dla takiego prostaczka.
— A ta duża machina z igłą? — zapytał znowu, wskazując na barometr.
— Instrument ten wskazuje, czy jutro będzie deszcz czy pogoda.
— Doprawdy?
— Nieinaczej...
— Eh! co mi potem, choćby to nie kosztowało więcej nad grajcara, — odpowiedział Frik. — Gdy patrzę na chmury wijące się wśród gór, lub przesuwające się ponad najwyższymi szczytami, to wiem już na dwadzieścia cztery godziny naprzód, jaka będzie pogoda. Patrz, czy widzisz tę lekką mgłę, wznoszącą się ponad ziemią? Otóż mogę ci powiedzieć napewno, że jutro deszcz będzie padał.
Rzeczywiście, kto tak znał się na niebie, jak Frik, mógł się łatwo obejść bez barometru.
— Nie pytam się nawet, czy ci zegar potrzebny? — zaczął znowu handlarz.
— Zegar? a nacóżby mi się przydał?... Mam ja najlepszy zegar, który krąży nad moją głową i chodzi bez niczyjej pomocy, a jest nim słońce na niebie. Gdy ono zatrzyma się na wierzchołku góry Rodük, wiem, że wtedy jest południe, a gdy wygląda przez wąwóz Egelt, jest wówczas szósta godzina. Moje barany wiedzą o tem zarówno dobrze, jak i moje psy. Schowaj więc dla siebie swoje zegary.
— No, gdybym tylko tego rodzaju klientów napotykał, — odpowiedział kramarz, — nie wiem, czy potrafiłbym zarobić na życie. A zatem nic wam nie potrzeba, pasterzu?
— Nic, a nic.
Trzeba wyznać, że towar, którym przechwalał się handlarz, był w dość lichym gatunku i nie odznaczał odznaczał się wyborową robotą. Barometry nie wskazywały dokładnie zmian pogody, wskazówki zegara posuwały się za prędko lub za wolno. Być może, że pasterz przeczuwał to i dlatego nie chciał nic kupić. Kiedy jednak ujął już swój kij pastuszy, uwagę jego zwrócił rodzaj rożku, czy rurki, zawieszonej na taśmie na szyi handlarza.
— A do czego służy ta rurka? — zapytał.
— To nie rurka.
— Czyżby to była broń jaka? Może pistolet?
— Nie, — odparł żyd, — to luneta.
Była to w istocie luneta dosyć pospolita, przybliżająca i powiększająca pięć lub sześć razy przedmioty.
Frik odwiązał instrument, przypatrywał mu się, obracał go w ręku i rozsuwał walce.
— Luneta? — zapytał po chwili, kręcąc głową.
— I do tego bardzo doskonała, daleko można widzieć przez nią.
— O! i bez tego mam wyborny wzrok! Gdy czas jest pogodny, widzę najwyższe skały na szczycie Retyazat i najdalsze drzewa w wąwozie górskim.
— I nie mrużysz oczu?
— Bynajmniej. Alboż to rosa nie myje mi oczu, kiedy sypiam prawie zawsze pod gołem niebem! To najlepsza rzecz na oczy.
— Co? rosa? — powtórzył handlarz. — Ależ to możnaby zaniewidzieć raczej...
— Może szkodzi ona innym ludziom, ale nie pasterzom.
— Niech i tak będzie. Ale jeśli wy macie dobre oczy, ja mam jeszcze lepsze, kiedy spojrzę przez tę lunetę.
— Chciałbym się o tem przekonać.
— Spojrzyj więc...
— Ja?...
— No, cóż w tem dziwnego?
— A nic za to nie zapłacę? — zapytał Frik z niedowierzaniem.
— Nic, chyba, że będziesz chciał kupić lunetę.
Uspokojony tem zapewnieniem Frik, wziął lunetę, której szkła kramarz ustawił odpowiednio, i przymknąwszy lewe oko, przyłożył lunetę do prawego oka.
Naprzód spojrzał w stronę gór, a następnie zwrócił szkło ku wiosce Werst.
— No, no, — rzekł, — widzę, że to prawda... przez szkło widzę dalej i lepiej, niż mojemi oczami... Poznaję nawet osoby... Otóż i gajowy Niko Dek, który powraca z lasu ze strzelbą na ramieniu i myśliwską torbą zawieszoną na plecach.
— A nie mówiłem wam! — odezwał się kramarz...
— Tak, tak, to Nik, — mówił dalej pasterz. — A cóż to za dziewczyna, która wychodzi z domu pana Koltz. Widzę, że jest ubrana w ponsową spódniczkę i czarny gorsecik, ale kto to?
— Spojrzyjcie uważniej, a poznacie ją z pewnością...
— Ah! to Miriota!... piękna Miriota!
— No i jakże wam się podoba ta maszyna?

— Nigdy nie myślałem, że przez nią tak daleko widzieć można.
... a następnie zwrócił szkło ku wiosce Werst (str. 18).
Frik nigdy w życiu nie widział lunety, co dowodziło, jakim zapadłym kątem była wioska Werst.

— Patrzcie jeszcze dalej, niż ta wioska, — odezwał się kramarz.
— A nic za to nie zapłacę? — powtórnie zapytał pasterz.
— Nic a nic, — zapewniał go kramarz.
— Aha! widzę dzwonnicę w wiosce Livadzel. Poznaję ją po krzyżu!... A dalej jeszcze w dolinie, pomiędzy jodłami, spostrzegam dzwonnicę w Petronesy, na której wznosi się blaszany kogut, z otwartym dziobem, jakby chciał zwoływać kurczęta... Tam znów widzę wieżę w Patrilla... Wszak mogę patrzeć, skoro to nic nie kosztuje?
— Możecie, możecie.
Frik zwrócił lunetę ku płaszczyźnie Orgall i wreszcie ku ruinom starożytnego zamku.
— Tak! — zawołał, — czwarta gałęź leży na ziemi... widziałem więc dobrze! I nikt nie pójdzie jej podnieść, aby z niej zrobić piękną pochodnię dla świętego Jana... Nie, nikt, ani ja nawet!... Byłoby to narażać duszę i ciało... Ale po co się tem kłopotać... Jest ktoś, co ją tej nocy porwie do piekielnego ogniska... To czort!...
Tak lud prosty pospolicie nazywa dyabła, złego ducha.
Być może, iż żyd byłby się zapytał o wyjaśnienie tych słów, niezrozumiałych dla niego, lecz Frik zawołał nagle głosem, w którym przestrach mieszał się z podziwieniem:
— A to co za mgła wydobywa się z tej wieży! Czy to mgła?... Nie, to jest dym chyba... Ależ to niepodobieństwo!... Od setek lat z kominów zamkowych dym się nie wydobywa!...
— A jednak musi to być dym, skoro go widzicie, pasterzu.
— Ależ nie, nie, to szkło się może zaćmiło.
— Można je przeczyścić.
Frik otarł szkła rękawem i znowu przyłożył je do oka.
Z wieży zamkowej w istocie dym się wydobywał, zbijając się prostym słupem w powietrze.
Frik stał nieruchomy i milczał. Cała jego uwaga zwrócona była na zamek, którego mury zmrok wieczorny zaczął osłaniać.
Nagle odjął lunetę od oczu i sięgając ręką do woreczka ukrytego pod kaftanem, zapytał:
— Wiele chcesz za tę rurkę?
— Półtora reńskiego, — odpowiedział handlarz.
I byłby może oddał ją za reńskiego, gdyby Frik był się potargował. Ale pasterz, zostający pod wpływem zdumienia, nie myślał się targować i wyjął z woreczka pieniądze.
— Czy to dla siebie kupujecie tę lunetę? — zapytał handlarz.
— Nie... dla mojego pana, sędziego Koltz.
— A zatem on wam wróci pieniądze?
— Naturalnie... dwa reńskie, tyle, ile mnie kosztuje.
— Jakto?... dwa reńskie?...
— No, ma się rozumieć, dobranoc wam przyjacielu.
— Dobranoc, pasterzu.
I Frik, gwiżdżąc na psy, szybkim krokiem poszedł ku wiosce.
Żyd patrzył za odchodzącym, kręcąc głową, jak gdyby spoglądał na waryata.
— Gdybym był wiedział, — rzekł sam do siebie, — byłbym mu ją sprzedał drożej.
I poprawiwszy towar na plecach, ruszył w stronę Karlsburga, idąc prawym brzegiem rzeki.

Dalej losy jego już nas nie obchodzą.




ROZDZIAŁ II.


Przedmioty, na które spoglądamy z pewnej odległości, wydają się nam zawsze inaczej, niż z blizka, a mianowicie trudno jest rozróżnić starożytne ruiny, rozsypujące się w gruzy, od skał nagromadzonych w epoce geologicznej, w czasie ostatnich przewrotów ziemskich. Głazy naturalne i opracowane ręką ludzką są w oddaleniu niezmiernie do siebie podobne. Też same mają linie, zboczenia i szarawe barwy, w które przyoblokły je wieki.
Tak samo przedstawiał się i starożytny zamek wśród gór. Niepodobieństwem było określić jasno jego kształtów. Wznosił się on na równinie Orgall, obok wąwozu Wulkan. Wyniosłe szczyty okalające go nie dozwalały mu odbijać się wyraźnie na horyzoncie. To, co brano za wieżyczkę, mogło być odłamkiem skały; wszystkie kształty były niepewne i nieokreślone. Wielu turystów twierdziło nawet, że stare zamczysko istniało tylko w wyobraźni okolicznych mieszkańców.
Najłatwiej było przekonać się o tem, udając się z przewodnikiem, któryby chciał iść do zamczyska. Nikt w okolicy nie odważył się zaprowadzić tam podróżnego.
Przez lunetę, choćby lepszą od tej, jaką kupił pasterz Frik od handlarza, można było widzieć jedynie, że na jakie ośmset lub dziewięćset stóp ponad wąwozem Wulkan, wznosił się szary mur, pokryty pnącemi się roślinami, które go do połowy zakrywały. Mur ciągnął się w okrąg na jakie pięćdziesiąt sążni. W dwóch przeciwległych rogach wznosiły się dwie wieże, a przy wieży z prawej strony rósł właśnie ów sławny buk, który miał wróżyć ostateczną zagładę ruinom zamku. Na wieży widać było jeszcze dach śpiczasty; na lewo wznosiła się dzwonnica zamkowej niegdyś kaplicy, a wichry potrącały nieraz popsutym już dzwonem, ku wielkiemu przerażeniu okolicznych mieszkańców.
W pośrodku okalającego muru wznosił się korpus głównego gmachu, z oknami oprawnemi w ołów i tarasem otaczającym pierwsze piętro. Na tarasie widać było długi, metalowy pręt, rodzaj chorągiewki, która zardzewiała i stała się nieruchomą, zwróconą w stronę południowo-zachodnią.
Pomimo, że mur zewnętrzny miejscami rozsypywał się w gruzy, nie można było wiedzieć, czy wewnątrz znajduje się jakiekolwiek mieszkanie, któreby się łączyło z wąwozem przez zwodzony most, lub podziemną galeryę.
Jak wspominaliśmy już o tem, nikt za żadne skarby świata nie chciałby się przekonać, czy zamek rozsypuje się w gruzy lub nie.
Zabobonny strach strzegł lepiej starych murów, niżby to czyniły wały obronne, wieże, działa, śmigownice[1] i inne maszyny dawnej artyleryi.
A jednak zwaliska te zasługiwały na to, aby je zwiedzali turyści i badacze starożytności. Położenie jego na płaszczyźnie Orgall jest wyjątkowo piękne. Z wyższego tarasu wieży widok rozciąga się aż do krańca łańcucha gór. Po za zamkiem wznoszą się wyniosłe, poszarpane szczyty skał, które oznaczają granice Wołoszczyzny. Przed nim wije się kręty wąwóz zwany Wulkan, jedyna dostępna droga w tych pogranicznych prowincyach. Po za doliną dwóch Sils widać osady Livadzel, Lonyai, Petroseni i Petulla, wznoszące się niedaleko nizin, gdzie znajdują się kopalnie węgla kamiennego. Dalej na widnokręgu widać wzgórza zarosłe po bokach lasami i łąkami, skaliste u szczytów, a ponad niemi wyniosłe góry Retyezat i Paring. Jeszcze dalej, poza doliną Hatszeg i rzeką Maros, ukazują się we mgle oddalenia zarysy Alp środkowego Siedmiogrodu.
W głębi tego lejka, wskutek pochyłości gruntu, utworzyło się niegdyś jezioro, do którego wpływały obie rzeki Sils, zanim znalazły ujście pośród łańcucha gór. Na miejscu dawnego jeziora znajduje się właśnie kopalnia węgla i wysokie z czerwonej cegły kominy strzelają w górę, z pośród gałęzi topoli, jodeł i buków; czarny dym zatruwa powietrze, w którem dawniej unosił się zapach kwiatów i drzew owocowych. W epoce, do której odnosi się to opowiadanie, jakkolwiek przemysł rozwinął się tu nie źle, okolica nie straciła nic ze swojej dzikiej piękności.
Zamek zbudowany był w dwunastym, albo trzynastym wieku. W owym czasie klasztory, kościoły i zamki opasywały się obronnemi murami, gdyż tak panowie jak wieśniacy musieli się zabezpieczać od rozmaitego rodzaju napadów. Dlatego też i stary zamek miał pozór budowli z czasów feodalnych.
Niewiadomo jaki architekt zbudował go na tej wyniosłości, być może, że Roumain Manoli, tak chwalebnie opiewany w wołoskich legendach, który zbudował także sławny zamek Rudolfa Czarnego.
Posiadaczami zamku od niepamiętnych czasów byli baronowie de Fortz. Brali oni czynny udział we wszystkich krwawych wojnach, których widownią były prowincye Siedmiogrodu. Ostatnim potomkiem wygasłego obecnie rodu był baron Rudolf. Aby zapełnić samotność i pustkę w jakiej żył, oddał się z namiętnem zamiłowaniem muzyce, uwielbiając nadewszystko śpiew sławnych w owym czasie artystów. Oddał stary zamek w opiekę kilku zaufanych, dawnych sług, a sam w daleką wyruszył podróż. Okoliczni mieszkańcy nigdy go już potem nie widzieli, a o zniknięciu jego najrozmaitsze krążyły wieści. Jedni twierdzili, że dostał się do więzienia w Szamos-Uyvar, lecz nie umieli wytłómaczyć za jakie przewinienia; drudzy zapewniali, że zginął podczas walki Roszy-Sandora z pogranicznymi przemytnikami.
Wszyscy wierzyli, że baron Rudolf umarł, choć nikt nie miał na to dowodów, ale ogólna łatwowierność utrwaliła te wieści.
Zamek został opuszczony i w mniemaniu ogółu nawiedzany przez duchy. Bujna wyobraźnia ludowa zaludniła go widziadłami i upiorami, które miały się tam ukazywać w nocy. Wiara bowiem w zabobony kwitła w najlepsze w tych okolicach.
Podług mniemania ludu wilkołaki biegały po polach, upiory wysysały krew ludzką, a duchy błądziły wśród ruin i starały się szkodzić wszystkim, jeżeli ich nie przebłagano, dając im jeść i pić codzień wieczorem. Oprócz tego istniały jeszcze wieszczki i czarownice, które najniebezpieczniej było spotkać we wtorki lub piątki, gdyż były to najgorsze dnie w tygodniu.
Któżby więc miał odwagę zapuszczać się w głąb lasów, gdzie się kryją olbrzymie smoki, otwierające paszczęki aż do obłoków, i skrzydlate potwory, chwytające małe dzieci. Sama nazwa tych istot nadprzyrodzonych dreszczem trwogi przenikała najśmielszego człowieka. Duchem opiekuńczym, który miał oddalać złośliwy wpływ potworów, był w pojęciu ludowem wąż pospolity, żyjący w chatach, którego opiekę wieśniacy zdobywają sobie, karmiąc go najlepszem mlekiem.
Jeśli więc pomiędzy ludem było takie mniemanie, cóż dziwnego, że odnosiło się głównie do opuszczonego zamku, gdzie miały się kryć upiory i duchy z rodziny baronów Gortz. Trwoga oddalała każdego od ruin, tak jak szkodliwe wyziewy każą unikać bagniska, siejącego zarazę. Gdyby się ktoś odważył przybliżyć, choćby na ćwierć mili od zamku, narażał nietylko na zgubę życie doczesne, ale i zbawienie wieczne.
Lecz ten zgubny wpływ miał ustać, skoro ze starożytnej fortecy nie pozostanie ani jednego kamienia; tak przynajmniej opiewała legenda.
Podług niej, istnienie zamku łączyło się z istnieniem starego buku, rosnącego w rogu zamkowego muru. Po zniknięciu Rudolfa de Gortz, wieśniacy, a mianowicie pasterz Frik uważali, że buk corocznie tracił wielkie swe gałęzie. Gdy po raz ostatni widziano Rudolfa na tarasie pałacowym, buk liczył ośmnaście konarów, a dziś miał zaledwie trzy. Z każdą ubywającą gałęzią, ubywały lata istnienia zamku. Gdy spadnie ostatnia gałęź, na płaszczyźnie Orgall nie pozostanie śladu dawnych murów.
Ma się rozumieć, że to wszystko było wynikiem bujnej wyobraźni ludzkiej, lecz w baśnie te wierzyli wszyscy od najstarszych do najmłodszych, głównie dlatego, że tak twierdził Frik, który baczną zwracał uwagę na drzewo, podczas, gdy jego trzoda pasła się na pastwiskach Sil.
Pasterz dążył właśnie z tą wiadomością do wsi, gdy spotkał handlarza, od którego kupił lunetę.
A była to wiadomość ważna. Dym ukazał się ponad wieżą... To, czego Frik nie mógłby dojrzeć gołem okiem, dojrzał przez lunetę. Nie była to bynajmniej mgła, lecz dym wznoszący się ku obłokom. A jednak zamek był opuszczony! Od dawna nikt nie dostał się tam przez podziemne wejście, które zapewne jest zamknięte, jak również most zwodzony, który był prawdopodobnie podniesiony.
Jeżeli więc w zamku ktoś mieszka, to chyba istoty nadprzyrodzone. Ale z jakiego powodu duchy miałyby rozniecać w komnatach zamkowych ogień? Czy to był ogień w celu ogrzania pokoi, lub ugotowania pożywienia?... Była to zagadka trudna do rozwikłania.
Frik z pospiechem zapędzał swą trzodę, w czem mu gorliwie psy dopomagały. Tumany pyłu na drodze opadały szybko, zwilżone wieczorną rosą.
Kilku wieśniaków, zapóźnionych przy pracy, powitało Frika pozdrowieniem, lecz on zaledwo odpowiedział na ich uprzejmość, co wzbudziło prawdziwy w wieśniakach niepokój, gdyż chcąc uniknąć złego wpływu czarownika, nie dość go pozdrowić, trzeba jeszcze, aby oddał pozdrowienie. Ale Frik nie myślał o tem, patrzył przed siebie błędnym wzrokiem i coś mruczał pod nosem.
Wreszcie, gdy zapędził trzodę do szopy, udał się czemprędzej do swego pana, sędziego Koltz.
— Panie, widać ogień w zamczysku! — wołał już z daleka.
— Gdzie, jaki ogień? — powtórzył ze zdumieniem Koltz.
— Nie ogień to wprawdzie, ale dym — poprawił się pasterz — ale to wszystko jedno.
Zdumiony sędzia wszedł na taras domu, a za nim pasterz i domownicy.
Lecz zanim spojrzał w stronę zamczyska, spostrzegł lunetę w ręku u Frika.
— Co to jest? — zapytał z podziwieniem.
— To maszyna, którą kupiłem dla was, gospodarzu. Dałem za nią dwa złote, ale ona warta cztery.
— Od kogo kupiłeś?
— Od wędrownego kramarza.
— I do czegoż ona służy?
— Przybliż pan to do oka i spojrzyj w stronę zamczyska, a sam przekonasz się, do czego służy ta maszyna.
Sędzia zwrócił lunetę w stronę zamku i patrzył przez nią długo.
Tak, w istocie z wieży zamkowej dym się wydobywał.
— Co to być może? — szepnął Koltz z trwogą.
— A co, czy nie mówiłem? — odezwał się Frik z tryumfującą miną.
— Co się to stało? — dodał strażnik leśny Niko Deck, który był obecny całej tej rozmowie.
— Czyżby piorun uderzył w wieżę zamkową? — mówił dalej sędzia. — Ale zdaje mi się, że w tych dniach nawet nie grzmiało.

— O! nie, od ośmiu dni nie było ani deszczu, ani burzy, — odpowiedział pasterz.
— To maszyna, którą kupiłem dla was, gospodarzu (str. 30).

Wszyscy byli tak zdumieni i przerażeni, że nie zdziwiliby się bardziej, gdyby im kto powiedział, że na szczycie góry Retyezat otworzył się krater wulkanu, dający ujście gazom podziemnym.




ROZDZIAŁ III.

Wioska Werst jest tak mało znacząca, że rzadko na której mapie bywa oznaczoną. Pod względem administracyjnym urządzona jest lepiej, niż wioska Wulkan, znajdująca się również na stoku góry Plesa.
Odkrycie kopalni, które ożywiło znacznie handel w osadach Petronesy, Livadzel i innych, nie wpłynęło korzystnie ani na Wulkan, ani na Werst; wioski te pozostały zupełnie takiemi, jakiemi były przed pół wiekiem.
Ludność wioski Wulkan składa się głównie z urzędników komory celnej i kupców. W wiosce Werst za to więcej znajduje się rolników a wszystkich mieszkańców jest z pięćset osób.
Domy rozsiadły się po obu stronach drogi, pnącej się ku górze, lub pochylającej się na dół, a będącej granicą Wołoszczyzny i Siedmiogrodu. Tędy przechodziły stada wołów, baranów i trzody chlewnej, przejeżdżali kupcy handlujący owcami, mięsem i zbożem, oraz rzadko zdarzający się podróżni, którzy woleli przedostać się przez wąwóz, niż przez Kolosvar i dolinę Maros.
Natura bez zaprzeczenia hojnie wyposażyła tę dolinę, która ciągnie się pomiędzy górami Bihar, Retyezat i Paring. Ziemia jest tu nadzwyczaj urodzajna, oprócz tego są kopalnie soli, dostarczające rocznie do dwudziestu tysięcy beczek. Kopalnie Torotzko dostarczają ołowiu, merkuryuszu, a nadewszystko żelaza, które wydobywano już w dziesiątym wieku i z którego najlepszą stal wyrabiają. W Topanfalva znajduje się nawet złoty piasek w głębi strumieni.
Lecz wszystkie te bogactwa natury nie wpływają na dobrobyt ludności. Są wprawdzie osady zbudowane z większym już komfortem, posiadające sklepy, składy i magazyny, oraz domy prywatne, ozdobione balkonami i werandami, lecz podobnego przepychu nie napotka się ani w wiosce Wulkan, ani w Werst.
W tej ostatniej znajduje się ze sześćdziesiąt domków, pokrytych fantastycznymi dachami, wystającymi daleko ponad ściany domów. Przed każdym domem jest ogródek, a poza nim na wpół zrujnowana stodoła i obora kryta słomą, a gdzieniegdzie studnia, ze zwieszającem się wiadrem. Wody, spływające po deszczu, wyżłobiły sobie naturalne ścieki, wijące się kręto po obu bokach drogi.
Pomimo swej prostoty, wioska miły dla oka przedstawia widok. Drzwi i okna zdobią kwiaty, bujne sploty pnących się roślin ozdabiają mury, na słomianych dachach porastają mchy, topole, wiązy, buki, jodły i klony otaczają domostwa. W oddali widać coraz wyżej piętrzące się góry, których wierzchołki odbijają się na jasnem tle nieba.
Narzecze, którem mówią w tej wiosce, nie jest ani niemieckiem, ani węgierskiem, lecz rumuńskiem, którego również używają cyganie, rozrzuceni we wszystkich okolicach komitatu. W Werst znajdowali się także cyganie, lecz mieszkali zupełnie oddzielnie, jakkolwiek wyznawali religię chrześcijańską.
Cywilizacya jest jak powietrze lub woda, jak tylko gdzie znajdzie jakiś otwór, przedostaje się natychmiast, przynosząc zarazem zmiany w okolicy. Lecz widać, że takiej szczerby nie było tu jeszcze, gdyż Werst był zakątkiem ziemi zupełnie zacofanym. Mieszkańcy tych okolice nigdy się stąd nie wydalali, tu żyli i tu umierali.
Nauczyciel wiejski, Hermod, uczy tylko czytać, pisać i rachować, ale dalej nie sięga jego wykształcenie. Historya, geografia i literatura są to dla niego rzeczy nieznane, umie on tylko ludowe pieśni i legendy. I pod tym względem nigdy go pamięć nie zawodzi. Niektórzy uczniowie bardzo z tego korzystają.
Teraz przypatrzmy się bliżej sędziemu z Werst. Był to człowiek mający około lat sześćdziesięciu, Rumun z pochodzenia, z krótko przystrzyżonymi, siwiejącymi włosami, z ciemnym jeszcze wąsem i łagodnem spojrzeniem. Tęgi i barczysty, jak każdy góral, nosił duży filcowy kapelusz, szeroki pas spięty na klamrę, kurtkę bez rękawów i buty z wysokiemi cholewami. Był on raczej wójtem niż sędzią, a chociaż urząd jego zmuszał go do załatwiania rozmaitych spraw, głównie zajmował się utrzymywaniem ładu i porządku w wiosce, przytem trzeba dodać, że nie zapominał i o własnej kieszeni. Każda umowa, kupno lub sprzedaż, przynosiły mu pewien procent, nie mówiąc o podatku drogowym, który płacili cudzoziemcy i turyści, a z którego także miał pewną korzyść.
Było to więc zajęcie dość zyskowne, zapewniające panu Koltz dobrobyt. Większa część wieśniaków w tym komitacie zadłużona jest u lichwiarzy żydów, którzy ich gnębią i prześladują, lecz sędzia Koltz nie potrzebował się uciekać do tej ostateczności. Na jego gruntach nie ciężył ani grosz długu. Miał urodzajne pola, doskonałe pastwiska dla swoich trzód, winnice, z których mógł być dumnym i które w istocie gięły się pod ciężarem olbrzymich gron owoców. Sprzedawał też z korzyścią winogrona, zostawiając część jakąś na własny użytek.
Dom posiadał najpiękniejszy w całej wiosce, położony na wzgórzu i zbudowany z kamienia. Poza domem rozciągał się ładny ogród owocowy i warzywny, ściany domu pokrywała zieleń pnących się roślin, zarzucających aż na dach swoje bujne gałązki. Wysokie buki rosły około domu, w ogrodzie widać było warzywa i owoce starannie pielęgnowane. Wewnątrz domu izby były czyste i obszerne, a z każdego kąta wyglądał spokój i dostatek. Wszystkie sprzęty, łóżka, stoły, ławy i stołki były malowane, na półkach połyskiwały garnuszki i półmiski, od pułapy zwieszały się rozmaite ozdoby, jako to: gliniane dzbanuszki zawieszone na kolorowych, jaskrawych wstążkach; kufry i skrzynie zastępujące komody i szafy, pokrywały również pstre pokrowce. Na wapnem wybielonych ścianach wisiały o jaskrawych barwach obrazki, z których jeden przedstawiał Hunyadę, bohatera z XV wieku.
Jednem słowem dom wójta Koltz był ślicznem mieszkaniem i możnaby nawet powiedzieć, że za dużem dla niego jednego; ale Koltz nie był sam, gdyż miał córkę, śliczną Miriotę, którą kochał tkliwie. Koltz mógł był jej nadać jakie szczególne pogańskie imię, jak Floryka, Daina, lub Daurytia, które są używane na Wołoszczyźnie, nie, on ją nazwał po prostu Miriotą, co znaczy dosłownie — mała owieczka. Dziewczyna rosła szybko i teraz miała już lat dwadzieścia. Była to ładna blondynka z czarnemi oczami, patrzącemi na świat z ufnością, zręczna i wysmukła. Bardzo jej było do twarzy w narodowym stroju: w białej koszulce z pąsowem na kołnierzu wyszyciem, w barwnej spódniczce obciśniętej szerokim paskiem ze srebrną klamrą, w czarnym gorseciku i fartuszku w niebieskie i ponsowe pasy, w żółtych bucikach i lekkiej chusteczce zarzuconej na głowę; z pod chustki wymykały się długie warkocze, związane wstążką.
Miriota Koltz była nietylko przystojną i bogatą, ale i dobrą gospodynią i wykształconą osobą. Zarządzała doskonale ojcowskiem gospodarstwem, a w szkole od nauczyciela Hermod nauczyła się czytać, pisać i rachować. Przytem znała również doskonale wszystkie podania, legendy i pieśni. Umie legendę o Dziewiczej Skale, gdzie skryła się księżniczka przed pogonią Tatarów; o smoczej Jamie, znajdującej się w Królewskiej dolinie; o fortecy Déva, zbudowanej przez wieszczki; o sławnej górze bazaltowej zwanej: „Porażona od pioruna” a podobnej do olbrzymich skrzypiec, na których dyabeł grywa podczas burzliwych nocy. Zna również podanie o górze Ratyezat, której wierzchołek zamiatają czarownice i o wąwozie Thorda, który powstał od uderzenia miecza św. Władysława. Miriota wierzyła święcie w te wszystkie baśnie i często rozmawiała o tem ze swoim krewnym Mikołajem a raczej Niko-Deckiem.
Niko Deck był to leśniczy tamtejszych lasów, krewny jej po matce, dwudziestokilkoletni chłopak; wysoki, silny brunet, odziany zwykle w barani kożuszek, wyszywany różnokolorowymi jedwabiami. Odważny przytem i śmiały, był ulubieńcem swego wuja, wójta Koltz.
Musimy jeszcze lepiej zapoznać się z nauczycielem i doktorem.
Nauczyciel Hermod był to człowiek stary, w okularach i z nieodstępną porcelanową fajeczką w ustach; rzadkie, siwe włosy okrywały jego głowę, w twarzy miał jakieś nerwowe drganie. Sam temperował uczniom pióra, gdyż z zasady nie pozwalał im pisać stalówkami; a biegłym był w tej sztuce, gdyż twierdził, że umiejętnością zasługującą na największy szacunek jest umiejętność pięknego pisania i w tym też kierunku kształcił głównie swoich uczniów. Inne nauki podrzędniejsze w jego mniemaniu zajmowały miejsce.
Doktor Patak był także dziwaczną figurą. Niejeden zdziwił się może, że pomimo obecności tak wykształconej osoby, mieszkańcy wioski Werst wierzyli jeszcze w gusła i zabobony.
Ależ doktor ów był tak samo doktorem, jak wójt Koltz sędzią. Patak tytułował się tylko szumnie doktorem, jego wymowa i pewność siebie wzbudzały w ludziach zaufanie, podobne do tego, którem cieszył się Frik, a to było niemałym dowodem uznania. Patak sprzedawał rady i leki, lecz te ostatnie składały się z tak niewinnych środków, że nie mogły nikomu zaszkodzić, a leczyły jedynie takie choroby, którym pomagała sama natura. Bo też i ludzie cieszą się zdrowiem w tamtych okolicach, nie słyszano tam nigdy o żadnych epidemicznych chorobach, a jeśli ludzie umierają, to dlatego, że takie jest nieuniknione prawo natury. Nie trudno więc być doktorem w tym błogosławionym zakątku Siedmiogrodu.
Patak nie kształcił się był nigdy w medycynie, lecz był po prostu niegdyś dozorcą chorych przy szpitalu pogranicznym, przeznaczonym do kwarantanny. Czuwał więc tylko nad podróżnymi, którzy przez pewien przeciąg czasu podlegali prawom kwarantanny.
Doktor Patak, jako bardziej oświecony od innych, nie wierzył w zabobony i wyśmiewał się z legendy dotyczącej starego zamczyska wśród gór. Gdy mówiono wobec niego o tem, że od niepamiętnych czasów nikt nie śmie się przysunąć do starożytnych ruin, powtarzał nieraz:
— Niechby mnie tylko kto zachęcił, a poszedłbym zobaczyć stare ruiny; sądzę, że nie ma czego się obawiać!

Ale ponieważ nikt nie zachęcał, doktor nigdy się nie wybrał na tę niebezpieczną wycieczkę i zamek zawsze otaczała nierozwikłana tajemnica.




ROZDZIAŁ IV.

Wiadomość przyniesiona przez pasterza Frika rozeszła się szybko po całej wsi. Sędzia Koltz z lunetą w ręku powrócił do domu wraz z Nikiem i Miriotą. Na tarasie pozostał tylko Frik w otoczeniu jakich dwudziestu osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, oraz kilku cyganów, niemniej przestraszonych od wieśniaków.
Wszyscy zarzucali Frika pytaniami, a pasterz odpowiadał z tą pewnością człowieka, który istotnie widział coś nadzwyczajnego.
— Tak — powtarzał — dym unosił się ponad zamkiem i tak będzie ciągle, dopóki kamień nie pozostanie na kamieniu.
— Ale kto mógł ogień rozniecić? — spytała jakaś staruszka, pobożnie składając ręce.
— Czort — odpowiedział Frik — to złośliwiec, który potrafi rozniecić ogień, lecz nie potrafi go ugasić.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę zamczyska, usiłując dostrzedz dym, wznoszący się ponad wieżę. Ulegając wpływowi podnieconej wyobraźni, wielu twierdziło, że widzą dym, chociaż w tej chwili wcale go nie było widać.

Wrażenie wywołane tą wiadomością było potężne. Trwoga nieopisana owładnęła wszystkimi umysłami. Jakto, zamek opustoszały był zamieszkany? Ale przez jakie istoty, wielki Boże?
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę zamczyska... (str. 40).
We wsi Werst znajdowała się karczma, gdzie schodzili się wszyscy wieśniacy, i tacy, którzy lubili wódkę i tacy, którzy jej nigdy nie pili.

Właścicielem tej karczmy był żyd Jonasz, mający około lat sześćdziesięciu, z czarnemi błyszczącemi oczyma, garbatym nosem i spiczastą brodą. Uniżony i grzeczny, pożyczał wieśniakom chętnie małe sumki pieniężne, nie okazując się zbyt wymagającym pod względem rękojmi i procentów, chociaż pilnował bardzo, aby każdy wypłacał mu się akuratnie. Jednem słowem, nie był to jeszcze zły człowiek, nie tak, jak inni jego, współziomkowie, którzy wyzyskują siedmiogrodzkich wieśniaków.
Karczma, zwana pod Królem Maciejem, znajdowała się na przeciwległym końcu wsi od domu sędziego Koltz. Było to stare domostwo, zbudowane w połowie z drzewa, a w połowie z kaiemienia. Tynk miejscami obleciał z murów, lecz pnące rośliny zasłaniały te szczerby, nadając domowi przyjemną powierzchowność.
Przez szklane drzwi, wychodzące na taras, wchodziło się do wnętrza domu, do wielkiej izby w której znajdowały się stoły i stołki przeznaczone dla uczęszczających tu gości, a również stary dębowy kredens, w którym stały półmiski, garnuszki i flaszki i poczerniały od starości kontuar, za którym siadywał Jonasz, zawsze gotów na usługi swych gości.
Izba ta zajmowała całą szerokość domu; dwa okna wychodziły na taras, a dwa z przeciwnej strony. Jedno z tych okien prawie zupełnie zasłaniały rośliny pnące, które rosły po stronie zewnętrznej domu, tak, że niewiele światła dostawało się przez nie, z drugiego widać było niższą część doliny Wulkan. O kilka stóp poniżej okna płynęły bystre fale strumienia Nyad.
Strumień wypływający z wyniosłości Orgall wił się przez wąwóz i zasilany obficie nawet podczas lata górskimi potokami, z szumem uchodził do łożyska wołoskiej rzeki Syl.
Po prawej stronie domu znajdowało się sześć małych pokoików, które przylegały do wielkiej izby i były przeznaczone dla podróżnych, rzadko się tu trafiających, którzy pragnęli odpocząć nim przejdą granicę. Wiedzieli, że ceny są umiarkowane, gospodarz usłużny i tytoń niezły. Jonasz zajmował ciasną izdebkę na poddaszu, z której okienko w dachu wychodziło na taras.
W tej to karczmie wieczorem dnia dwudziestego dziewiątego maja zebrały się najpoważniejsze osoby z Werst: sędzia Koltz, nauczyciel Hermod, leśniczy Niko Deck i ze dwunastu znaczniejszych mieszkańców wioski; między nimi był także pasterz Frik, który chociaż biedny, cieszył się wielkiem uznaniem. Brakowało tylko doktora Patak, gdyż został wezwany przez jakiegoś dawnego swego pacyenta, który się już wybierał na tamten świat. Odjeżdżając, Patak powiedział, że postara się wrócić jak najprędzej.
Rozmawiano właśnie o ważnym wypadku dnia dzisiejszego, ale przytem nie zapominano o jadle i napoju. Jonasz usługiwał wszystkim, przynosząc jednym mamałygę, rodzaj ciasta z kukurydzowej mąki, dość smacznego, gdy się je spożywa z mlekiem; drugim wódkę, lub inną jaką przekąskę. Izraelita zwracał baczną uwagę na to, aby goście jedli siedząc, gdyż uważał, że jedli wtedy więcej. Dziś zdawało się Jonaszowi, że wieczór znaczne przyniesie mu korzyści, gdyż w izbie nie było ani jednego pustego miejsca; usłużny właściciel gospody kręcił się ciągle z gąsiorkiem, dolewając do kubków, stojących przed gośćmi.
Było może wpół do dziewiątej wieczór. Rozmawiano już dość długo, a między zebranymi nie dochodziło jakoś do porozumienia. Wszyscy jednak zgadzali się pod jednym względem, a mianowicie, że jeśli stary zamek był zamieszkały przez jakichś obcych ludzi, to stawał się tak niebezpiecznym dla wsi Werst, jak niebezpieczną byłaby fabryka prochu w pobliżu miasta
— To kwestya bardzo ważna, — odezwał się wójt Koltz.
— Bardzo ważna! — potwierdził nauczyciel, otaczając się kłębami tytoniowego dymu.
— Nie ulega wątpliwości — odezwał się Jonasz — że złe wieści obiegające o zamku szkodziłyby bardzo naszej okolicy.
— A teraz będzie jeszcze gorzej! — zawołał nauczyciel.
— Cudzoziemcy rzadko przyjeżdżają — przerwał z westchnieniem wójt Koltz.
— A teraz nie będą przyjeżdżali wcale! — dodał Jonasz również z westchnieniem.
— Wielu mieszkańców chce się już ztąd wynosić — odezwał się jeden z obecnych.
— Ja pierwszy to uczynię — odpowiedział jakiś wieśniak z okolicy — i wyniosę się z pewnością, skoro tylko sprzedam winnice...
— Nie tak łatwo znajdziesz na nie nabywcę, — rzekł Jonasz.
Oprócz trwogi, jaką wzbudzało we wszystkich sąsiedztwo zamku, groziło im jeszcze pogorszenie majątkowych interesów. Im mniej będzie podróżnych, tem więcej ucierpi karczmarz, wójt Koltz będzie miał mniejsze dochody od kopytkowego, a rolnikom jeszcze trudniej będzie sprzedawać grunta, i teraz już je sprzedawano za bezcen.
Jeżeli położenie było niewesołe, pomimo, że duchy zamkowe siedziały cicho, cóż to będzie, skoro objawiły swą obecność?
Wreszcie pasterz Frik odezwał się z wahaniem.
— Możeby to trzeba?...
— Co takiego? — zapytał wójt Koltz.
— Pójść do zamczyska, mój panie!
Obecni spojrzeli po sobie, potem spuścili oczy lecz nikt nie odrzekł ani słówka.
Po długiej chwili milczenia Jonasz odezwał się pierwszy:
— Pasterz twój, panie wójcie — rzekł głosem pewnym i śmiałym — wskazał jedyną możliwą drogę wyjścia z tak trudnego położenia.
— Udać się do zamku?
— Tak, moi przyjaciele — potwierdził karczmarz. — Jeżeli dym unosi się z komina wieży zamkowej, oczywiście palić się musi ogień, a jeżeli jest ogień, jakaś ręka musiała go rozniecić.
— Ręka... gdyby tylko nie pazur — odpowiedział stary wieśniak, potrząsając głową.
— Ręka, czy pazur — to już wszystko jedno — rzekł znowu karczmarz. — Trzeba się przedewszystkiem dowiedzieć, co to znaczy? Od czasu gdy baron Rudolf de Gortz opuścił zamek, dym ukazał się po raz pierwszy z kominów jego.
— Być może, iż już przedtem dym się wydobywał, tylko nikt na to nie zwrócił uwagi — odezwał się wójt Koltz.
— Na to się nigdy nie zgodzę — zawołał z żywością nauczyciel.
— A ja przeciwnie uważam to za rzecz zupelnie możliwą — dodał sędzia Koltz — a to dlatego, że nie mieliśmy przedtem lunety, któraby nam pozwoliła widzieć dokładnie, co się dzieje w zamku.
Uwaga była słuszna. Zdarzenie mogło mieć miejsce, chociaż tego nie dostrzegł nawet Frik, mający doskonałe oczy. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jakieś istoty żyjące zajmowały teraz zamek wśród gór. A sąsiedztwo takie groziło wielkiem niebezpieczeństwem.
— Istoty ludzkie? — z tajemniczą miną rzeki nauczyciel Hermod. — Nie jestem tego zdania, moi przyjaciele. Dlaczegożby istotom ludzkim miało przyjść do głowy schronić się do zaklętego zamczyska? W jakim celu uczyniłyby to? W jaki sposób by się tam dostały?
— A któż to ma być, owi przybysze? — zawołał wójt Koltz.
— Jakieś nadprzyrodzone istoty — odpowiedział doniosłym głosem Hermod. — Są to zapewne duchy, widma, upiory, kto wie nawet, czy nie owe najniebezpieczniejsze potwory, będące w połowie wężami, a w połowie kobietami?...
Podczas gdy Hermod wyliczał straszydła, obecni patrzyli z trwogą, jedni na drzwi, drudzy na okna, a trzeci w komin, jak gdyby się spodziewali, że ukażą im się widma, wywołane przez nauczyciela szkółki.
— Jednakże, moi dobrzy przyjaciele — odważył się przemówić Jonasz — jeżeli te istoty są duchami, nie mogę pojąć, dlaczego rozniecają ogień, kiedy nie potrzebują nic gotować?
— A w jakiż sposób przyrządzają czary? — odparł Frik. — Zapominacie, że do czarów trzeba także ognia.
— Masz słuszność — dodał Hermod stanowczym tonem, który nie dopuszczał żadnego powątpiewania.
Wszyscy się zgodzili na to, że zamek wśród gór zamieszkały był przez duchy, które go obrały sobie za miejsce swoich intryg i knowań potajemnych.
Do tej pory Niko Deck nie brał wcale udziału w rozmowie, słuchał tylko uważnie, co mówili drudzy. Stary zamek ze swymi tajemniczymi murami, starożytnem pochodzeniem i budową, przypominającą czasy feodalne, wzbudzał w nim ciekawość i szacunek zarazem. A chociaż Niko był równie łatwowiernym jak i inni mieszkańcy Werst, nie zbywało mu na odwadze i nieraz już okazywał chęć zwiedzenia ruin.
Wprawdzie wszyscy mu odradzali, ale Niko Deck uporczywie zwykle trzymał się przy raz powziętem postanowieniu.
W tej chwili Niko milczał i nikt nie potwierdził propozycyi wniesionej przez Frika. Któżby przy zdrowych zmysłach chciał iść do zaklętego zamku?... Każdy szukał w głowie wymówki, którąby się mógł wykręcić... Koltz był już za stary na tak uciążliwą wędrówkę, nauczyciel musiał pilnować szkoły, a Jonasz karczmy; obowiązkiem Frika było dozorować trzody, a inni wieśniacy musieli także, albo paść bydło, albo uprawiać rolę.
Nie, żaden z nich nie chciał się na to narażać, a każdy powtarzał sobie w duchu:
— Ten, kto się ośmieli pójść do zamczyska, może już nigdy stamtąd nie wrócić.
W tej chwili drzwi karczmy otworzyły się z łoskotem ku wielkiej trwodze zebranych gości i na progu ukazał się... Patak, bynajmniej nie podobny do owej zaczarowanej bogini, o której wspominał Hermod.
Pacyent doktora umarł, i Patak podążył na zgromadzenie do karczmy pod królem Maciejem.
— Otóż i doktór! — zawołał wójt Koltz.
Doktór przywitał się ze wszystkimi i rzekł z lekką ironią:
— A więc ciągle mówicie o starym zamku, w którym podług waszego mniemania mieszka czort!... Ach, jacy z was tchórze!... Co was to obchodzi, czy dym unosi się z kominów zamkowych, lub nie?... Nasz uczony nauczyciel Hermod także cały dzień otacza się kłębami tytuniowego dymu i nikt niema o to do niego pretensyi... Rzeczywiście w całej okolicy zapanowała trwoga, o niczem innem nie mówią, jak tylko o tem, że upiory roznieciły ogień w zamku?... Nic dziwnego, może mają katar. Być może, iż pomimo maja zimno panuje w komnatach zamkowych. A może zajmują się pieczeniem chleba dla tamtego świata?... Przecież i tam trzeba jeść, kiedy człowiek wiek zmartwychwstaje!... Może to piekarze niebiescy osiedlili się wśród starych ruin?
Mieszkańcy wioski Werst nie lubili tego rodzaju żartów, nikt też nie odpowiedział na nie.
Wreszcie Koltz zapytał:
— A zatem, doktorze, nie przywiązujesz żadnej wagi do tego, co się dzieje w zamku?
— Żadnej, panie Koltz.
— Przecież wiele razy powtarzałeś, że byłbyś gotów udać się tam, jeśliby cię kto do tego zachęcił?
— Ja? powtórzył z niechęcią Patak, jak gdyby nie przypominał sobie tych słów, wyrzeczonych dawniej.
— Jakto? czyż tego nie mówiłeś i nie powtarzałeś wiele razy? nalegał nauczyciel.
— No, nie przeczę, że mówiłem to nie raz... i jeśli idzie o powtórzenie tego...
— Nie, chodzi o wykonanie, rzekł Hermod.
— Prosimy cię o to usilnie, doktorze! dodał wójt Koltz.
— Rozumiecie zapewne, moi przyjaciele... że taka propozycya...
— No, jeśli się pan wahasz! zawołał karczmarz, to nie potrzebujemy cię prosić, dość tylko przypomnieć dane słowo.
— Jakie słowo? podchwycił doktór.
— Twoje własne słowo, doktorze.
— Daj no pokój, Jonaszu, przerwał Koltz. Wiemy wszyscy, że Patak jest człowiekiem, który dotrzymuje danego słowa... To co powiedział, że uczyni, uczyni z pewnością... choćby dlatego aby oddać przysługę naszej wiosce i całej okolicy...

Doktor przywitał się ze wszystkimi... (Str. 49).

— Jakto, więc mówicie na seryo?... Chcecie, abym poszedł do zamku wśród gór, — zaczął doktór, którego twarz czerwona nagle pobladła.
— Nie możesz się od tego uchylić, odpowiedział stanowczo wójt Koltz.
— Proszę was, dobrzy przyjaciele... proszę was... zastanówcie się trochę...
— Już zastanowiliśmy się dostatecznie, odpowiedział Jonasz.
— Pomyślcie, na co by mi się przydało, gdybym tam poszedł?... Cóż ja tam odkryję?... Może jakich poczciwych ludzi, którzy się schronili do zamku i nie przeszkadzają nikomu?...
— No, w takim razie, jeśli to są poczciwi ludzie, dodał nauczyciel Hermod, nie masz się pan czego lękać, będziesz mógł nawet ofiarować im swoje usługi.
— Gdyby potrzebowali moich usług, odpowiedział doktór Patak, i gdyby mnie wezwali, nie wahałbym się, wierzcie mi... udać się do zamku... Ale ja nie chodzę tam, gdzie mnie nie proszą, ani też nie leczę za darmo...
— Zapłacimy ci za twoje trudy, odezwał się wójt Koltz, i to natychmiast.
— Kto mi zapłaci?
— Ja.. my wszyscy... tyle, ile będziesz chciał, odezwało sie kilkanaście głosów.
Lecz pomimo zapewnień doktór był takim samym tchórzem, jak wszyscy mieszkańcy Werst. Ale udając do tej pory mądrzejszego od innych, wyśmiewając się z legend i podań, był teraz w kłopocie, jak odmówić przysługi, której od niego żądano. Pomimo sowitego wynagrodzenia, nie chciał iść do zamku. Starał się więc przekonać zgromadzonych, że wycieczka jego nie przyniosłaby żadnej korzyści, i że mieszkańcy wioski naraziliby się na śmieszność, wysyłając go do opuszczonych ruin. Opór jego wywołał długą rozprawę.
— Zdaje mi się doktorze, że nie narazisz się na żadne niebezpieczeństwo, gdyż nie wierzysz w duchy, zaczął nauczyciel Hermod.
— Nie, nie wierzę w duchy.
— A więc jeśli w zamku nie przebywają duchy, tylko ludzie, to poznasz się z nimi.
Dowodzenie nauczyciela nie było pozbawione logiki, i trudno było coś na to odpowiedzieć.
— Pod tym względem zgadzam się z tobą, Hermodzie! rzekł Patak. Ale jeśli mnie tam zatrzymają w zamczysku...
— To tylko będzie dowód, że przyjęli cię gościnnie, odezwał się Jonasz.
— Bez wątpienia; jednakże gdyby się moja nieobecność przedłużała, a ktoś potrzebował mojej pomocy w wiosce?...
— Wszyscy jesteśmy zdrowi zupełnie, odpowiedział wójt Koltz, niema w wiosce ani jednego chorego.
— Powiedz otwarcie, doktorze... czy jesteś zdecydowany pójść tam? zapytał karczmarz.
— Bynajmniej, odparł doktór. Ale nie czynię tego przez obawę; o nie!... wiecie dobrze, że nie daję wiary tym wszystkim baśniom... Powiem otwarcie, że to wszystko wydaje mi się śmiesznem i niedorzecznem. Dlatego, że dym ukazał się ponad wieżą zamkową, dym, który może nie jest dymem... Ależ nie, stanowczo nie pójdę do zamku!...
— Ale ja pójdę! odezwał, się milczący dotąd leśniczy Niko Deck.
— Ty, Niku? zawołał wójt Koltz.
— Tak, ale pod warunkiem, że towarzyszyć mi będzie doktór Patak.
Doktór zerwał się ze stołka.
— Czy myślisz o tem naprawdę, mój panie leśniczy? zapytał. Ja... miałbym ci towarzyszyć!... Rzeczywiście... byłaby to przyjemna przechadzka... dla nas obydwóch... gdyby... mogła się na cóś przydać... i gdyby się można na nią odważyć... Wiesz Niku, że niema nawet drogi, któraby wiodła do zamku.. Nie moglibyśmy się tam dostać...
— Powiedziałem, że pójdę do zamku, odpowiedział Niko Deck, a skoro powiedziałem, że pójdę, to pójdę!...
— Ależ ja tego nie powiedziałem, rzekł doktór z obawą.
— Tak, tak, mówiłeś to pan! odezwał się Jonasz.
— Tak, tak, mówiłeś to pan! potwierdzili wszyscy.
Dawny dozorca szpitalny nie wiedział, jak się bronić. Ah! jakże teraz żałował w duchu, że się tak nieoględnie zaplątał w tę sprawę. Nigdy nie przypuszczał, aby słowa jego brano na seryo i kazano mu narażać jego własną osobę... Teraz niepodobieństwem było się cofać, nie narażając się na pośmiewisko mieszkańców wioski Werst i wsi okolicznych. Postanowił więc nie okazywać miotającej nim trwogi.
— No, jeśli tego chcecie koniecznie — rzekł — będę towarzyszył Nikowi, chociaż uważam to za rzecz zupełnie bezużyteczną!
— Dobrze, doktorze Patak, doskonale! — zawołali goście, zgromadzeni w karczmie.
— I kiedyż wybierzemy się na tę wycieczkę, panie leśniku? — zapytał doktór z obojętnością, którą chciał pokryć trwogę.
— Jutro zrana — odpowiedział Niko.
Po tych słowach długa nastąpiła cisza, dowodząc jak wszyscy obecni głęboko byli wzruszeni. Wypróżnione butelki i kieliszki stały na stole, a jednak nikt nie myślał wracać do domu. To też Jonasz zakrzątnął się, aby pełne postawić gąsiorki.
Nagle wpośród głębokiej ciszy, zalegającej izbę, odezwał się głos jakiś, wymawiając zwolna i dobitnie następujące wyrazy:
Mikołaju Deck, nie chodź jutro do zamku!... Nie chodź tam... gdyż może ci się przytrafić nieszczęście!
Któż to przemawiał w ten sposób? Skąd pochodził ów głos, którego nikt nie znał i który zdawał się pochodzić z ust niewidzialnych?... Ma się rozumieć, że to mógł być tylko głos upiora, głos jakiś nadprzyrodzony, głos z tamtego świata.
Można sobie łatwo wyobrazić przestrach wszystkich. Nikt nie śmiał spojrzeć jeden na drugiego, nikt nie śmiał przemówić słowa.
Najodważniejszym był oczywiście Niko. Był pewnym, że te słowa wymówił ktoś, znajdujący się w pokoju. Leśniczy postąpił śmiało do kredensu i otworzył go...
Nie było tam jednak nikogo.
Podszedł do drzwi, otworzył je, wyszedł na taras aż do drogi, biegnącej pośrodku wioski.
Nie spotkał i tu nikogo.
W kilka chwil później wójt Koltz, nauczyciel Hermod, doktór Patak, Niko Deck, pasterz Frik i inni goście wyszli z karczmy, pozostawiając samego Jonasza, który pospiesznie drzwi zaryglował.
Tej nocy mieszkańcy Werst pozamykali starannie drzwi swoich domostw, jak gdyby im w istocie groziły fantastyczne zjawiska...
Nieopisana trwoga zapanowała we wsi.




ROZDZIAŁ V.

Nazajutrz o dziewiątej z rana Niko i doktór Patak czynili przygotowania do wycieczki. Zamiarem leśniczego było iść przez wąwóz Wulkan, kierując się jak najkrótszą drogą w stronę podejrzanego zamku.
Po nadzwyczajnym wypadku owego dymu, który się ukazał ponad wieżą zamkową, a mianowicie po owym tajemniczym głosie, który dał się słyszeć w karczmie Jonasza, cała ludność była nawpół nieprzytomna z trwogi. Cyganie mówili o wyniesieniu się z tych okolic. We wszystkich chatach rozmawiano o tem, ale po cichu. Któżby się ośmielił zaprzeczać, że to nie dyabeł, czort, jak go w tamtych okolicach nazywali, wymówił zdanie tak groźne dla młodego leśnika. Przecież w karczmie było z piętnaście osób, i to osób wiarogodnych, które słyszały te dziwne wyrazy. Niepodobieństwem było twierdzić, że wszyscy ulegli złudzeniu zmysłów. Nie, nie można było w to wątpić; tajemniczy głos ostrzegł Niko Decka, że przytrafi mu się nieszczęście, jeżeli trwać będzie w zamiarze udania się do zamku wśród gór.
A jednak leśniczy wybierał się tam, nie będąc do tego zmuszonym. I w istocie, chociaż wójt Koltz mógłby odnieść korzyść z wyjaśnienia tajemnicy, odnoszącej się do zamku, chociaż mieszkańcy wioski pragnęli dowiedzieć się, co się tam działo, wszyscy chcieli skłonić Nika, aby zaniechał dotrzymania danego słowa.
Miriota błagała brata ze łzami, aby się nie narażał. Groziło mu niebezpieczeństwo, zanim jeszcze się dał słyszeć ów głos tajemniczy, a po tem ostrzeżeniu iść do zamku było po prostu szaleństwem. Jak można było w ten sposób narażać swoje życie?...
Ale ani błagania przyjaciół, ani prośby Mirioty nie zdołały zachwiać postanowieniem Nika. Rzeczywiście nie zdziwiło to nikogo, gdyż wszyscy znali jego niezłomny charakter, wytrwałość, a nawet upór: Powiedział, że pójdzie do zamku, i nic go już nie zdoła odwrócić od tego zamiaru; nawet groźba, zwrócona wprost do niego. Tak, pójdzie do zamczyska, choćby miał nigdy już stamtąd nie wrócić!
Gdy nadeszła chwila odejścia, Miriota przeżegnała Nika, łącząc wielki, mały i środkowy palec, co podług zwyczajów rumuńskich jest hołdem oddanym Trójcy Świętej.
Doktór Patak napróżno usiłował się wykręcić od towarzyszenia Nikowi. Mówił, co tylko mógł na swoję obronę, wyszukiwał rozmaite urojone przeszkody. Powoływał się na groźbę wygłoszoną w karczmie Jonasza przez głos nieznany, która zabraniała udawać się do zamku...
— Ta groźba do mnie się tylko odnosiła — odpowiadał mu niezmiennie Niko Deck.
— Ale jeżeli przytrafi ci się jakie nieszczęście, panie leśniku, czy ja nic na tem nie ucierpię? — zapytał doktór.
— Albo ja wiem? — odparł Niko Deck. — Obiecałeś iść ze mną do zamku, więc musisz pójść, skoro ja pójdę.
Wszyscy przyznali słuszność leśnikowi; lepiej przecież, aby Niko Deck nie poszedł sam na tak niebezpieczną wycieczkę. To też doktór chociaż z trwogą w duszy, musiał się zgodzić na tę propozycyę, gdyż widział, że opinia jego bardzo byłaby narażona. Miał nadzieję, że jakaśkolwiek przeszkoda w drodze skłoni jego towarzysza do powrotu.
Tak więc Niko Deck i doktór Patak ruszyli w drogę, a sędzia Koltz, nauczyciel Hermod, Frik i Jonasz odprowadzili ich aż do zakrętu drogi, gdzie zatrzymali się wszyscy.
Sędzia Koltz jeszcze raz spojrzał w stronę zamku przez lunetę, którą wciąż nosił przy sobie. Z wieży zamkowej w tej chwili dym się nie wydobywał, gdyż byłoby go widać doskonale na jasnem tle nieba, podczas pogodnego wiosennego poranku. Czy należało wnosić z tego, że ci goście zwyczajni lub nadprzyrodzeni opuścili już zamek, widząc, że leśnik nie lęka się ich pogróżek?
Wielu podzielało to zdanie, co jeszcze bardziej zachęcało do wytrwałości w powziętem postanowieniu.
Wreszcie pożegnali się i Niko Deck, pociągając doktora za sobą, znikł na zakręcie drogi.
Młody leśniczy miał na sobie swój zwykły strój, w którym wychodził do lasu: długie buty, luźną kurtkę, obciśniętą rzemiennym pasem, za którym zatknięty był duży nóż myśliwski i torba z ładunkami; przez plecy miał przewieszoną fuzyą, a na głowie czapkę z szerokim daszkiem. Był on bardzo dobrym strzelcem, a że zamiast upiorów można było spotkać jakiego włóczęgę, pragnącego przedostać się przez granicę, lub też niedźwiedzia, należało być przygotowanym.
Doktór uzbroił się także w jakiś stary pistolet, który na pięć strzałów trzy razy chybiał. Niósł też małą siekierkę, którą mu dał Niko, ażeby ją miał na wypadek potrzeby torowania sobie drogi pośród gęstych krzaków. Doktór miał na sobie płaszcz podróżny, długie podkute buty i kapelusz z dużem rondem; to ciężkie ubranie nie przeszkadzałoby mu jednak uciekać, gdyby się zdarzyła sposobność po temu.
Obydwaj mieli w torbach trochę żywności, aby się mogli czemś posilić, w razie gdyby się poszukiwania trochę przeciągnęły.
Niko Deck i doktór Patak szli kilkaset kroków wzdłuż prawego brzegu rzeczki Nyad. Gdyby się byli udali drogą krążącą wśród zarośli w wąwozie, byłoby to ich zanadto oddaliło ku stronie zachodniej. Dla nich najdogodniej byłoby iść ponad strumieniem, gdyż Nyad ma źródło u góry Orgall. Scieżka z początku była dość wygodna, ale potem zmieniła się w niedostępne zarośla, najeżone skałami i przeżynane wąwozami, których nawet pieszy człowiek przebyć nie był w stanie. Musieli więc zwrócić się w lewo, a potem dopiero skierują się ku zamkowi, skoro przebędą niższą część lasów, pokrywających górę Plesa.
Była to jedyna dostępna droga do zamku. W czasach, gdy zamek był zamieszkały przez hrabiego Rudolfa de Gortz, droga wycięta umyślnie wśród zarośli prowadziła do wioski Werst przez wąwóz Wulkan i dolinę wołoskiej rzeki Syl, ale zaniedbana od lat dwudziestu okryła się bujną roślinnością; krzaki zarosły ją tak gęsto, że dziś napróżno szukaćby tu było śladów stóp ludzkich.
W chwili, gdy mieli oddalić się od łożyska rzeki Nyad, której wody z szumem staczały się w dolinę, Niko Deck zatrzymał się w celu rozejrzenia się po okolicy. Teraz zamek znikł im z przed oczu i wychyli się dopiero, gdy miną lasy, rosnące na niższym stoku góry.
W gęstym lesie trudno się zoryentować, można tylko było wnioskować, w której stronie co leży po słońcu, którego promienie oświecały w tej chwili dalekie wierzchołki w stronie południowo-wschodniej.
— Widzisz, panie leśniczy — zaczął doktór — widzisz, że niema nawet drogi... wszak to gęstwina nie do przebycia!
— Zaraz sobie utorujemy drogę — odpowiedział Niko.
— Łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, Niku!
— Eh! i zrobić nietrudno, doktorze!
— Więc trwasz w swojem postanowieniu?
Leśniczy odpowiedział skinieniem głowy i zaczął się przedzierać pomiędzy drzewami.
Doktora ogarnęła nieprzeparta chęć ucieczki, ale towarzysz jego odwrócił się i spojrzał mu w oczy tak badawczo, że tchórz nie śmiał się cofnąć.
— To przynajmniej pozwól mi odpocząć! — błagał Patak.
Leśniczy nie mógł odmówić doktorowi, aby spocząć nad brzegiem strumienia, tem bardziej, że i głód dokuczać mu począł. W torbie mieli żywność i wódkę, mieli więc czem się posilić, a czysta woda ze źródła mogła ugasić ich pragnienie. Czegóż więcej można było żądać?
Usiedli więc i posilali się.
Patak posiliwszy się miał nadzieję, że Niko zabłąka się w nieznanym sobie lesie. Doktór zapomniał|Patak posiliwszy się miał nadzieję, że Niko zabłąka się w nieznanym sobie lesie. Doktór zapomniał o tej szczególnej umiejętności, o tym cudownym niemal instynkcie, którym są obdarzeni ludzie, zmuszeni do częstszego obcowania z naturą; potrafią oni się kierować podług drobnych, dla innych niedostrzegalnych prawie oznak, jakiemi są, rozwój gałęzi w pewnym kierunku, pochyłość gruntu, barwa kory, różne odcienia mchów, które zmieniają się stosownie do tego, czy są wystawione na wichry północne czy południowe. Niko był zanadto biegły w swojem rzemiośle, aby się miał zabłąkać nawet w nieznanej sobie miejscowości.

Usiedli więc i posilali się. (Str. 62).

W istocie przebycie tej gęstwiny nie było łatwem. Wiązy, buki i klony, zwane inaczej fałszywemi jaworami, oraz wspaniałe dęby, rosły tu na niższej pochyłości góry, a wyżej wznosiły się brzozy, jodły i sosny. Olbrzymie te drzewa, których wierzchołki sięgały wysoko, miały potężne pnie, a gęste ich gałęzie, okryte bujnemi liśćmi, tworzyły kopułę zieleni, przez którą nie mógł się przedostać ani jeden promyk słońca.
Wprawdzie nachylając się nieco, można było przejść pod drzewami, ale tu znowu inne napotykało się przeszkody, gdyż grunt cały porośnięty był pokrzywami i cierniami. Jakiejże więc pracy trzeba było, aby go wykarczować i uchronić się tym sposobem od mnóstwa kolców i oparzeń, na które naraża najlżejsze dotknięcie tych roślin. Niko nie zważałby był na to, cóż go to obchodziło, że trochę twarz i ręce podrapie! Tylko najgorsza rzecz, że iść trzeba było wolno, a to przeszkoda nie lada, gdyż wędrowcy nasi pragnęli najdalej po południu dostać się do zamku. Mieli zamiar zwiedzić stare ruiny w dzień, aby przed zapadnięciem nocy wrócić do wioski Werst.
Leśniczy ujął siekierę w rękę i zaczął torować sobie drogę wśród gęstwiny, najeżonej kolcami. Co chwila potykał się na nierównym gruncie, gdzie wystawały korzenie drzew i wiły się gałęzie. Niekiedy nogi mu lgnęły w wilgotnej, grubej warstwie, utworzonej z zeschłych liści, których wiatr stąd nie zmiatał. Na wszystkie strony rozpryskiwały się tysiące przeróżnych strąków, ku wielkiej trwodze doktora, który drżał za najlżejszym szelestem, oglądając się na prawo i na lewo, a gdy raz cierń zaczepił o jego ubranie, zdawało mu się, że chwytają go jakieś pazury. Ale teraz już i powracać sam nie miałby odwagi i postępował tuż za swoim towarzyszem.
Niekiedy wśród lasu spotkali małe polanki, gdzie promienie słońca olśniewały ich nagle. Spłoszone bociany zrywały się z gniazd i odlatywały szybko. Lecz przejście tych polanek bywało jeszcze trudniejsze od przedzierania się przez gąszcze. Tu bowiem leżały stosy gałęzi, które wicher oberwał z drzew, powalone kłody olbrzymich pni, spróchniałych i rozsypujących się ze starości, które nigdy nie będą obrobione na deski i spławione z nurtem rzeki Syl. Wszystko to niezmiernie utrudniało pochód; młody leśniczy, zręczny i silny, łatwiej przebywał tę kłopotliwe przejścia, ale dla otyłego doktora była to prawdziwa katusza; zadyszany i spocony nie mógł zdążyć za swym przewodnikiem. Kilka razy Niko musiał mu dążyć z pomocą, gdyż biedny doktór przewrócił się i nie mógł dźwignąć się z ziemi.
— Zobaczysz, Niku — mówił płaczliwym głosem doktór — że ja połamię nogi.
— No, to je sobie zreperujesz.
— Bądź rozsądnym, panie leśniczy; nie można przecież upierać się wobec niepodobieństwa!
Ale Niko Deck nie słuchał już jego uwag, a doktór rad nie rad musiał dążyć za nim.
Czy szli dobrze w kierunku zamku, nie umieliby na to odpowiedzieć, ale że ciągle pieli się w górę, dosięgli wreszcie brzegu lasu około godziny trzeciej po południu. Teraz już drzewa zaczynały rosnąć rzadziej, a rzeka Nyad ukazywała się znów wpośród skał, lecz Niko Deck nie wiedział czy strumień zmienił kierunek w stronę północno-zachodnią, czy oni zboczyli ku niemu. Upewniło go to jednak, że szli dobrze, gdyż Nyad wypływał z góry Orgall.
Przez cały czas wędrówki, doktór nie mógł rozmawiać z leśniczym, który szedł ciągle naprzód; gdy znowu usiedli nad brzegiem rzeki, doktór wynagrodził sobie sowicie dotychczasowe milczenie, gdyż był znakomitym gadułą, a przeciwnie Niko więcej milczącym i małomównym. Doktór więc zasypywał leśniczego pytaniami, na które Nik odpowiadał bardzo zwięźle.
— Porozmawiajmy trochę, Niku — zaczął doktór — lecz porozmawiajmy rozsądnie.
— Słucham cię! — odpowiedział Niko.
— Sądzę, jeżeliśmy się tu zatrzymali, to dlatego, aby nabrać sił...
— Ma się rozumieć.
— Bo inaczej nie moglibyśmy wrócić do Werst...
— A raczej... dostać się do zamku...
— Ależ, Niko Decku, idziemy już ze sześć godzin i zaledwie doszliśmy do pół drogi...
— To znaczy, że nie powinniśmy tracić napróżno czasu.
— Ależ noc zapadnie zanim dojdziemy do zamku, a sądzę, panie leśniczy, że nie będziesz o tyle szalony, aby wchodzić pociemku do ruin; musimy więc czekać dnia...
— No, to zaczekamy.
— Więc nie chcesz się wyrzec tego projektu, w którym nie ma za grosz zdrowego rozsądku?
— Nie.
— Jakto! Siły nasze wyczerpały się ze znużenia, potrzebujemy posiłku i wygodnego łóżka, a ty chcesz noc spędzić pod gołem niebem?...
— Naturalnie, jeżeli napotkamy jaką przeszkodę, która nam nie dozwoli dostać się do zamku.
— A jeżeli nie będzie żadnej przeszkody?...
— Prześpimy się w komnacie zamkowej.
— W komnacie zamkowej! — zawołał doktór Patak. — Czy myślisz, panie leśniczy, że zgodziłbym się na to, aby noc spędzić w tem przeklętem zamczysku.
— Nie inaczej; chyba, że wolisz spać sam na dworze?
— Sam, Niku? Ależ o tem nie było mowy... Jeżeli mamy się rozłączyć, to już wolę pożegnać tutaj i sam powrócić do wioski!
— Nie było o tem mowy, doktorze Patak, ale to było postanowione, że pójdziesz ze mną do zamczyska.
— W dzień i owszem... ale w nocy... nigdy...
— A jeśli tak, to wracaj pan do domu i staraj się nie zabłądzić w tej gęstwinie leśnej.
Uwaga ta jeszcze więcej przeraziła doktora, a nużby się zabłąkał? Nie umiał się kierować w lesie i nie znał zupełnie tych okolic, czyżby więc trafił na drogę prowadzącą do Werst?
A gdy go noc zaskoczyła w lesie, tu wpośród tych skał i wąwozów, gdzie co krok czyhają przepaście, w które mógłby się stoczyć? Mógł więc nie wejść do zamku po zachodzie słońca, ale w każdym razie wolał iść za leśniczym. Spróbował jednak po raz ostatni zatrzymać towarzysza.
— Wiesz dobrze, mój kochany Niku, że nie przystałbym nigdy na to, aby się z tobą rozłączyć — rzekł. — Ponieważ chcesz koniecznie iść do zamku, nie pozwolę ci iść samemu...
— Dobrze mówisz, doktorze, sądzę, że dotrzymasz słowa.
— No tak, ale powiem ci jeszcze słówko. Przyrzecz mi, że jeśli noc zapadnie, zanim dostaniemy się do zamczyska, nie będziesz usiłował wejść do niego...
— To tylko mogę ci obiecać, doktorze, że dołożę wszelkich starań, aby się dostać do zamku i, że się nie cofnę, dopóki się nie dowiem, co się tam dzieje.
— Co się tam dzieje? — zawołał doktór Patak, wzruszając ramionami. — Ale cóż się tam ma dziać?
— Ja nie wiem, ale ponieważ postanowiono, aby się dowiedzieć, dowiem się...
— Najpierw trzeba dojść do tego dyabelskiego zamku! — zawołał rozgniewany do najwyższego stopnia doktór. — A wnosząc z trudności jakie napotykaliśmy dotąd, i czasu którego potrzebowaliśmy do przebycia tej przestrzeni, noc zapadnie zanim dostaniemy się do ruin...
— Jestem przeciwnego zdania — odpowiedział Niko Deck. — Im wyżej pniemy się ku górze, las staje się rzadszym, jodły nie rosną tak gęsto, jak wiązy, klony i buki.
— Ale trudniej nam będzie wspinać się po stromych skałach.
— O! nie są to przecież skały niedostępne!
— Ale podobno można napotkać niedźwiedzie w pobliżu skał Orgall!
— Mam strzelbę, a ty doktorze masz pistolet do obrony.
— Ale gdy noc zapadnie, zabłąkamy się w ciemności!
— Nie, gdyż mamy teraz przewodnika, który mam nadzieję, że nas już nie opuści.
— Przewodnika! — zawołał doktór i zerwał się szybko, spoglądając dokoła niespokojnym wzrokiem.
— Tak — potwierdził Niko Deck — a ten przewodnik jest to strumień Nyad. Dość nam będzie iść jego prawym brzegiem, aby się dostać do szczytu wzgórza, w którym ma swoje źródło. To też zdaje mi się, że za dwie godziny będziemy przy bramie zamkowej, jeżeli nie zwlekając puścimy się w drogę.
— Za dwie godziny, Daj Boże, żeby nie za sześć — odpowiedział doktór.
— No, czyś już gotów?
— Już miałbym odpocząć? Ale nie posiedzieliśmy tu nawet kilku minut?
— Mylisz się doktorze, siedzimy już z pół godziny. Czy jesteś gotów do dalszej drogi?
— Tak, łatwo ci to mówić, ale mnie nogi ciążą, jak gdyby były z ołowiu. Ja nie jestem tak wytrwały, jak ty, Niku! Nogi mi popuchły i okrucieństwem jest z twojej strony zmuszać mnie, abym szedł w tej chwili.
— Ah! nudzisz mnie wreszcie, doktorze! Możesz więc iść lub wracać! Szczęśliwej podróży ci życzę!
Mówiąc to, Niko podniósł się z ziemi.
— Zaklinam cię na miłość Boską, posłuchaj mnie, leśniku! — zawołał doktór Patak.
— Nie chcę słuchać dłużej twoich niedorzeczności.
— Ponieważ jest już późno, dlaczegóż nie mamy zostać tu, w tem miejscu? Dlaczego nie spędzić nocy pod osłoną tych drzew?... Jutro, o wschodzie słońca na dalszą wyruszymy wędrówkę i więcej będziemy mieli czasu dostać się do ruin...
— Doktorze — odpowiedział Nicko Deck, powtarzam ci raz jeszcze, że moim zamiarem jest przepędzić noc w zamku.
— Nie, nie uczynisz tego, Niku! — zawołał doktór. Ja ci na to nigdy nie pozwolę!
— A to jakim sposobem?
— Przyczepię się do twego ubrania, będę się nawet bił z tobą...
Nieszczęśliwy doktór, pod wpływem trwogi, nie wiedział nawet co mówi.
Niko nic nie odpowiedział i przerzuciwszy strzelbę przez plecy, postąpił kilka kroków w stronę strumienia.
— Poczekaj! Poczekaj! — wołał miłosiernym głosem doktór. — Ah! to dyabeł nie człowiek. — Jeszcze chwilę... nogi mam zupełnie zesztywniałe... nie mogę się ruszać!...
Lecz błagania jego nie wzruszyły leśniczego i biedny doktór dobrze musiał przyśpieszyć kroku, aby podążyć za Nikiem, który nawet nie odwrócił głowy.
Była godzina czwarta po południu. Promienie słońca, muskając wierzchołki góry Plesa, za którą miały się skryć wkrótce, oświecały las sosnowy. Niko miał słuszność, że należało się spieszyć, gdyż zmrok zapadał szybko wśród lasu.

Ciekawy i dziwny zarazem widok przedstawiają lasy, rosnące na stokach gór, mianowicie na pewnej ich wyniosłości. Drzewa nie są tu jeszcze karłowate i drobne, jak wyżej wśród skał, lecz rosną proste, wyniosłe, dosięgając pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stóp wysokości. Pnie ich są gładkie, pozbawione sęków, a gałęzie tworzą zielone sklepienie. Traw i krzewów rośnie pod niemi niewiele, tylko po ziemi pełzają jak węże, wystające i poplątane ich korzenie. Grunt pokrywa nizki, żółtawy mech, zasypany uschłemi gałązkami i szyszkami, które trzeszczą pod nogami przechodniów. Miejscami ziemia jest twarda, a ostre odłamki skał, przecinają najgrubsze obuwie. Może ze ćwierć mili postępowali tą przykrą drogą. Aby się przedrzeć przez te odłamy skał, potrzeba było zręczności i siły, której już nie posiadał doktór Patak.
Wreszcie Niko Deck wydostał się na wzgórze, ciągnąc za sobą zasapanego doktora. (Str. 74).
Gdyby Niko Deck był sam, byłby tę przestrzeń przebył w godzinę, ale ze swoim towarzyszem stracił trzy godziny, gdyż co chwila musiał mu pomagać wdrapywać się lub schodzić ze skał. Doktór teraz lękał się tylko jednej rzeczy, a mianowicie aby nie został sam w tej pustyni.

W miarę, jak wyniosłość stawała się przykrzejszą, las przerzedzał się coraz bardziej. Teraz drzewa tworzyły już tylko grupy, porozrzucane od siebie w pewnej odległości. W przerwach pomiędzy drzewami widać było szczyty gór, wyłaniających się jeszcze zpośród wieczornego zmroku.
Strumień Nyad, którego brzegiem postępowali dotychczas, płynął coraz węższem korytem, gdyż wędrowcy nasi docierali już do jego źródła. O kilkaset kroków ponad niem, widać już było płaszczyznę Orgal i budowle zamczyska.
Wreszcie Niko Deck wydostał się na wzgórze, ciągnąc za sobą zasapanego doktora. Biedak nie miał już sił postąpić kilku kroków i upadł na wpół żywy na ziemię.
Niko nie czuł prawie żadnego znużenia. Stał milczący, ze wzrokiem utkwionym w stary zamek, którego nigdy nie widział zbliska.
Zewnętrzny mur z wieżyczkami otoczony był dokoła głębokim rowem. Most zwodzony był podniesiony i zakrywał wejście do podziemnej galeryi, opierając się na wielkich kamieniach.
Dokoła zamku panowała pustka i cisza. Przy zapadającym zmroku wieczornym stare mury przedstawiały się jeszcze groźniej i wspanialej. Nie widać było nikogo, ani na murach zewnętrznych, ani na tarasie, otaczającym wieżę. Dym również nie wydobywał się z komina, uwieńczonego dziwaczną chorągiewką, pogiętą i zardzewiałą.
— Widzisz, Niku — odezwał się doktór Patak — że niepodobieństwem jest przeskoczyć ten rów, spuścić most zwodzony, lub otworzyć wejście do galeryi podziemnej?
Niko nie nie odpowiedział, gdyż przekonał się, że trzeba się było zatrzymać przed murami zamku. Jakżeby mógł po ciemku spuszczać się do rowu, a potem wdrapywać na mur? Nie było innej rady, jak czekać wschodu słońca i dopiero przy świetle dziennem rozpocząć poszukiwania.

I tak też postanowiono uczynić ku wielkiej uciesze doktora, a niezadowoleniu leśniczego.




ROZDZIAŁ VI.[2]


Srebrzysty sierp księżyca, który ukazał się na niebie, znikł wkrótce po zachodzie słońca. Chmury, gromadząc się od zachodu, zaćmiły szybko ostatnie dnia blaski. Wkrótce ciemność zupełna zaległa okolicę, a kształty gór i zamczyska, znikły w pomrokach nocy, która zapowiadała się bardzo ciemną, ale nie groziła burzą, ani deszczem. Było to rzeczą bardzo pocieszającą dla Nika i jego towarzysza, którzy musieli spać na dworze.
Na skalistem płaskowzgórzu Orgall nie rosły drzewa; gdzieniegdzie tylko znajdowały się krzaki, które wędrowcom nie mogły służyć za schronienie.
Za to odłamy skał wznosiły się na wszystkie strony, jedne tkwiły głęboko w ziemi, drugie leżały tak na powierzchni ziemi, że silniejszy wiatr mógłby je strącić w przepaść.
Jedyną rośliną, która rosła obficie na tym kamienistym gruncie, był pospolity, kolący oset.
Niko i Patak zaczęli się rozglądać, aby wybrać odpowiednie miejsce, gdzieby mogli spędzić noc i osłonić się trochę od zimna, które w nocy bywa dokuczliwe na takich wysokościach.
— Ja sądzę, że nam tu nigdzie dogodnie nie będzie — szepnął doktór Patak.
— Nie masz się jeszcze na co skarżyć — odpowiedział Niko Deck.
— Tak twierdzisz — gniewnie przerwał mu doktór. — Ależ to miejsce bardzo odpowiednie dla dostania kataru, lub reumatyzmu, z którego nie umiałbym się wyleczyć!
Szczere wyznanie nieumiejętności wyrwało się mimowoli z ust doktora, który w tej chwili więcej niż kiedykolwiek żałował swojego wygodnego domku w Werst, pokoju i doskonale posłanego łóżka.
Trzeba było wybrać pomiędzy odłamami skał taki, któryby osłonił ich od wiatru, wiejącego z południowo-zachodniej strony. I tak też uczynił Niko. Wkrótce obydwaj z doktorem obrali stanowisko poza skałą, płaską u góry jak stół.
Był to olbrzymi odłam kamienny, będący niegdyś ławką, ukryty w cieniu roślin, zwanych świerzbnicą i łamikamieniem, które w tamtych stronach znajdują się obficie, mianowicie ponad drogami. Wyrastają one tak wysoko, że wędrowiec może odpocząć w ich cieniu. Oprócz tego starodawny zwyczaj każe wieśniakom umieszczać w cieniu tych roślin naczynie z wodą dla ochłody podróżnych. Wodę wieśniacy odmieniają codziennie. Gdy zamek był zamieszkany przez barona Rudolfa de Gortz i tu znajdowało się kamienne naczynie, które służba zamkowa codziennie świeżą napełniała wodą. Ale teraz mech porastał wszędzie, a kamienny dzban prawie w proch się rozsypał.
W jednym rogu ławki wznosił się krzyż granitowy, lecz już zaniedbany i połamany. Doktór Patak, udający mędrka, nie chciał przyznać, że krzyż ten obroni go od zjawisk nadprzyrodzonych, ale jak wielu niedowiarków i przez dziwną sprzeczność, nie był dalekim od uwierzenia w istnienie dyabła. W duchu był nawet najmocniej przekonany, że czort znajduje się niedaleko, gdyż to on niezawodnie zamieszkiwał zamek; jemu z pewnością nie przeszkodzi do wyjścia, ani brak mostu zwodzonego, ani rów głęboki. Zły duch wydostanie się z łatwością z zamku, jeżeli przyjdzie mu ochota skręcić kark śmiałkom, którzy się tu dostali.
Gdy doktór myślał o tem, że w takich warunkach musi noc przepędzić, drżał z trwogi. Nie było to zawiele żądać od człowieka, aby tu przyszedł? I najodważniejszy cofnąłby się w podobnem położeniu.
Nagle przypomniał sobie rzecz jedną, o której nie myślał, wychodząc z Werst. Był to właśnie wtorek wieczór, a mieszkańcy tych okolic nigdy nie wychodzą z domu we wtorek po zachodzie słońca, gdyż jest to dzień sprzyjający rzucaniu uroków. Podanie twierdziło, że ktokolwiek wyszedłby o tej porze, naraziłby się na najgorsze niebezpieczeństwo. To też we wtorek po zachodzie słońca nie zobaczy się nikogo na drodze, ani na polu. A tymczasem doktór Patak był nietylko poza domem, ale w pobliżu zamku nawiedzanego przez duchy, o dwie lub trzy mile odległości od wioski. I tu musi czekać świtu... jeżeli go doczeka naturalnie. Doprawdy, jak można tak kusić złego ducha?
Doktór, zajęty temi myślami, milczał, podczas gdy leśniczy z miną najspokojniejszą w świecie wyciągnął z torby kawał zimnego mięsa i, napiwszy się wódki, zaczął jeść z apetytem. Doktór poszedł także za jego przykładem. Zjadł kawał pieczonej gęsi z chlebem, popił wódką i uczuł się znacznie pokrzepionym. Głód zaspokoił wprawdzie, lecz trwogi nie uśpił.
Teraz śpijmy! — rzekł Niko Deck, umieściwszy torbę u stóp skały.
— Ja miałbym spać, panie leśniczy?
— Dobranoc ci, panie doktorze!
— Łatwo ci życzyć dobrej nocy, Niku, ale ja boję się, aby dzisiejsza noc źle się nie skończyła...
Niko milczał, gdyż nie miał ochoty do rozmowy. Przyzwyczajony skutkiem swego powołania nieraz nocować w lesie, oparł się o kamienną ławkę i wkrótce zasnął snem twardym. To też doktór klął tylko pocichu, słuchając chrapania swego towarzysza. Patak nie mógł zasnąć, gdyż ciągle wytężał słuch i wzrok, pomimo znużenia ciągle słuchał i patrzył. Podbudzona trwogą i bezsennością jego wyobraźnia, przedstawiała mu najdziwaczniejsze obrazy, chociaż nic nie mógł dostrzedz w ciemnościach nocy. Niewyraźne kształty otaczających go przedmiotów, ciemne chmury przesuwające się po niebie, niepewne zarysy starego zamczyska, przejmowała go niewymowną obawą. Zdawało mu się, że skały poruszają się, tańcząc fantastycznie. Kto wie, czy nie runą ze swych podstaw, przygniatając śmiałków, którzy chcieli się dostać do zamczyska.
Nieszczęśliwy doktór podniósł się z ziemi, słuchając szmeru i wycia wiatru, który szumi zawsze na takiej wysokości. Dźwięki tego wichru podobne są zarazem do szeptu, jęków i westchnień. Słyszał przytem szelest skrzydeł nocnych ptaków, uderzających skrzydłami o skały.
Puszczyki, sowy i nietoperze kręciły się w powietrzu, wydając żałosne skargi. Doktór drżał na całem ciele, zimny pot oblewał mu czoło.
W ten sposób upłynęły mu długie godziny do północy. Gdyby jeszcze mógł był rozmawiać i narzekać, nie czułby się tak opuszczonym. Ale Niko Deck spał snem głębokim.
Północ, to najgorsza godzina, godzina duchów, uroków i upiorów.
Ale cóż się to stało?
Doktór zapytywał się sam siebie, czy rzeczywiście nie śpi, lub czy znajduje się pod wpływem złudzenia.
Tam z daleka zdawało mu się, że widzi spowite mgłą chmur, przesuwające się dziwaczne postacie, oświecone grobowem światłem. Smoki i potwory z ogonami wężowemi i bajeczne twory zwane hippogryfy, mające postać pół orła, pół konia i olbrzymie upiory, mknęły szybko w powietrzu, a doktorowi zdawało się, że lada chwila pochwycą go w pazury i rozszarpią zębami.
To znów mniemał, że wszystko się porusza na płaskowzgórzu Orgall, skały, drzewa i krzaki. Wreszcie usłyszał jakiś dźwięk dziwny, odzywający się w jednostajnych odstępach.
— To dzwon!... — szepnął do siebie, dzwon zamkowy.

Wtem światło błysnęło ze środkowej wieży... (Str. 82).

Tak, dźwięki te pochodziły ze dzwonu, znajdującego się nad starą kaplicą; nie, nie mylił się, nie był to dzwon kościelny z wioski Wulkan, gdyż wiatr przynosiłby ten odgłos ze strony przeciwnej!
Lecz dźwięki stawały się coraz szybsze i głośniejsze... Ręka, targająca za sznur dzwonu, nie zdawała się głosić śmierci... był to raczej dzwon wzywający na trwogę, którego echo musiało się rozlegać aż do granicy Siedmiogrodu.
Słysząc te złowrogie dźwięki, doktór Patak skamieniał prawie ze strachu, konwulsyjne dreszcze wstrząsały całem jego ciałem.
Nawet leśniczy obudził się na ten hałas i podniósł się z ziemi do której przeciwnie pochylił się skulony Patak.
Niko zaczął słuchać, usiłując przebić wzrokiem otaczające go ciemności.
— Ten dzwon! ten dzwon! powtarzał doktór Patak. To dyabeł nim dzwoni!
Leśniczy nic nie odpowiedział.
Nagle ryk jakiś podobny, do ryku jaki wydają syreny morskie rozległ się donośnie w powietrzu, głusząc na chwilę wszystkie inne dźwięki.
Wtem światło błysnęło ze środkowej wieży, światło silne, rozsiewające dokoła olśniewające blaski.
Z jakiego ogniska pochodziło to światło, którego promienie rozlewały się długiemi smugami po powierzchni płaskowzgórza Orgall, obejmując niby łuną pożaru okoliczne skały? Odblask jednak tego światła wydawał się sinawym?
— Niku, Niku! — wołał doktór — spojrzyj na mnie!... Czy ja także jestem trupem, tak jak ty?
W istocie obydwaj wyglądali jak nieboszczycy, gdyż dziwne to światło trupią bladością powlokło ich lica. Oczy wydawały się przygasłe i pogłębione, policzki zielonawo-sine, włosy najeżone pod wpływem trwogi, przypominały owe mchy, które, podług ludowej legendy, rosły na czaszce wisielców.
Niko Deck zdumiony był do najwyższego stopnia tem co widział i słyszał. Doktór Patak doszedł już do najwyższego stopnia trwogi, wszystkie nerwy w nim drgały, oczy wyrażały śmiertelną obawę, stał nieruchomy, jakby skamieniały.
Straszliwe to zjawisko nie trwało dłużej nad minutę. Potem światło słabło stopniowo, hałas cichł zwolna, a na płaskowzgórzu Orgall zapanowała znów cisza i ciemność.
Naturalnie, że wędrowcy nasi nie mogli już zasnąć; doktór był nawpół żywy ze strachu, leśniczy, wsparty o kamienną ławkę, czekał wschodu jutrzenki.
O czem myślał Niko Deck wobec tylu nadzwyczajnych zjawisk, które może zachwiały jego postanowieniem? Czy swoją śmiałą wycieczkę dalej jeszcze prowadzić będzie? Powiedział wprawdzie, że dostanie się do zamku, zwiedzi wieżę... Ale czy nie dość, że dotarł do muru okalającego zamczysko, że naraził się na gniew duchów i wywołał walkę żywiołów? Przecież nikt mu tego za złe nie weźmie, że nie dotrzymał danego przyrzeczenia, jeśli powie w wiosce, że dotarł aż do murów zaklętego zamku.
Nagle doktór chwycił go za rękę, i ciągnąc go za sobą, rzekł stłumionym głosem:
— Chodź.. chodź!...
— Nie! — odpowiedział Niko.
I powstrzymał doktora, który bezsilny osunął się na ziemię.
Nareszcie okropna noc się skończyła; jak leśniczy, tak doktór nie umieli sobie zdać sprawy z upływającego czasu. Nakoniec na niebie ukazały się pierwsze blaski jutrzenki.
Promienie różowego światła oświecały od strony wschodniej wierzchołki góry Paring, wznoszącej się z drugiej strony doliny Syl. Białawe mgły wiły się ponad dolinami i górami, niebo mieniło się różnorodnemi barwy.
Niko obejrzał się na zamek, którego kształty wychylały się coraz wyraźniej pośród mgły porannej; wkrótce widać już było mur, kaplicę, a następnie odwieczny buk, którego liście szemrały za lekkim wiatru podmuchem.
Z pozoru zamek wyglądał tak, jak zwykle. Dzwon był nieruchomy, jak również stara chorągiewka na dachu. Dymu nie było widać, a zakratowane okna wieży były starannie zamknięte.
Ponad tarasem krążyło kilka ptaków, wydając ostre krzyki.
Niko spojrzał w stronę głównego wejścia, prowadzącego do zamku. Zwodzony most zamykał wejście do podziemnej galeryi, obok, którego wznosiły się dwa kamienne słupy, ozdobione herbami baronów de Gortz.
Wypadki nocne nie wpłynęły bynajmniej na zmianę postanowienia leśniczego, który się nigdy nie cofał przed niczem. Ani tajemniczy głos, ostrzegający go w karczmie pod królem Maciejem, ani zjawiska nadprzyrodzone dźwięków i światła których był świadkiem, nie powstrzymałyby go od przejrzenia zamku. W godzinę zwiedzi galeryę i wieżę i dotrzymawszy zobowiązania, powróci przed południem do Werst.
Co do doktora Patak, ten był już tak przygnębiony i przerażony, że nie miał ani sił, ani woli do opierania się. Szedł, gdzie go popychano, a gdy upadł na ziemię, nie miałby siłę się podnieść. To też nie zrobił żadnej uwagi, gdy leśniczy wskazując na zamek rzekł:
— Chodźmy!
A jednak w dzień doktór mógł był powrócić do Werst, nie lękając się zabłądzenia w lesie. Nie było to jednak żadną z jego strony zasługą że pozostał z Nikiem; jeżeli bowiem nie porzucił swego towarzysza, to tylko dla tego, że nie zdawał sobie sprawy z groźnego położenia. To też gdy leśniczy pociągnął go w stronę zamku, doktór poszedł zanim bez wahania.
W murze otaczającym zamczysko nie było żadnego wyłomu, żadnej szczerby, przez którą możnaby się dostać do wnętrza. Mogło się to nawet dziwnem wydawać, że stare mury nie podlegały dotąd ruinie, chociaż można to było przypisywać ich grubości. Dostać się na wierzch muru aż do wieżyczek, wznoszących się w odstępach było niepodobieństwem, gdyż mur wznosił się ponad rowem, i miał do czterdziestu stóp. Zdawało się więc, że Nik, dostawszy się do zamku napotka nieprzezwyciężone przeszkody, które mu nie pozwolą dostać się do wnętrza.
Na szczęście, albo na nieszczęście dla niego, ponad wejściem do podziemnej galeryi znajdował się rodzaj strzelnicy, czy też framugi, w której umieszczano armaty. Uchwyciwszy się więc łańcucha, który od zwodzonego mostu zwieszał się aż do ziemi, mógł człowiek silny i zręczny dostać się do tej framugi. Otwór strzelnicy był tak duży, że człowiek mógł wygodnie przejść przez niego, ale kto wie, czy nie był z drugiej strony zakratowany? Tą więc drogą Niko mógł się dostać do wnętrza starego zamku.

Niewiele myśląc, zszedł w ukośnym kierunku ze wzgórza w głąb rowu, zarzuconego kamieniami i zarośniętego zielskiem. Stąpając nie można było wiedzieć, czy przypadkiem pod bujnem zielskiem nie kryją się setki jadowitych wężów i padalców, lęgnących się zwykle w miejscach wilgotnych.
Potem zaczął się wspinać za pomocą łańcucha... (Str. 88).
W głębi rowu, niegdyś zapełnionego wodą, sączył się mały strumyczek, który można było z łatwością przeskoczyć.

Niko nie stracił ani odrobiny zimnej krwi i energii fizycznej i moralnej, gdy tymczasem doktór postępował za nim machinalnie.
Przeszedłszy przez strumyk, leśniczy postępował wzdłuż muru ze dwadzieścia kroków i zatrzymał się pod wejściem do podziemnej galeryi, w miejscu, w którem zwieszał się łańcuch od zwodzonego mostu. Pomagając sobie rękami i nogami, miał nadzieję, że dostanie się do kamiennego gzemsu, wystającego poniżej strzelnicy.
Niko nie chciał zmuszać doktora Patak, aby się wdrapywał na mury, gdyż jego tusza stanęłaby temu na przeszkodzie, uścisnął go więc tylko za rękę i polecił mu, aby się nie ruszał z tego miejsca. Potem zaczął się wspinać za pomocą łańcucha, co dla silnego jak on górala, nie przedstawiało zbyt wielkich trudności.
Gdy doktór spostrzegł, że jest sam, zrozumiał w części, w jak groźnem znajduje się położeniu. Towarzysz jego był już o jakie dwanaście stóp ponad ziemią, co widząc, doktór zawołał z najwyższą trwogą:
— Zatrzymaj się, Niku... zatrzymaj się...
Ale leśniczy nie słuchał go.
— Chodź tu... chodź tu.. albo ja odejdę!... jęczał doktór, podnosząc się z trudnością z ziemi.
— Nie nudź mnie, odpowiedział Niko i dalej wspinał się po łańcuchu ku górze.
Doktór Patak, pod wpływem szalonego strachu, chciał się wydostać napowrót na wzgórze, aby znależć się znów na płaszczyźnie Orgall i zmykać co prędzej w stronę wioski Werst...
Ale o dziwo, wobec którego niczem były owe zjawiska nocne, doktór nie mógł się ruszyć z miejsca...
Nogi jego były tak skrępowane, jakby je uchwyciły kleszcze, ani drgnąć, ani posunąć się nie był w stanie... Zdawało mu się, że nagle przyrósł do ziemi. Czyżby się dostał w jaką zasądzkę. Trwoga nie dozwolila mu się zastanawiać, lecz zdawało mu się, że gwoździe jego obuwia przylgnęły do ziemi.
Stał więc nieruchomy, nie mając odwagi nawet krzyczeć... Wyciągnął tylko z rozpaczą ręce ku niebu, jak gdyby się chciał wyrwać z tych złowrogich sideł, ukrytych we wnętrzu ziemi.
Tymczasem Niko dosięgnął już do miejsca, gdzie znajdował się otwór prowadzący do galeryi podziemnej i oparł się ręką o żelazne okucie, na którem wspierały się zawiasy zwodzonego mostu...
W tej chwili z piersi jego wyrwał się krzyk boleści. Niko cofając się nagle w tył, jak gdyby został rażony piorunem, ześlizgnął się po łańcuchu, który uchwycił instynktownie i stoczył się w głąb rowu.

— Tajemniczy głos prawdę mówił, gdy przepowiadał, że spotka mnie nieszczęście! szepnął i stracił przytomność.




ROZDZIAŁ VII.


Trudno opisać niepokój, który ogarnął mieszkańców wioski Werst, po oddaleniu się leśniczego i doktora Patak. Niepokój ten wzrastał z każdą chwilą, a upływające godziny wydawały się im wiekami.
Sędzia Koltz, karczmarz Jonasz i nauczyciel Hermod, w towarzystwie kilku jeszcze osób, stali prawie ciągle na tarasie. Wszyscy przypatrywali się uważnie zamkowi, czy nie dostrzegą na nim czegoś nadzwyczajnego. Ale dymu nie było widać z wieży, o czem się mogli przekonać przez lunetę, zwróconą ciągle w tym kierunku. Rzeczywiście dwa złote wydane na lunetę, nie mogły być lepiej zużytkowane i nawet sędzia Koltz, chociaż bardzo oszczędny, przyznał, że instrument jest bardzo pożyteczny.
W południe, gdy pasterz Frik powrócił z trzodą z pastwiska, zarzucono go pytaniami, badając, czy nie widział czego nadzwyczajnego.
Frik opowiadał, że przebiegł całą dolinę rzeki Syl, ale nie widział nic podejrzanego.
Po obiedzie wszyscy znów zajęli swoje stanowiska obserwacyjne; nikt nie siedział w domu, ale też nikt nie miał odwagi iść do karczmy pod królem Mateuszem, gdzie można było usłyszeć tajemnicze głosy. Mury często miewają uszy, jak mówi przysłowie, ale jeszcze nikt nie słyszał, aby miały usta!...
To też Jonasz lękał się, aby jego karczma nie zostala z tego powodu zaniedbana; w cóżby się wtedy jego handel obrócił? Chcąc uspokoić mieszkańców wioski, Jonasz przeszukał troskliwie cały dom, zwiedził wszystkie izby, zaglądał pod łóżka, otwierał kufry i skrzynie, zaglądał do każdego kącika w wielkiej sali, był w piwnicy i na strychu, aby się przekonać, czy jaki złośliwy żartowniś nie ukrył się w którym zakątku, aby wszystkich nastraszyć i zaciekawić. Ale nic nie znalazł!... Naokoło domu także żadnych nie odnalazł śladów. Jedna strona domu dotykała aż do strumienia Nyad i z tej strony niepodobieństwem było dostać się do okien, wysoko wzniesionych ponad wodą, do której dosięgał mur, okalający dom.
Jonasz wiedział dobrze, iż pod wpływem strachu ludzie nic nie rozumieją i że długi czas upłynie, zanim w karczmie zrobi się znów gwarno i tłumno.
Zobaczymy, czy ta złowroga przepowiednia się spełni.
Nie uprzedzajmy jednak wypadków i powróćmy do leśniczego i doktora.
Niko widząc zmartwienie wuja i siostry swej Mirioty, obiecał jak najkrócej bawić w zamku. Mniemał, że powróci wieczorem, jeśli mu się nic złego nie przytrafi. Wszyscy więc oczekiwali niecierpliwie jego powrotu, nie przewidując jakie w drodze napotka trudności, i że będzie zmuszony nocować na płaskowzgórzu Orgall.
Naturalnie, że obawa mieszkańców wioski spotęgowała się jeszcze za nadejściem nocy. Skoro godzina ósma wybiła na zegarze kościelnym w Wulkan, nikt nie krył już swego niepokoju. Co się to stało, że wędrowcy nie powracali?... Nikt nie miał zamiaru powracać do domu, gdyż każdemu zdawało się, że w dali widzi zbliżających się leśniczego z doktorem.
Sędzia Koltz z córką doszedł aż do zakrętu drogi, tam, gdzie pasterz stał na czatach. Co chwila łudził się, że widzą jakieś cienie, wysuwające się z wąwozu. Ale droga była pusta, gdyż mało kto odważył się przebywać góry w nocy. A przytem był to wtorek wieczór, ów dzień niebezpieczny, grożący czarami. Teraz dopiero zaczęto żałować, że Niko udał się na tę wycieczkę we wtorek, ale przedtem ani on, ani nikt na to nie uważał.
— Ojcze — odezwała się Miriota — kto wie, czy Nika nie uwięziły tam złe duchy? Kto wie, czy go kiedy ujrzymy?... Może on już nie żyje?
Sędzia Koltz starał się ją uspokoić, ale w duchu sam drżał o siostrzeńca. Wreszcie noc zapadła i Koltz, zostawiając na stanowisku Frika, powrócił z córką do domu.
Przerażona i smutna Miriota nie mogła całą noc zmrużyć oczu.
Nazajutrz o wschodzie słońca wszyscy mieszkańcy wioski byli już na nogach. Jedni kierowali się w stronę wąwozu, inni przechadzali się po drodze, a wszyscy rozmawiali o wypadkach tak żywo ich obchodzacych. Mówiono, że pasterz Frik nie zapuścił się dziś w głąb lasów Plesa, lecz szedł brzegiem, a nie czynił tego bez ważnego powodu.
Trzeba więc było czekać na jego powrót i znowu sędzia Koltz, Miriota i Jonasz wyszli na koniec wsi na spotkanie.
Po półgodzinnem oczekiwaniu Frik ukazał się na drodze, ale szedł bardzo wolno, z czego nie można było wróżyć, że dobre wieści przynosi.
— I cóż dowiedziałeś się, Friku? — zapytał niecierpliwie sędzia Koltz.
— Nic — odpowiedział pasterz.
— Nic — szepnęła Miriota, której serce silniej zabiło z trwogi.
— O wschodzie słońca spotkałem dwóch ludzi w odległości pół mili od wioski, — mówił dalej pasterz. — Najpierw myślałem, że to Niko z doktorem. Nie! byli to jacyś nieznajomi!
— I któż to był taki? — podchwycił Jonasz.
— Dwaj podróżni, którzy z rana przeszli przez granicę Wołoszczyzny.
— Rozmawiałeś z nimi?
— Tak.
— Czy oni tu przyjdą do wioski?
— Nie, oni szli w kierunku Retyezat, na której szczyt pragną się dostać.
— Więc to są dwaj turyści?...
— Zdaje mi się, że wyglądają na to...
— A czy tej nocy, przechodząc przez wąwóz Wulkan, nie dostrzegli nic nadzwyczajnego w stronie zamczyska?
— Nie, wszak byli za daleko od zamku, bo jeszcze po tamtej stronie granicy — odparł Frik.
— Więc nic nie wiesz o Niku i doktorze?
— Nic; zresztą będziecie mogli sami rozpytać się o to podróżnych, gdyż za kilka dni przybędą do Werst, aby tu odpocząć, zanim pojadą do Kolosvar.
— Żeby im kto nie zganił mojej karczmy, — powiedział sobie w duchu zasmucony Jonasz. — Kto wie, czy będą chcieli u mnie zamieszkać.
Myśl ta prześladowała karczmarza dniem i nocą.
Wszystko więc pozostało tajemniczem i niewyjaśnionem... Godziny upływały, a nasi wędrowcy nie zjawili się dotąd... Pokazuje się, że nikt nie może bezkarnie zbliżyć się do przeklętego zamku.
Po długiej naradzie postanowiono iść na pomoc leśniczemu i doktorowi. Choćby się przyszło narazić na największe niebezpieczeństwo, nie można ich przecie zostawić bez pomocy. Znajdzie się przecież kilku odważnych ludzi, którzy przedostaną się przez las Plesa i dostaną się do zamku wśród gór.
Tymi odważnymi byli: sędzia Koltz, pasterz Frik i karczmarz Jonasz. Nauczyciel Hermod dostał nagle takiego bólu w nodze, że nie mógł się ruszyć z krzesła.
Wszyscy więc trzej wyżej wymienieni, uzbroiwszy się doskonale, ruszyli w stronę wąwozu Wulkan i wkrótce wkroczyli w gęstwinę leśną.
Mieli nadzieję, że w drodze spotkają tych, których szukali; zresztą spodziewali się, że trafią na ślad, którym postępował leśniczy z doktorem.
Można sobie wyobrazić jakie zamięszanie panowało w Werst po ich oddaleniu się.
— Po co oni się narażają! — wołali tchórze — tamtych nie uratują, a sami zginąć mogą!
Zginą! — to nie ulega wątpliwości. Biedna Miriota będzie opłakiwała nietylko brata, ale i ojca.
Smutek ogarnął serca wszystkich, tem więcej, że powrotu sędziego Koltz i jego towarzyszy nie można się było spodziewać przed zapadnięciem zmroku.
Jakież zatem było zdziwienie, gdy około drugiej po południu ujrzano tych odważnych ludzi wracających. Miriota wybiegła na ich spotkanie, zalewając się radosnemi łzami.
Lecz pomiędzy wracającymi nie było Nika.
— A gdzież jest biedny Niko? — zapytała Miriota przestraszona.
W tej chwili jednak spostrzegła Nika leżącego na noszach, zrobionych naprędce z gałęzi, które z trudem dźwigali Jonasz z pasterzem.
— Niko umarł! — zawołała z najwyższą trwogą
— Nie, nie umarł — odpowiedział doktór Patak — ale i on i ja zasłużyliśmy na tę karę.
Młody leśniczy był rzeczywiście nieprzytomny. Leżał sztywny, blady, a nierówny oddech podnosił jego piersi. Doktór nie był blady, ale to tylko dzięki znużeniu, wywołanemu pochodem.
Gdy przyniesiono Nika do wioski i złożono go w pokoju sędziego Koltz, kilka minut leżał jeszcze z przymkniętemi oczami; wkrótce jednak otworzył powieki i spojrzał po otaczających. Chciał się podnieść, ale nie mógł tego dokazać, połowa jego ciała była nieruchoma, jakby sparaliżowana.
Biedny leśniczy potrzebował spokoju i wypoczynku, to też sędzia Koltz ustąpił mu swego pokoju, i wkrótce chory zasnął.

Tymczasem karczmarz Jonasz opowiadał licznie zebranym słuchaczom wszystkie szczegóły dzisiejszej wyprawy.
W tej chwili jednak spostrzegła Nika leżącego na noszach. (Str. 96).
— Sędzia Koltz, Frik i ja — mówił — natrafiliśmy na ścieżkę, którą w gęstwinie zrobili Niko z doktorem i zaczęliśmy się zbliżać ku zamkowi. Szliśmy już tak ze dwie godziny, wdzierając się z trudnością pod górę i znajdowaliśmy się już niedaleko brzegu lasu, gdy spostrzegliśmy z daleka dwóch ludzi, w których poznaliśmy doktora i leśniczego. Doktór był już bez sił, a leśniczy upadł na ziemię. Niewiele mogliśmy się od nich dowiedzieć, gdyż doktór był prawie nieprzytomny a Niko leżał nieruchomy, jak kłoda drzewa. Naprędce zrobiliśmy nosze z gałęzi i na nich umieściliśmy biednego Nika, doktór także trochę sił odzyskał; zawróciliśmy więc do wioski, dźwigając Nika.

Co jednak było powodem wypadku, który spotkał Nika i czy ten ostatni dostał się do wnętrza zamku lub nie, to ani karczmarz, ani sędzia Koltz, ani pasterz Frik nie umieli na to odpowiedzieć, gdyż doktór był tak zmęczony i przestraszony, że ani słówka się jeszcze nie odezwał.
Jednakże Patak musiał już teraz mówić! Wszak obecnie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo tu, w wiosce, w kółku przyjaciół i znajomych. Nie potrzebował się lękać wpływu złych duchów, a choćby mu one kazały milczeć pod przysięgą i nie wyjawić nikomu tajemnicy zamku wśród gór, wzgląd na dobro publiczne zwalniał go od dotrzymania tej przysięgi.
— Uspokój się, doktorze — rzekł sędzia Koltz — i przypomnij sobie, jak to było!
— Chcecie ażebym mówił?...
— Rozkazuję ci w imieniu wszystkich mieszkańców wioski Werst, gdyż chodzi tu o spokój i niebezpieczeństwo wszystkich!
Duży kieliszek wódki rozwiązał doktorowi język. Po chwili mówił urywanym głosem.
— Poszliśmy obydwaj z Nikiem i popełniliśmy szaleństwo!... Cały dzień przedzieraliśmy się przez ten las przeklęty... Zaledwie przed wieczorem dostaliśmy się do zamku... Ach! jeszcze drżę na to wspomnienie i nigdy w życiu nie zapomnę!... Niko chciał się dostać do zamku, aby noc przepędzić w wieży... czyli sypialni belzebuba!...
Doktór mówił to wszystko z taką trwogą, że dreszcz przejmował słuchaczy.
— Ja się na to nie zgodziłem — mówił dalej doktór. — Aż mi włosy powstają na głowie, skoro pomyślę, coby się było stało, gdybym był się zgodził na żądanie Nika!... Niko przystał więc na to, że będziemy nocowali na płaszczyźnie Orgall, pod gołem niebem. Ale moi przyjaciele, co to była za noc!... Czybyście mogli spać, kiedy duchy nie pozwalają wam zmrużyć oka!?... Nagle ukazują nam się w chmurach jakieś płomieniste smoki... i spadają na płaszczyznę, aby nas pożreć!...
— Oczy wszystkich zwróciły się ku niebu, jakby szukając na niem owych fantastycznych widziadeł.
— W kilka chwil później — mówił dalej doktór — dzwony zamkowej kaplicy zaczęły dzwonić na gwałt...
Niejednemu ze słuchających zdawało się, że słyszy ten dzwon złowrogi.
— Potem ryk straszliwy dał się słyszeć w powietrzu... czy też jakieś wycia dzikich zwierząt, — opowiadał z trwogą doktór; — następnie światło trysnęło z okien wieży... jakiś piekielny płomień oświecał całe płaskowzgórze... My z Nikiem spojrzeliśmy na siebie... wyglądaliśmy jak trupy... straszne, przerażające widzenie!...
Twarz doktora wyrażała trwogę, w oczach malował się obłęd i w istocie można się było zapytać, czy nie wraca z tamtego świata.
Nie był nawet w stanie dalej opowiadać, i dopiero drugi kieliszek wódki sił mu nanowo dodał.
— Ale cóż się stało biednemu Nikowi? — zapytał sędzia Koltz, gdyż chciał się dowiedzieć o wypadku, którym tajemniczy głos groził leśniczemu w karczmie.
— Gdy się wreszcie rozwidniło — odpowiedział doktór — błagałem Nika, aby zaniechał swego zamiaru... Ale znacie go, jaki jest uparty... zszedł więc do rowu i ja byłem zmuszony iść za nim, gdyż ciągnął mnie za sobą... Zresztą sam już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje... Niko usiłował się dostać ponad wejście podziemnej galeryi i w tym celu uchwycił za łańcuch, zwieszający się od zwodzonego mostu... W tej chwili odzyskałem trochę przytomności i chciałem powstrzymać tego śmiałka!... Zaklinam go, aby się cofnął póki czas i wraz ze mną powrócił do Werst... „Nie!” krzyknął Nik... Co do mnie wyznaję otwarcie, że chciałem uciekać, i zdaje mi się, że każdy z was uczyniłby to samo, będąc na mojem miejscu. Ale napróżno usiłowałem się poruszyć, moje nogi były, jak gdyby wrośnięte w ziemię... i żadną miarą nie mogłem się ruszyć z miejsca... byłem jak lis uchwycony w sidła... Nagle usłyszałem krzyk... ale jaki krzyk!... Wyrwał on się z ust Nika, który, puszczając łańcuch, upadł w głąb rowu, jak gdyby go jakaś niewidzialna zepchnęła ręka!
Doktór opowiedział rzeczywiście wszystko tak, jak się wydarzyło, nic nie dodając i nie ujmując, chociaż wyobraźnia jego silnie była podnieconą.
— Niko zemdlał, a ja nie pospieszyłem mu z pomocą, nie mogąc się ruszyć z miejsca... Nagle czuję, że tajemnicza potęga znika, żem wolny, że się mogę ruszyć, biegnę więc do Nika i zwilżywszy chustkę w wodzie, zacząłem go trzeźwić. Wkrótce odzyskał przytomność, lecz nie mógł się podnieść, gdyż połowa jego ciała była jakby sparaliżowana. Wreszcie z moją pomocą, z trudem i wysiłkiem nadzwyczajnym wydostał się na płaskowzgórze, i zaczęliśmy się wlec ku wiosce... Po godzinie drogi, ból jego tak się powiększył, że musieliśmy się zatrzymać. Nakoniec ja miałem sam udać się do wioski, aby wezwać pomocy. Wtem ujrzeliśmy sędziego Koltz, Jonasza i Frika, przybywających tak w porę!
Co do stanu chorego, doktór Patak nie śmiał wygłosić stanowczego zdania, gdyż nie wiedział jak określić tego rodzaju chorobę. Zapytany odpowiedział poważnie:
— Gdy choroba jest zwykłą, to i tak rzecz niesłychanie ważna; ale gdy wypływa z przyczyn nadprzyrodzonych, jeden tylko czort mógłby z niej uzdrowić.
Nie była to zbyt dobra wróżba dla Nika. Na szczęście Patak mógł się mylić.

Niko był zdrów i silny, można więc było mieć nadzieję, że natura zwycięży chorobę, byleby tylko Patak nie pielęgnował go troskliwie.




ROZDZIAŁ VIII.


Powyższe wypadki nie mogły uspokoić trwogi mieszkańców wioski Werst. Teraz nie można już było wątpić, że nie były to nic nieznaczące pogróżki owych ust tajemniczych. Niko dotknięty niewytłómaczonem cierpieniem, był bezwątpienia ukarany za nieposłuszeństwo i zuchwałość.
Zdarzenie to było przestrogą dla wszystkich, którzyby chcieli naśladować Nika. Ktoby się odważył pójść do zamku, naraziłby z pewnością życie. Gdyby leśniczy był wszedł do zamku, jużby go nikt żywym nie ujrzał w wiosce.
To też trwoga ogarnęła nietylko mieszkańców wioski Werst, ale nawet wioski Wulkan i innych miejscowości, położonych w dolinie rzeki Sil. Niektórzy mówili nawet o zupelnem wyniesieniu się z tych okolic; cyganie również nie chcieli pozostać w pobliżu zamczyska. Któżby bowiem sąsiadował z istotami nadprzyrodzonemi i złośliwemi? Trzeba się więc było przenieść w inną okolicę komitatu, chyba, że władza odważy się zniweczyć to groźne siedlisko. Lecz czy ludzie potrafią zwyciężyć siły nadprzyrodzone?
Przez pierwszy tydzień miesiąca czerwca nikt nie wychodził po za obręb wsi, nawet po to, aby pracować nad uprawą roli. Każde bowiem uderzenie motyką mogło wywołać ukazanie się widma, ukrytego we wnętrzu ziemi. Nawet pług, odkładając skibę, uwolnić mógł strzygi. Siejąc zaś ziarno, nie można było być pewnym, czy nie wyrośnie na jego miejscu dyabelskie jakie zielsko.
— Takby się stało z pewnością! — powtarzał z najgłębszem przekonaniem pasterz Frik.
On także nie zapuszczał się teraz ze swoją trzodą na pastwiska Sil.
Tak więc wioska pozostawała pod groźbą trwogi. Roboty w polu były zupełnie zaniedbane. Wszyscy siedzieli w domu, zamykając szczelnie drzwi i okna. Sędzia Koltz nie wiedział w jaki sposób zbudzić odwagę w drugich, gdyż nie mógł jej zbudzić w sobie. Zdawało mu się, że najlepszym do tego środkiem było udać się do Kolosvar i prosić o opiekę władzy.
Dym ukazywał się kilkakrotnie ponad wieżą, odróżniając się od mgły, wijącej się na płaskowzgórzu Orgall.
W nocy chmury przybierały czerwoną barwę, jak gdyby mieniły się odblaskiem pożaru. Zdawało się nawet, że jaskrawe płomyki unoszą się ponad zamkiem.
Odgłosy, które tak przeraziły doktora Patak, powtarzały się jeszcze ku wielkiej trwodze mieszkańców wioski Werst. Pomimo odległości wiatr południowo-zachodni przynosił odgłos głuchych grzmotów, których echo rozlegało się pomiędzy górami.

Wystraszeni ludzie mniemali, że czują wstrząśnienia podziemne, jak gdyby jakiś dawny krater zaczął się burzyć wśród łańcucha gór. Choć w tem wszystkiem co widzieli i słyszeli mieszkańcy Werst, było bardzo dużo przesady, nie można było jednak zaprzeczyć objawiania się niektórych dotykalnych faktów.
Wreszcie Jonasz odsunął zasuwkę i dwaj mężczyźni weszli do izby. (Str. 106).
Karczma pod królem Maciejem, była wciąż pusta; nikt nie miał odwagi przestąpić jej progu i biedny Jonasz sądził, że będzie musiał zwinąć handel dla braku klienteli. Na szczęście przybycie dwóch podróżnych wpłynęło na zmianę tego przykrego stanu rzeczy.

Wieczorem dnia dziewiątego czerwca, około godziny ósmej, ktoś zastukał do drzwi karczmy. Jonasz pospieszył otworzyć, gdyż drzwi na zardzewiałych zawiasach nie otwierały się zbyt łatwo.
Jakkolwiek ucieszony przybyciem gości, Jonasz, lękał się jednak czy nie ujrzy upiora, któremuby nie mógł udzielić schronienia. Nie otwierając więc drzwi, zaczął się wypytywać:
— Kto tam?
— Dwaj podróżni
— A czy żywi?
— Ma się rozumieć.
— Czy jesteście tego pewni?
— Jak najpewniejsi, ale jeśli pozostawisz nas dłużej na dworzu, panie karczmarzu, kto wie, czy nie umrzemy z głodu!
Wreszcie Jonasz odsunął zasuwkę i dwaj mężczyźni weszli do izby. Zaraz na wstępie prosili właściciela karczmy o dwa pokoje, gdyż postanowili przepędzić w Werst dwadzieścia cztery godzin.
Przy migotliwem świetle lampki, Jonasz przypatrywał się uważnie podróżnym, którzy wydali mu się zwyczajnymi ludźmi. Szczęście więc zaczęło się uśmiechać właścicielowi karczmy pod królem Maciejem.
Młodszy z dwóch podróżnych, mógł mieć lat trzydzieści kilka. Był wysokiego wzrostu, rysów twarzy szlachetnych i pięknych. Czarne oczy, ciemne włosy i takaż elegancko utrzymana broda, oraz wyraz twarzy nieco dumny i tęskny, pociągały ku sobie i nadawały mu pewną cechę, właściwą ludziom arystokratycznego pochodzenia. To też taki baczny spostrzegacz, jak Jonasz, odrazu zwrócił na to uwagę.
Gdy zapytał o nazwiska podróżnych, młody człowiek odpowiedział:
— Proszę zapisać w księdze: hrabia Franciszek de Télek i żołnierz jego Rotzko.
— Z jakiej miejscowości panowie przyjeżdżają?
— Z Krajowy.
Krajowa jest to jedno z większych miasteczek Rumunii, które graniczy z prowincyą Siedmogrodu od południowej strony. Zatem Franciszek de Télek był pochodzenia rumuńskiego, tak jak się tego domyślał Jonasz od pierwszego wejrzenia.
Rotzko miał lat czterdzieści, był wysoki i tęgi, ciemne, gęste włosy i bujny zarost nadawały mu cechę wojaka. Miał na sobie torbę żołnierską, a w ręku niewielki tłómoczek.
Więcej rzeczy młody hrabia nie miał ze sobą, gdyż podróżował jak turysta, po większej części pieszo. Dowodziło tego nawet i jego ubranie: płaszcz zwinięty i zawieszony przez ramię, bluza obciśnięta pasem, od którego zwieszał się nóż myśliwski w rzemiennej pochwie, grube buty i kamasze, oraz mała na głowie czapeczka.
Byli to ci sami podróżni, których przed kilku dniami spotkał pasterz Frik, dążących do Ratyezat. Zwiedziwszy okolice aż do granic Mazos i więcej godne uwagi wierzchołki gór, przybyli do Werst w celu odpoczynku, aby następnie zwiedzić dolinę rzeki Sil.
— Czy macie dla nas jakie oddzielne pokoje? — zapytał Franciszek de Télek.
— I owszem... dwa... trzy... cztery... wiele pan hrabia będzie sobie życzył — odpowiedział Jonasz.
— Wystarczy nam dwa pokoje — odezwał się Rotzko — ale trzeba, żeby były obok siebie.
— Czy te byłyby dobre? — zapytał Jonasz, otwierając dwoje drzwi, znajdujących się w głębi izby.
— Bardzo dobre — odpowiedział Franciszek de Télek.
Jonasz odetchnął swobodniej, goście nie lękali się jego karczmy i on także nie potrzebował się ich obawiać, nie były to bowiem żadne nadprzyrodzone istoty, ani upiory, przywdziewające na siebie postać ludzką. Przeciwnie wyglądali na ludzi, których właściciel zajazdu rad widzi u siebie.
— No, teraz może już nie będą unikali mojej karczmy! — powtarzał sobie w duchu Jonasz.
— Jak daleko jesteśmy od Kolosvar? — zapytał młody hrabia.
— Z pięćdziesiąt mil, jadąc drogą, która przechodzi przez Petroseny i Karlsburg — objaśnił Jonasz.
— Czy ta droga jest męcząca?
— Dla pieszych podróżnych bardzo męcząca i jeżeli mi wolno zwrócić uwagę pana hrabiego, to zdaje mi się, że należałoby odpocząć dni kilka...
— Czy moglibyśmy dostać jakąkolwiek wieczerzę? — przerwał mu Franciszek de Télek.
— Jeżeli pan hrabia poczeka cierpliwie półgodziny, będę miał zaszczyt ofiarować mu ucztę godną tak zacnej osoby...
— Chleb, wino, jajka i zimne mięso będą dziś dla nas dostatecznem pożywieniem.
— Przyniosę to zaraz.
— Proszę jak najprędzej.
— W tej chwili.
I Jonasz zwrócił się ku drzwiom wiodącym ku kuchni, gdy zatrzymało go pytanie hrabiego.
— Widzę, że mało masz gości w swojej oberży?
— W istocie, w tej chwili niema tu nikogo, panie hrabio!
— A przecież zdaje mi się, że o tej porze wieśniacy palą fajki i pijają wódkę?
— Nie, to już za późno panie hrabio, tu ludzie chodzą spać z kurami.
Jonasz nie chciał powiedzieć prawdy, dlaczego karczma jego była tak osamotniona.
— Wszakże ta wioska liczy od trzystu do czterystu mieszkańców?
— Mniej więcej tyle, panie hrabio!
— Dziwna rzecz, że nie spotkaliśmy nawet żywej duszy, gdy przechodziliśmy przez główną ulicę wioski.
— A bo to dzisiaj sobota... wigilia niedzieli...
Franciszek de Télek nie pytał już o nic więcej, co było bardzo szczęśliwym wypadkiem dla Jonasza, nie mogącego się jasno wytłómaczyć. I tak biedny Jonasz drżał z trwogi na myśl, że podróżni, dowiedziawszy się historyi przeklętego zamku, uciekną natychmiast z wioski.
— Żeby tylko ten tajemniczy głos nie odezwał się w izbie, gdy oni będą jedli wieczerzę, mówił sobie w duchu, nakrywając do stołu.
W kilka chwil później na białym obrusie stała już skromna wieczerza, jakiej żądał hrabia.
Franciszek de Télek zasiadł do stołu, a naprzeciwko niego zajął miejsce Rotzko, gdyż do tego przyzwyczaili się w drodze; obydwaj zaczęli jeść z apetytem. Po wieczerzy każdy z nich odszedł do swego pokoju.
Podczas wieczerzy młody hrabia i Rotzko nie zamienili nawet dziesięciu słów, to też Jonasz, z wielkiem swojem niezadowoleniem, nie mógł się wcale wmięszać do rozmowy. Zresztą, Franciszek de Télek zdawał się być człowiekiem zamkniętego i nieprzystępnego charakteru. Rotzko także nie zdawał się chętnym do udzielania objaśnień.
Jonasz więc musiał poprzestać na powiedzeniu gościom dobranoc. Ale zanim poszedł do swej izdebki na strychu, niespokojnym wzrokiem powiódł dokoła i przysłuchując się szmerom, dochodzącym z zewnątrz, powtarzał w duchu:
— Oby tylko ten szkaradny głos nie obudził ich ze snu!
Noc jednak upłynęła spokojnie.
Nazajutrz o świcie wiadomość o przybyciu podróżnych do karczmy pod królem Maciejem rozeszła się lotem błyskawicy po wsi i mnóstwo mieszkańców zebrało się przed karczmą.
Franciszek de Télek i Rotzko spali jeszcze znużeni wczorajszą wycieczką. Można było przypuszczać, że nie wstaną wcześniej jak około godziny siódmej lub ósmej rano.
Niecierpliwość ciekawych wzrastała z każdą chwilą, chociaż nikt nie miałby był odwagi wejść do izby, dopóki podróżni nie wyjdą ze swych pokoi.
Nareszcie około ósmej ukazali się obydwaj. Przez noc nic im się złego nie stało; przechadzali się swobodnie po głównej izbie karczmy, a potem zasiedli do śniadania.
Jonasz stał na progu i uśmiechając się przyjaźnie, zapraszał dawnych klientów, chcąc pozyskać na nowo ich zaufanie.
— Podróżny, który zaszczycił swoją obecnością moją gospodę, jest rumuńskim szlachcicem, — mówił — czegóż więc możecie się lękać wobec takiego towarzystwa.
Sędzia Koltz najpierwszy zdobył się na odwagę i około godziny dziewiątej wszedł do izby. Za nim podążył nauczyciel Hermod i jeszcze ze czterech innych mieszkańców. Lecz doktór Patak nie chciał im towarzyszyć.
— Noga moja nie postanie u Jonasza — mówił — choćby mi za każdą wizytę płacił po dziesięć florenów.
Musimy tu zrobić jedną uwagę: jeżeli sędzia Koltz odważył się wejść do karczmy, uczynił to nietylko przez ciekawość, ani przez chęć zapoznania się z podróżnymi, bynajmniej! — powodował nim głównie interes.
Jako podróżny, młody hrabia powinien był zapłacić drogowe za siebie i za swego żołnierza. A pieniądze te szły prosto do kieszeni wójta.

Sędzia Koltz więc w grzecznych słowach prosił o zapłatę, a Franciszek de Télek, jakkolwiek nieco zdziwiony tem żądaniem, uczynił mu jednak zadość.
Prosił nawet sędziego i nauczyciela, aby usiedli przy jego stole. (Str. 114).
Poprosił nawet sędziego i nauczyciela, aby usiedli przy jego stole. Zaproszeni nie mogli odmówić tak grzecznej prośbie i zajęli miejsca natychmiast.

Jonasz podał najlepsze napoje, na jakie się mogła zdobyć jego piwnica. Kilka obecnych temu osób zażądało także wódki, i w umyśle Jonasza zbudziła się nadzieja, że dawna jego klientela powróci do niego.
Zapłaciwszy żądaną kwotę — Franciszek de Télek zapytał — czy opłata znaczne przynosi korzyści.
— Nie takie, jakbyśmy pragnęli, panie hrabio — odpowiedział sędzia Koltz.
— Czy cudzoziemcy rzadko przyjeżdżają do tych stron Siedmiogrodu?
— Bardzo rzadko, chociaż okolica zasługuje na uwagę — odpowiedział Koltz.
— Podzielam to zdanie — rzekł młody hrabia. — To co widziałem wydaje mi się godnem uwagi przedsiębiorców i turystów. Ze szczytu góry Retyezat podziwiałem doliny rzeki Sil, i miasteczka rozrzucone w stronie wschodniej, jak również malowniczy łańcuch gór.
— Wszystko to bardzo piękne, panie hrabio — odpowiedział nauczyciel Hermod, ale należało jeszcze wyjść na wierzchołek góry Paring.
— Nie wiem, czy mi wystarczy na to czasu — odpowiedział Franciszek de Télek.
— O! dość poświęcić na to dzień jeden.
— Zapewne, ale ja dążę do Karlsburg i chciałbym odjechać jutro rano.
— Jakto, pan hrabia chciałby nas już tak prędko opuścić? — zapytał uprzejmie Jonasz, gdyż pragnąłby był jak najdłużej zatrzymać swych gości.
— Nie mogę postąpić inaczej — odpowiedział hrabia de Télek. Zresztą w jakim celu miałbym pozostać dłużej w Werst?
— Przecież i nasza wioska warta jest uwagi turysty — odezwał się wójt Koltz.
— Jednakże mało uczęszczają do niej podróżni — odpowiedział młody hrabia — a to zapewne dlatego, że okolice tutejsze nie są zbyt ciekawe.
— W istocie, tak jest — potwierdził Koltz, myśląc w tej chwili o zamczysku.
— Tak, niema tu nie ciekawego — odezwał się nauczyciel Hermod.
— Ale, gdzież tam — odezwał się pasterz Frik, któremu to zaprzeczenie wyrwało się z ust prawie mimowoli.
Jakim wzrokiem zmierzyli go sędzia Koltz, a nadewszystko Jonasz, trudno jest nawet opisać. Po co chciał objawiać podróżnemu tajemnice, które go nic nie obchodziły? Skoro mu powie o zjawiskach, które miały miejsce na płaskowzgórzu Orgal i zwróci jego uwagę na zamek wśród gór, to z pewnością przestraszy go i obudzi w nim chęć jak najprędszego opuszczenia wioski. Tym sposobem w przyszłości żaden podróżny nie będzie chciał iść przez wąwóz Wulkan, aby się dostać do Siedmiogrodu.
Doprawdy Frik nie okazał więcej rozumu od swoich owiec.
— Ależ milcz, niedołęgo, milcz! — szepnął mu pólgłosem Koltz.
Ale tego było dosyć, aby obudzić ciekawość młodego hrabiego, który, zwracając się do Frika, zapytał o wyjaśnienie słów dopiero co wyrzeczonych.
Pasterz nie lubił się cofać, gdy raz zaczął mówić, a przytem powiedział sobie w duchu, że Franciszek de Télek mógł mu dać dobra radę, z której skorzysta cała wioska.
— Nie cofam tego, co powiedziałem, panie hrabio! — powtórzył.
— Więc w okolicach Werst jest coś godnego uwagi? — podjął znów Franciszek de Télek.
— Nie, nie! — zawołali obecni z przestrachem, wywołanym myślą, że druga wycieczka do zaklętego zamku, ściągnie na nich nowe nieszczęścia.
Franciszek de Télek z podziwieniem spojrzał na wieśniaków, na obliczu których malował się przestrach.
— Co to znaczy? — zapytał.
— Co to znaczy, mój panie — odpowiedział Rotzko; oto, że istnieje tu podobno jakiś zamek wśród gór?
— Zamek wśród gór? — powtórzył hrabia.
— No tak, w tej chwili wspomniał mi o nim pasterz — odrzekł Rotzko, wskazując na Frika, który kręcił głową, nie mając odwagi spojrzeć na swego pana.
Raz zacząwszy trzeba było iść dalej i opowiedzieć całą historyę pełną zabobonów i urojonych zdarzeń.
Widząc, że niema innego środka ratunku, sędzia Koltz postanowił sam powiedzieć wszystko hrabiemu i powtórzyć mu wieści, krążące o zaklętym zamku.
Można sobie wyobrazić zdziwienie Franciszka de Télek; chociaż nie był on uczonym człowiekiem, zawsze jednak wykształconym do tego stopnia, że nie wierzył w zjawiska i śmiał się z legend. To też opowiadanie o zamku, nawiedzanym przez duchy, obudziło jego niewiarę. Nie widział nic cudownego w tem, co mu opowiadał sędzia Koltz i twierdził, że są to fakta, które można łatwo wytłómaczyć w sposób naturalny. Dym z wieży i odgłos dzwonów nie były niczem nadzwyczajnem, a hałas i blask światła, mogły być wynikiem halucynacyi.
Franciszek de Télek zaczął nawet żartować ku wielkiemu oburzeniu słuchaczy:
— Ale, panie hrabio, zdarzyło się jeszcze coś innego — odezwał się sędzia Koltz.
— I cóż takiego?
— Powtarzam, że niepodobieństwem jest dostać się do wnętrza tego zamku.
— Doprawdy?
— Nasz leśniczy z doktorem chcieli przed kilku dniami przedostać się przez mury i o mało co drogo nie przypłacili swej śmiałości.
— I cóż im się stało? — z ironią zapytał hrabia.
Sędzia Koltz opowiedział szczegółowo o przygodach Niko Decka i doktora Patak.
— A więc — zaczął młody hrabia — gdy doktór chciał wyjść z rowu, nogi jego tak silnie trzymały się gruntu, że nie mógł ani kroku postąpić naprzód?
— Nie mógł ani postąpić naprzód, ani się w tył cofnąć, — dodał nauczyciel Hermod.
— Musiało to być przewidzenie — odparł Franciszek de Télek — doktór nie mógł się ruszyć ze strachu!
— Niech i tak będzie, panie hrabio — odpowiedział sędzia Koltz. — Ale z jakiej przyczyny Niko Deck doznał tak gwałtownego wstrząśnienia, gdy położył rękę na żelaznych zawiasach zwodzonego mostu?
— Może się uderzył silnie!
— A tak, bardzo silnie — zaczął Koltz — tak silnie, że od tego dnia leży w łóżku...
— No, ale przecież nie jest śmiertelnie chory? — zapytał z pośpiechem hrabia.
— Na szczęście — nie — odpowiedział sędzia Koltz, czekając jakiego wyjaśnienia udzieli mu teraz Franciszek de Télek.
— W tem wszystkiem nie widzę nic nadzwyczajnego — odezwał się hrabia po krótkiej chwili milczenia. — To tylko podług mnie nie ulega wątpliwości, że zamek jest obecnie zamieszkały. Przez kogo, nie wiem, ale w każdym razie nie są to duchy, tylko ludzie, którzy mają jakiś cel ukrywania się. Są to zapewne zbrodniarze, szukający tam schronienia...
— Zbrodniarze — zawołał sędzia Koltz.
— Bardzo być może, a ponieważ się lękają, aby ich tam nie ścigano, starają się utrzymać we wszystkich to przekonanie, że zamek jest nawiedzany przez duchy.
— Jakto, więc pan mniemasz, panie hrabio... — zaczął nauczyciel Hermod.
— Widzę, że mieszkańcy tych okolic są bardzo zabobonni, a ci, którzy rozgościli się w zamku, wiedzą o tem i tym sposobem unikają niepotrzebnych odwiedzin.
Dowodzenia hrabiego były bardzo prawdopodobne, lecz nikt w nie nie wierzył.
Młody hrabia spostrzegł, że nie przekonał słuchaczy, to też dodał tylko:
— Ponieważ panowie nie chcecie zgodzić się ze mną pod tym względem, możecie więc myśleć, co wam się podoba o zamku wśród gór.
— My wierzymy tylko w to, co widzieliśmy na własne oczy, panie hrabio — odpowiedział sędzia Koltz.
— I w to, co istnieje rzeczywiście — dodał nauczyciel.
— Niech i tak będzie, ale doprawdy żałuję, że nie mogę rozporządzać jeszcze dniem jednym, gdyż ja i Rotzko poszlibyśmy zwiedzić ten sławny zamek i zapewniam was, że wkrótce dowiedzielibyśmy się, co to wszystko znaczy...
— Co? pan hrabia chciałby zwiedzić zamek? — zawołał sędzia Koltz.
— O! nie wahałbym się ani chwili i nawet dyabeł we własnej osobie nie przeszkodziłby mi dostać się do wnętrza.
Słuchając dowodzeń Franciszka de Télek, obecnych innego rodzaju ogarnęła trwoga. Jak on mógł wyrażać się tak pogardliwie o duchach? Przecież tym sposobem mógł ściągnąć na wioskę jak najgorsze klęski. Wszak duchy słyszały wszystko, co tylko mówiono w karczmie pod królem Maciejem. Kto wie, czy tajemniczy głos nie ozwie się znowu?...
Sędzia Koltz zmuszony był powiedzieć Rumuńczykowi, w jaki sposób przestrzegano leśniczego, grożąc mu surową kara, jeśli ośmieli się iść do zamczyska.
Franciszek de Télek wzruszył tylko ramionami, potem wstał z krzesła mówiąc, że w tej izbie nie mógł się dać słyszeć żaden głos.
— Wszystko to istnieje tylko w waszej imaginacyi — rzekł. — Jesteście zbyt łatwowierni.
Kilku trwożliwych wieśniaków, słysząc te sceptyczne i pełne niedowiarstwa słowa, skierowało się ku drzwiom, aby nie pozostawać dłużej w tak szkodliwem towarzystwie.
Ale Franciszek de Télek powstrzymał ich ruchem ręki.
— Widzę — rzekł — że mieszkańcy wioski Werst zostają pod wpływem strachu.
— I nie bez słuszności, panie hrabio — odpowiedział sędzia Koltz.
— Przecież jest sposób, dozwalający raz wykryć te tajemnicze sprawy, które się dzieją w starym zamku. Pojutrze będę w Karlsburg i jeżeli chcecie, oznajmię o tem wszystkiem miejscowej władzy. Wtedy przyślą wam tu zaraz oddział żandarmów, albo agentów policyjnych, i zaręczam wam, że ci ludzie dostaną się do wnętrza zamku i albo wypędzą żartownisiów, którzy się naśmiewają z waszej łatwowierności, albo schwytają zbrodniarzy, którzy mają może jakie złe zamiary.
Była to bardzo dobra rada ze strony hrabiego, ale nie przypadła do gustu mieszkańcom Werst. W ich przekonaniu, ani żandarmi, ani policya, ani nawet cała armia nie poradziłaby nic przeciw duchom upiorom, które rozporządzają nadprzyrodzonemi siłami.
— Nie powiedzieliście mi jeszcze, panowie, — zaczął znowu młody hrabia — do kogo należał, lub należy ten stary zamek?
— Do starożytnej rodziny, od wieków osiadłej w tych stronach, do baronów Gortz — odpowiedział sędzia Koltz.
— Do rodziny barona Gortz? — zawołał Franciszek de Télek.
— Tak jest!
— Czy to do tej samej, z której pochodził baron Rudolf?
— Tak, panie hrabio!
— I nie wiecie, co się z nim stało?
— Nie. Już od wielu lat baron de Gortz nie ukazywał się w zamku.
Franciszek de Télek pobladł i powtarzał machinalnie wzruszonym głosem:
— Rudolf de Gortz!






ROZDZIAŁ IX.


Rodzina hrabiów de Télek jest jedną z najdawniejszych i najbardziej sławnych w Rumunii. Hrabiowie wywodzą swój ród jeszcze wcześniej, niż kraj odzyskał swoją niepodległość przy końcu szesnastego wieku. Nazwisko ich zapisało się chlubnie na kartach dziejowych tej prowincyi, tak obfitującej w przewroty polityczne.

Nieraz śmiało wyzywał do walki niedźwiedzia i walczył z nim zwycięsko. (Str. 124).

Obecnie jedynym spadkobiercą imienia i majątku hrabiów de Télek był ów młody człowiek, który przybył do wioski Werst.
W dziecinnych latach Franciszek nigdy nie wydalał się z ojcowskiego zamku, gdzie przebywali jego rodzice, otoczeni szacunkiem wszystkich, gdyż bogactw swoich używał zawsze na szlachetne cele. Zaledwie raz do roku wyjeżdżali z zamku Krajowa, gdy sprawy lub interesy zmuszały ich do tego.
Ten rodzaj samotnego wychowania wpłynął stanowczo na usposobienie młodego hrabiego. Jedynym jego nauczycielem był sędziwy starzec, Włoch z pochodzenia, który, sam nie będąc zbyt wykształconym, niewiele także mógł nauczyć Franciszka. To też młodzieniec słabe miał pojęcie o sztuce, naukach i literaturze współczesnej. Ulubionem jego zajęciem były łowy; dniem i nocą przebiegał pola i lasy, ścigając jelenie i dziki, na które napadał z nożem myśliwskim w ręku. Nieraz śmiało wyzywał do walki niedźwiedzia i walczył z nim zwycięsko. Był to więc odważny i silny młodzieniec, gdyż tego rodzaju życie rozwinęło w nim siły fizyczne.
Hrabina de Télek umarła, gdy syn miał zaledwie lat piętnaście, a w sześć lat później młody hrabia stracił ojca, który zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku na polowaniu.
Można sobie łatwo wyobrazić boleść Franciszka, osieroconego w tak młodym wieku. Kochał on szczerze i serdecznie rodziców i gorzko opłakiwał ich stratę. Pozostał teraz sam na świecie.
Trzy lata spędził w samotności, w swoim rodzinnym zamku, nie mając odwagi porzucić miejsc, tyle mających dla niego wspomnień. Nie pragnął nawet zawarcia znajomości. Zaledwie dwa razy był w Bukareszcie, dokąd powoływały go interesy. Lecz wyjeżdżał zwykle na krótko i potem zaraz wracał do zamku.
Życie takie nie mogło trwać wiecznie, i wreszcie Franciszek zapragnął poznać świat i ludzi.
Postanowił zatem podróżować, a miał już wtedy dwadzieścia trzy lata. Duży majątek pozwalał mu zadawalniać wszystkie upodobania. Pozostawiwszy więc zamek swój pod opieką starych sług, wyjechał z kraju, zabierając ze sobą Rotzko, starego żołnierza, Rumuna, pozostającego od lat dziesięciu w służbie hrabiego de Télek i będącego zwykłym towarzyszem myśliwskich wypraw młodego hrabiego. Rotzko był człowiekiem odważnym, roztropnym i przywiązanym bardzo do swojego pana.
Zamiarem młodego hrabiego było zwiedzić Europę, zatrzymując się po kilka miesięcy w stolicach i ważniejszych miastach stałego lądu. Mniemał, że tym sposobem uzupełni nieco swoje wykształcenie, wiele pozostawiające do życzenia. Zawczasu więc nakreślił sobie plan podróży.
Najpierw chciał zwiedzić Włochy, gdyż mówił dość biegle po włosku, czego się nauczył od starego księdza. Włochy, obfitujące we wspomnienia miały dla niego tyle uroku, że spędził w tym kraju cztery lata, przebywając kolejno w Wenecyi, Florencyi, Rzymie i Neapolu i nie mogąc się nasycić pięknością sztuki.
— Później zobaczę Francyę, Niemcy, Rosyę i Anglię, więcej nawet skorzystam z pobytu, gdy będę starszym i rozsądniejszym. Piękność zaś włoskiego kraju najwięcej podobać się musi w młodym wieku.
Franciszek de Télek miał lat dwadzieścia siedm, gdy był w Neapolu po raz ostatni. Miał zamiar przepędzić tam zaledwie kilka dni, zanim się uda do Sycylii.
Niespodziewana okoliczność wpłynęła nietylko na zmianę jego usposobienia, lecz zarazem oddziałała na całe jego życie.
Przez kilka lat spędzonych we Włoszech, młody hrabia, jakkolwiek nie bardzo poświęcał się nauce, do której nie miał nadzwyczajnych zdolności, rozwinął jednak w sobie poczucie piękna, które olśniło go nagle, jak niewidomego światło. Zachwycał się więc arcydziełami malarstwa i rzeźby, gdy zwiedzał muzea w Neapolu, Wenecyi i Rzymie. Z rozkoszą również słuchał śpiewu znakomitych artystów, występujących w teatrze.
Z rodziny Franciszka de Télek mieszkali w Neapolu krewni, dość blizcy, ludzie niezamożni ale bardzo zacni. Niewiadomo z jakich powodów nie żyli oni w zażyłości z rodzicami Franciszka.
Jedyną mieli córkę imieniem Stilla. Dzieweczka ta kształciła się w śpiewie i sztukę tę przy dźwięcznym głosie, którym ją natura obdarzyła, posiadła w wysokim stopniu.
Rodzice Stilli postanowili wprowadzić ją na deski sceniczne.
Wktótce Stilla wystąpiła w teatrze San-Carlo i zyskała sławę. Głos jej czysty, dźwięczny, doskonała metoda i skończona gra dramatyczna, zachwycały publiczność. Stilla śpiewała tylko utwory włoskich mistrzów, którzy wtedy zajęli pierwsze miejsce wpośród kompozytorów. Śpiewała ona kolejno w Turynie, Medyolanie, Wenecyi, Francyi, Rzymie i Neapolu.
Stilla była dla Franciszka siostrą cioteczną. Głos jej bardzo się podobał rozlubowanemu w sztuce młodzieńcowi. Zamiast więc zwiedzić Sycylię i wyjechać z Włoch, postanowił zostać w Neapolu, dopóki siostra występować miała w teatrze San-Carlo.
Ale nietylko on uwielbiał tak głos Stilli. Był jeszcze ktoś drugi, który nie opuszczał żadnego przedstawienia. Człowiek pięćdziesięciokilkoletni, miał wszystkie cechy dziwaka i odludka. Nie żył z nikim i nigdzie nie bywał. Jedyną jego rozrywką, było uczęszczanie do teatru na opery. Zajmował zwykle zakratowaną lożę i słuchał z największą uwagą śpiewu artystów. Śpiew Stilli bardzo mu się podobał. Gdy Franciszek de Télek ujrzał pewnego razu tego człowieka, zachwiał się, poczerwieniał i gniewnie syknął:
— Znowu ta mara!...
Stilla znała tego człowieka z widzenia i, rzecz dziwna, obawiała się go po trosze. Jedynym towarzyszem jego był niejaki Orfanik. W jakim wieku był Orfanik i skąd pochodził, niktby tego nie umiał określić. Wnosząc z jego mowy, gdyż mówić lubił dużo, był on jednym z tych zapoznanych uczonych, których geniuszu ludzie nie umieli ocenić, i którzy z tego powodu nienawidzą świat cały. Musiał to być człowiek zajmujący się odkryciem rozmaitych wynalazków i żyjący kosztem swego bogatego opiekuna.
Orfanik był średniego wzrostu, szczupły i blady. Jedno oko miał zawiązane czarną chustką, gdyż musiał je stracić przy jakichś doświadczeniach z dziedziny fizyki lub chemii. Przytem nosił okulary, gdyż drugie oko miał także osłabione: był krótkowidzem. Przechadzając się samotnie, machał rękami, jak gdyby rozmawiał z jakąś niewidzialną istotą.
Wszyscy bywający częściej w teatrze znali tych dwóch dziwacznych ludzi, którzy podniecali ich ciekawość, i chociaż odludki unikali każdego, dowiedziano się wreszcie o ich nazwiskach i narodowości.
Raz Franciszek de Télek spotkał ich na ulicy, gdy przejeżdżali w odkrytej karecie, stanął i zacisnąwszy ręce, zawołał:
— Rudolfie de Gortz! dlaczego mnie jeszcze prześladujesz!?...
Po niejakim czasie Stilla objawiła chęć porzucenia sceny. Życie domowe bez wysiłków i ciągłych niepokojów poczęło mieć dla niej więcej uroku, niż scena.
Lubownicy śpiewu byli zrozpaczeni utratą tak znakomitej śpiewaczki, która już tylko kilka razy miała się ukazać na scenie.
Najbardziej zagniewanym był ów nieznajomy dziwak, którego Franciszek de Télek raz nazwał Rudolfem baronem de Gortz, a który tak się rozkoszował głosem Stilli.
Orfanik mniej teraz ukazywał się na ulicach Neapolu; widać, że baron był tak smutny, iż zaufany jego towarzysz nie odstępował go prawie, bywał z nim nawet w teatrze, do którego, jak wielu uczonych, niewiele miał upodobania i nie znał się wcale na muzyce.
Wreszcie nadszedł dzień ostatniego występu Stilli.
Gdyby teatr San-Carlo był dziesięć razy większy, jeszcze okazałby się za małym do pomieszczenia widzów, pragnących raz jeszcze usłyszeć śpiewaczkę.
Nieznajomy dziwak zajął zwykłe swoje miejsce w loży. Orfanik znajdował się obok niego.
Stilla ukazała się na scenie bardziej wzruszona, niż kiedykolwiek w życiu, lecz po chwili zapanowała nad sobą i zaczęła śpiewać z zapałem i uniesieniem niezwykłem.
Nareszcie nadeszła ostatnia dramatyczna scena, która się kończy śmiercią bohaterki. Stilla przelewała w czarowne dźwięki muzyki wszystkie uczucia przepełniające jej duszę, głos jej brzmiał czysto i metalicznie, jak dzwonek kryształowy.
Nagle zakratowane okienko w loży barona de Gortz otworzyło się, i ukazała się w niem twarz okolona siwymi włosami. Bystre spojrzenie czarnych oczu podwyższało jeszcze bladość tej twarzy.
Stillę nagle ogarnęła trwoga niewysłowiona, śpiew umilkł, artystka zaś, podnosząc batystową chusteczkę do ust, odjęła ją zbroczoną krwią. W tej chwili zachwiała się i padła jak martwa na ziemię...
Trudno opisać przestrach i zamieszanie, które zapanowało wśród publiczności. Baron de Gortz krzyknął przeraźliwie.
Franciszek wybiegł na scenę i pochylił się nad zemdloną.
— Siostro, o moja siostro! — krzyczał — tyś umarła, umarła!
W istocie Stilla umarła; pękła jej żyła w piersiach. Śpiew jej umilkł wraz z ostatniem tchnieniem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hrabia de Télek po tej strasznej scenie rozchorował się tak ciężko, iż nie był nawet na pogrzebie Stilli, na który wyległa prawie cała ludność Neapolu.
Pochowano ją na cmentarzu Campo Santo Nuovo, gdzie na pomniku z białego marmuru wyryto tylko jeden wyraz:

Stilla.

Wieczorem po pogrzebie jakiś samotny człowiek przyszedł na cmentarz Campo Santo Nuovo. Długo stał z pochyloną głową przy grobowcu znakomitej artystki.
Człowiekiem tym był Rudolf baron de Gortz.

Tejże nocy w towarzystwie Orfanika wyjechał on z Neapolu, i od tej chwili nikt nie wiedział o jego losach.




ROZDZIAŁ X.[3]

Takie mniej więcej były dzieje tej smutnej historyi.
Franciszek de Télek przez kilka tygodni złożony był chorobą.
Kiedy nareszcie mógł się już podnosić z łóżka, Rotzko prosił go, aby jak najprędzej wyjechał z tego przeklętego miasta i wrócił do swego rodzinnego zamku.
Przed wyjazdem młody hrabia modlił się długo na grobie Stilli.
Wróciwszy do domu rodzinnego, pięć lat spędził w zupełnem odosobnieniu. Wspomnienie tragicznego zgonu siostry pozostało zawsze niezatarte w jego umyśle.
W chwili, kiedy się rozpoczęło nasze opowiadanie, młody hrabia opuścił przed kilku tygodniami swój zamek, i to na usilne błagania swego sługi Rotzko, który pragnął, aby pan rozerwał się trochę.
Hrabia de Télek, ulegając namowom wiernego sługi, postanowił zwiedzić prowincye siedmiogrodzkie. Stary sługa miał nadzieję, że potem namówi pana na podróż po Europie, której wypadki zaszłe w Neapolu nie dozwoliły mu dokończyć.
Najpierw zwiedzili płaszczyzny aż do podnoża Karpat i dotarli do wąwozu Wulkan; potem po wycieczee na górę Retyezat i do doliny Maros, przybyli odpocząć w wiosce Werst, w zajeździe pod królem Maciejem.
Wiemy, jakie było usposobienie wieśniaków w chwili, gdy Franciszek de Télek przybył do wioski i w jaki sposób dowiedział się on o dziwnych zdarzeniach, które miały się przytrafiać w zamczysku. Można sobie wyobrazić jego zdziwienie, gdy się dowiedział, że zamek był własnością barona Rudolfa de Gortz.
Wrażenie wywołane z tego powodu zbyt było silne, aby miało ujść uwagi sędziego Koltza i innych obecnych tam osób. Rotzko był w duchu niesłychanie zagniewany na sędziego, że wywołał tę całą głupią historyę.
— Nie wiedzieć po co wleźliśmy tu! — powtarzał sobie w duchu.
Młody hrabia milczał, ale po wyrazie jego twarzy znać było, że był niezwykle wzruszony.
Chociaż sędzia Koltz i jego przyjaciele zrozumieli, że istniała jakaś tajemnica pomiędzy hrabią de Télek a baronem de Gortz, nie śmieli jednak o nią go pytać.
W kilka chwil później wszyscy wyszli z gospody pod królem Maciejem, jeszcze bardziej zaciekawieni zdarzeniami, które nie wróżyły nic dobrego dla wioski,
Czy teraz, skoro młody hrabia dowiedział się, do kogo należy zamek, dotrzyma danego przyrzeczenia? Czy przybywszy do Karlsburga, nie uprzedzi władzy i nie wezwie jej pomocy?
— Jeśli on tego nie uczyni, to ja uczynię! — powtarzał sędzia Koltz. — Trzeba będzie dać znać policyi, aby zwiedziła zamek i przekonała się, czy tam w istocie pokutują duchy, lub mieszkają złoczyńcy. Wioska nie może być dłużej z tego powodu narażona na takie przykrości!
Postanowienie sędziego Koltza żywą wywołało sprzeczkę, jakże bowiem można było stawać do walki z duchami i upiorami? Cóż w takim razie pomogą szable i rewolwery?
Franciszek de Télek, pozostawszy sam w gospodzie pod królem Maciejem, pogrążył się w myślach.
Z godzinę siedział nieruchomy w fotelu, potem wstał, wyszedł z izby na taras i zapatrzył się w dal.
Na płaskowzgórzu Orgall, tuż obok szczytów góry Plesa, wznosił się stary zamek. Tam to prawdopodobnie żył dawniej ów dziwny człowiek, który uczęszczał do teatru San-Carlo.
Teraz zamek był opuszczony, gdyż baron Gortz nie powrócił do niego po bytności w Neapolu. Nikt nie wiedział nawet, co się z baronem stało. Być może już nie żył do tej pory.
Franciszek gubił się w najrozmaitszych domysłach, ale żaden nie wydawał mu się uzasadnionym. Przygoda Niko Decka zaciekawiała go niesłychanie, i pragnął szczerze wyjaśnić tę tajemnicę, a tem samem zapewnić spokój mieszkańcom wioski Werst.
Nie wątpił, że w zamku mieszkają złoczyńcy, którzy tam znaleźli schronienie. Postanowił więc dotrzymać danego słowa i wyjaśnić historyę fałszywych upiorów, uprzedzając o tem wszystkiem policyę w Karlsburgu.
Przedtem jednak postanowił rozmówić się z młodym leśniczym. Około trzeciej godziny po południu udał się sam do domu sędziego, któremu ta wizyta pochlebiała niezmiernie.
Sędzia powiedział hrabiemu kilka komplementów, a mianowicie, jak czuje się szczęśliwym, przyjmując w swoim domu potomka szlachetnej rodziny rumuńskiej, któremu wioska Werst zawdzięczać będzie spokój i zamożność, gdyż turyści nie będą się lękali jej zwiedzać, skoro już nie będą im groziły złośliwe duchy z zamczyska.
Franciszek de Télek podziękował uprzejmie i zapytał, czy mógłby się widzieć z leśniczym.
— Owszem, panie hrabio! — odpowiedział sędzia. — Niko ma się już lepiej i wkrótce będzie mógł pełnić swoje obowiązki.
W tej chwili weszła do pokoju Miriota i grzecznym ukłonem powitała gościa.
— Wszak Niko-Deck nie był niebezpiecznie chory? — zapytał hrabia.
— Nie, panie hrabio, za co Bogu niech będą dzięki! — odparło dziewczę.
— Czy macie tu dobrego doktora?
— Hm, hm — mruknął sędzia Koltz, dając tym sposobem niezbyt pochlebne świadectwo o zdolnościach Pataka.
— Mamy doktora Pataka, — odezwała się Miriota.
— Czy to ten, który towarzyszył Nikowi w wycieczce do zamczyska?
— Tak, panie hrabio!
— Chciałbym, panno Mirioto, widzieć się z twoim bratem, aby dowiedzieć się o szczegółach tej wyprawy, — rzekł Franciszek.
— Udzieli on ich panu z chęcią, chociaż może być, iż go to trochę zmęczy.
— O! ja nie będę nadużywał jego sił, panno Mirioto, — śmiejąc się odpowiedział hrabia.
— Jestem o to zupełnie spokojna, — rzekła dziewczyna, — trwoży mnie co innego, panie hrabio!
— Cóż takiego?
— Niko podraźnił duchy... Kto wie, czy one nie będą go prześladowały całe życie!
— O, nie lękaj się tego, panno Mirioto, zaradzimy temu jakoś!...
— Więc pan twierdzi, że nie złego nie stanie się Nikowi?
— Ależ nie! Dzięki pomocy policyi za kilka dni każdy będzie mógł zwiedzać wnętrze zamku z takiem bezpieczeństwem, jak drogę w wiosce Werst!
Młody hrabia widział, że nie zdoła zwalczyć wiary w zabobony, która tak głębokie zapuściła korzenie w umysłach tych nieoświeconych ludzi. Nie starał się więc przekonywać Mirioty, o ile jej przekonania są błędne, tylko prosił, aby go zaprowadziła do pokoju leśniczego.
Młoda dziewczyna wskazała mu drogę.
Niko wiedział o przybyciu podróżnych do gospody Jonasza. Gdy Franciszek wszedł do pokoju, leśniczy podniósł się na powitanie. Rodzaj paraliżu, jakiego doznawał w pierwszej chwili, minął już teraz, mógł więc dokładnie odpowiadać na pytania, czynione mu przez hrabiego de Télek.
— Panie Deck, — rzekł Franciszek, uścisnąwszy przyjaźnie rękę leśniczego, — muszę pana najpierw zapytać, czy pan wierzy w obecność złośliwych duchów w starym zamku?

— Muszę w to wierzyć, panie hrabio! — odpowiedział Niko.
Gdy Franciszek wszedł do pokoju, leśniczy podniósł się na powitanie... (Str. 136).
— I mniemasz pan, że to one nie dozwoliły panu przekroczyć murów zamku?

— Nie wątpię o tem.
— A dlaczego, jeżeli wolno zapytać?
— Dlatego, że gdyby tam nie było duchów, to wszystko, czego doznałem, byłoby rzeczą niepojętą.
— Może mi pan opowie szczegółowo całą przygodę?
— Bardzo chętnie, panie hrabio!
I Niko zaczął opowiadać to wszystko, o czem hrabia de Télek słyszał już w gospodzie, a co uważał za wynik jakichś naturalnych zjawisk.
W istocie wypadki te możnaby było łatwo wytłómaczyć, gdyby była pewność, że w zamku mieszkają dobrzy, lub źli ludzie, posiadający jakieś przyrządy, któreby mogły wywoływać fantastyczne obrazy. Co zaś do uczucia, jakiego doznał doktor Patak, któremu się zdawało, że jest przykuty do ziemi, mogło to być jedynie wynikiem złudzenia. Bardzo może być, że nie mógł się ruszyć ze strachu, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
— Ależ panie hrabio, on chciał właśnie uciekać, a takiemu tchórzowi nie zbrakłoby wtedy na chęciach! — odpowiedział Niko — Przyznaj pan, że to prawda!
— No to przypuśćmy, że nogi jego zaplątały się w jakieś sidła, ukryte w trawie, w głębi rowu! — zaczął Franciszek.
— Sidła, gdy pochwycą, kaleczą okrutnie i nieraz skórę zedrą, a na nogach doktora Pataka nie było żadnego śladu obrażenia.
— Słuszna uwaga, panie leśniczy, a jednak wierzaj mi, że jeśli doktor Patak nie mógł się ruszyć z miejsca, nogi jego musiały uwięznąć w jakichś sidłach.
— Teraz ja z kolei zapytam pana hrabiego: jakim sposobem te sidła otworzyły się same, wracając wolność doktorowi?
Franciszek nie wiedział co na to odpowiedzieć.
— Zresztą mniejsza o to, czego doznawał doktor Patak, — ciągnął dalej leśniczy, — ja tylko powiem to, czego ja doznałem...
— Naturalnie, że to będzie daleko lepiej! — potwierdził hrabia.
— Wrażenia moje bardzo jasno dadzą się określić. Doznałem nadzwyczaj silnego wstrząśnienia, lecz w jaki sposób, nie umiem wytłómaczyć.
— I nie miałeś, panie leśniczy, żadnej rany na ciele? — zapytał Franciszek.
— Żadnej, panie hrabio, a jednak wstrząśnienie było niezwykle gwałtowne.
— I to w chwili, gdy dotknąłeś się ręką żelaznego okucia zwodzonego mostu?
— Tak, panie hrabio! Zaledwie się dotknąłem, zostałem jak gdyby sparaliżowany. Na szczęście, że drugą ręką trzymałem się łańcucha i nie puściłem go pomimo bólu. Tym sposobem zsunąłem się w głąb rowu, gdzie doktor podniósł mnie bezprzytomnego zupełnie.
Franciszek kręcił głową z niedowierzaniem.
— To co opowiadam panu hrabiemu zdarzyło się rzeczywiście, — mówił dalej Niko. — Nie było to żadne złudzenie, ani sen, gdyż przez tydzień byłem prawie bezwładny i nie mogłem się ruszyć z łóżka. Nie miałem zupełnie władzy w jednej ręce i nodze, nie mogłem więc być igraszką złudzenia!
— Ależ ja tego nie mówię, owszem przyznaję, że doznałeś pan gwałtownego wstrząśnienia...
— Powiedz pan: dyabelskiego!
— Nie, na to się nie zgodzę, i pod tym względem różnimy się w zdaniach, — odpowiedział młody hrabia. — Pan mniemasz, że skrzywdziła cię jakaś nadprzyrodzona istota, a ja w to nie wierzę!
— A jakże pan hrabia wytłómaczy to wszystko, co mnie spotkało?
— W tej chwili nie wiem jeszcze, ale bądź pewnym, panie leśniczy, że wszystko się wyjaśni w sposób najprostszy.
— Daj Boże! — odpowiedział leśniczy.
— Powiedz mi jeszcze, czy ten zamek oddawna należy do rodziny Gortzów? — zapytał Franciszek.
— Tak, panie hrabio, od niepamiętnych czasów jest on w posiadaniu tej rodziny, chociaż ostatni jej potomek, baron Rudolf, znikł i nikt nigdy o nim nie słyszał.
— A jakże dawno on znikł z tych okolic?
— Będzie już mniej więcej lat dwadzieścia.
— Dwadzieścia lat? — powtórzył hrabia.
— Tak, panie hrabio. Pewnego dnia baron Rudolf opuścił zamek, a w kilka miesięcy po jego wyjeździe umarł stary sługa, jedyny człowiek, który pozostał w zamku. Od tej pory nikt o baronie nie słyszał.
— I nikt nie był już po tem w zamku?
— Nikt.
— A jakież wieści krążą o tem w okolicy?
— Ludzie mówią, że baron Rudolf umarł za granicą, i to wkrótce po opuszczeniu zamczyska.
— Ludzie się mylą, baron żyje, a raczej żył jeszcze przed pięciu laty.
— Jak to żył jeszcze, panie hrabio?
— Tak, przebywał we Włoszech... w Neapolu...
— Czy pan hrabia go tam widział?
— Tak jest.
— A po upływie tych lat pięciu?
— Nie słyszałem już nic o nim.
Leśniczy zamyślił się. W głowie jego zbudziło się przypuszczenie, którego nie miał odwagi wyrazić słowami. Wreszcie podniósł głowę i rzekł:
— Nie można przypuścić, panie hrabio, aby baron Rudolf de Gortz powrócił do kraju, z zamiarem zamknięcia się w starem zamczysku?
— Nie, tego nie należy przypuszczać, Niku!
— Cóżby miał za cel ukrywania się... i niedopuszczania do siebie ludzi?
— W istocie, nie miałby w tem żadnego chyba wyrachowania, — odpowiedział Franciszek de Télek.
A jednak przypuszczenie to utrwalało się coraz silniej w umyśle hrabiego. Kto wie, czy baron, którego życie zawsze było zagadkowe i otoczone tajemniczością, nie schronił się do tego zamku po wyjeździe z Neapolu? Tu dzięki zabobonnej trwodze, podniecanej umiejętnie, mógł żyć w zupełnem odosobnieniu, nie narażając się na żadne nieprzyjemne poszukiwania lub odwiedziny.
Franciszek nie chciał jednak dzielić się swymi pomysłami z mieszkańcami wioski Werst, gdyż musiałby ich wtajemniczyć w fakta, obchodzące go zbyt żywo.
Zresztą wiedział, że nie przekona nikogo, tembardziej, gdy Niko dodał:
— Jeżeli baron Rudolf znajduje się w zamku, należy mniemać, że on jest czartem, bo tylko czart mógłby się mną obejść w ten sposób!
Franciszek, słysząc te słowa, zmienił przedmiot rozmowy. Uspokoił leśniczego co do następstw jego wycieczki, lecz zarazem przestrzegał go, aby się nie narażał powtórnie.
— Trzeba to pozostawić władzy i policyi, która potrafi zbadać tajemnicę zamku wśród gór.
Nareszcie młody hrabia pożegnał leśniczego i pogrążony w myślach powrócił do gospody, skąd się nie ruszał przez cały dzień.
O szóstej po południu Jonasz podał mu obiad w wielkiej izbie, gdzie nikt mu nie przerywał samotności.
Około godziny ósmej wieczorem Rotzko rzekł do swego młodego pana:
— Czy panu nie jestem już potrzebny?
— Nie, Rotzko!
— No, to pójdę wypalić fajkę na tarasie!
— Owszem, idź, mój kochany!
Franciszek pozostał teraz sam zupełnie. Nawpół leżąc w fotelu, zwrócił się myślą w przeszłość, a przed oczyma jego wyobraźni zaczęły się przesuwać rozmaite obrazy. Przypomniał sobie ostatnie przedstawienie w teatrze San-Carlo i wrogiego sobie barona de Gortz.
Marząc w ten sposób, Franciszek zaczął drzemać. Znajdował się w tym stanie pół snu, a pół jawy, w którym człowiek słyszy jeszcze każdy szelest i zwraca uwagę na szmery i dźwięki.
Franciszek wiedział, że sam znajduje się w izbie. Wtem nagle usłyszał głos łagodny i dźwięczny. Zerwał się na równe nogi i słuchał uważnie.
Byłże to sen, czy rzeczywistość? Zdawało mu się, że niewidzialne usta szemrzą tuż przy jego uchu dobrze mu znaną melodyę. Utwór ten śpiewała Stilla na ostatnim koncercie, w którym brała udział.
Zachwycony urokiem ślicznej melodyi, Franciszek słuchał, nie zdając sobie sprawy z doznawanego wrażenia. Wreszcie ocknął się zdumiony, powtarzając z głębokiem przekonaniem:
— To głos mojej siostry, znam go przecież tak dobrze!
Wtem znowu dokoła zapanowała głęboka cisza, i Franciszek, wracając do poczucia rzeczywistości, powiedział sobie:

— Śniło mi się, spałem... to był sen!...




ROZDZIAŁ XI.[4]


Nazajutrz Franciszek obudził się o świcie, mając zamiar zrana opuścić wioskę Werst i udać się do Kolosvaru.
Po zwiedzeniu przemysłowych osad w Petroseny i Livadzel, Franciszek miał zamiar zatrzymać się cały dzień w Karlsburgu, a potem dopiero spędzić jakiś czas w stolicy Siedmiogrodu. Następnie już koleją żelazną miał zwiedzić Węgry i na tem zakończyć podróż.
Franciszek wyszedł z gospody i, przechadzając się po tarasie, z lunetą w ręku, przypatrywał się ciekawie murom zamczyska, które rysowały się wyraźnie na jasnem tle nieba, w promieniach wschodzącego słońca.
W duchu zapytywał się, czy przybywszy do Karlsburga, dotrzyma obietnicy uczynionej mieszkańcom wioski Werst i uprzedzi policyę o tem wszystkiem, co dzieje się na zamku wśród gór?
Wprawdzie, gdy zobowiązał się przywrócić spokój wiosce, mniemał, że w zamku kryją się zbrodniarze, a przynajmniej ludzie podejrzani, którzy lękają się ręki sprawiedliwości i otoczyli się tajemniczością, — po dłuższem jednak zastanowieniu się Franciszek zmienił zdanie i zawahał się.
Wprawdzie od lat pięciu nikt nie słyszał o ostatnim potomku rodziny de Gortz; baron Rudolf znikł i nikt go nie widział. Rozeszła się wieść, że umarł po wyjeździe z Neapolu, ale któż mógł twierdzić, że tak było w istocie? Być może, baron de Gortz żył i przebywał w zamku swych przodków. Może mu towarzyszył wierny Orfanik, który jako fizyk mógł przygotowywać zjawiska, które taką trwogą przejmowały okolicznych mieszkańców?
Przypuszczenie Franciszka było dość prawdopodobne, gdyż jeśli baron de Gortz i Orfanik schronili się do zamczyska, chcieli właśnie uczynić go niedostępnym, aby w nim pędzić życie samotne, w jakiem obydwaj byli zamiłowani.
Jakże w tym wypadku miał postąpić młody hrabia? Czyż powinien się był mieszać do spraw prywatnych barona de Gortz? Właśnie rozmyślał nad rozwiązaniem tego pytania, gdy Rotzko przysunął się do niego na tarasie.
Franciszek wymienił mu swoje wątpliwości.
— Bardzo być może, panie hrabio, że baron de Gortz jest wmieszany w te nieczyste sprawy, — odpowiedział Rotzko. — Ale jeśli tak jest, to mojem zdaniem najlepiej nie mieszajmy się w to wszystko. Niech sobie radzą, jak chcą tchórzliwi mieszkańcy Werst, to już ich rzecz. Pocóż mamy się troszczyć o zapewnienie im spokoju?
— Zdaje mi się, że masz słuszność, mój poczciwy Rotzko, — potwierdził Franciszek.
— Sądzę, że postępując w ten sposób, uczynisz pan najlepiej, — odpowiedział z prostotą stary żołnierz.
— Teraz już sędzia Koltz i inni wiedzą, jak sobie radzić, jeśli chcą się pozbyć mniemanych duchów zamczyska.
— Bez wątpienia, panie hrabio, powinni tylko zawiadomić policyę w Karlsburgu.
— Po śniadaniu ruszamy w drogę, Rotzko!
— Wszystko będzie gotowe, proszę pana!
— Ale nim zejdziemy napowrót w dolinę rzeki Sil, zawrócimy się w stronę góry Plesa.
— A dlaczego, proszę pana?
— Chciałbym, jeśli można, z blizka przypatrzyć się murom starego zamczyska.
— W jakim celu, proszę pana?
— Jest to kaprys, mój Rotzko, kaprys, który nas opóźni w podróży o parę godzin zaledwie.
Rotzko bardzo był niezadowolony z tego postanowienia, które wydawało mu się zupełnie bezcelowem. Wierny sługa lękał się bowiem wszystkiego, co zbyt żywo przypominało hrabiemu przeszłość. Lecz nie mógł odwieść Franciszka od tego zamiaru.
Jakaś nieprzezwyciężona siła ciągnęła go do zamczyska; zdawało mu się, że słyszy wciąż głos Stilli.
Z początku mniemał, że złudzenie, jakiego doznał w izbie gospody pod królem Maciejem, było snem tylko, lecz w tej chwili przypomniał sobie, że jakiś głos tajemniczy ostrzegał w tem samem miejscu Niko Decka, który nie usłuchał groźby. Nic więc dziwnego, że hrabia postanowił zbliżyć się do starego zamku, nic jednak nie wspominając o tem mieszkańcom wioski Werst.
Kto wie, czy dowiedziawszy się o jego postanowieniu, nie przyłączyliby się do starego Rotzko i razem z nim nie błagali hrabiego, aby zaniechał zbyt ryzykownego przedsięwzięcia. To też hrabia zalecił swemu słudze jak najgłębsze milczenie.
Widząc podróżnych, dążących ku dolinie Sil, każdy będzie tego mniemania, że udają się do Karlsburga.
Hrabia, przypatrując się uważnie z tarasu okolicy, dostrzegł inną drogę, która, okrążając podnóże góry Retyezat, zwracała się ku wąwozowi Wulkan. Tym sposobem można było przez górę Plesa dostać się do zamku, nie przechodząc przez wioskę, a tem samem nie będąc widzianym przez mieszkańców.
Około południa, załatwiwszy dość wygórowany rachunek, podany mu przez Jonasza, Franciszek wybrał się w drogę.
Sędzia Koltz, Miriota, nauczyciel Hermod, doktor Patak, pasterz Frik i wielu innych mieszkańców przyszli go pożegnać.
Nawet młody leśniczy wyszedł już ze swego pokoju, z czego można było wnosić, że wkrótce zupełnie odzyska zdrowie. Doktor Patak niesłychanie był dumny, przypisując sobie zaszczyt uzdrowienia Nika.
— Bywajcie zdrowi! — powiedział hrabia, wzruszony ich uprzejmością.
— Szczęśliwej drogi, panie hrabio! — rzekł leśniczy.
— Daj Boże, aby była szczęśliwa! — odpowiedział Franciszek, na którego czole ukazała się chmurka niepokoju.
— Panie hrabio, — odezwał się sędzia Koltz, — prosimy pana, abyś nie zapomniał o danem nam przyrzeczeniu, skoro przybędziesz do Kralsburga.
— Nie zapomnę o niem, panie Koltz! Ale jeślibym się zabawił nieco dłużej w podróży, wie pan już, w jaki sposób można się pozbyć niepokojącego sąsiedztwa. Mam nadzieję, że wkrótce zamek wśród gór przestanie być przedmiotem trwogi dla mieszkańców wioski Werst.
— Łatwo to mówić! — szepnął nauczyciel.
— No i wykonać, — dodał Franciszek. — Jeżeli tylko chcecie, to zanim upłynie czterdzieści godzin, żandarmi przekonają was, kto się ukrywa w zamczysku...
— Z wyjątkiem wtedy, jeśli to są duchy, jak należy się tego domyślać! — dodał pasterz Frik.
— A choćby nawet i w takim razie, — odpowiedział Franciszek, wzruszając ramionami.
— Panie hrabio, — rzekł doktor Patak, — gdyby pan hrabia był ze mną i z Nikiem, możeby pan nie odzywał się w ten sposób!
— Wątpię, — odpowiedział Franciszek, — choćbym nawet był tak dziwnie przytrzymany za nogi w głębi rowu.
— Za nogi?... tak... choć to raczej obuwie moje było przytrzymane! Chyba, że pan przypuszcza... iż w tym stanie umysłu, w jakim się wtedy znajdowałem, nie zdawałem sobie sprawy, czy to sen, czy rzeczywistość...
— Ja nic nie przypuszczam i nic nie twierdzę, doktorze, — przerwał Franciszek, — i nawet nie będę usiłował wytłómaczyć panu tego, co się wydaje niepojętem. Ale bądź pan pewien, że gdy żandarmi przyjdą zwiedzić zamek wśród gór, obuwie ich, przyzwyczajone do karności, nie będzie uwięzione tak, jak pańskie buty.
Nakoniec młody hrabia pożegnał mieszkańców i razem ze swym wiernym Rotzko puścił się drogą ku wąwozowi.
W godzinę obydwaj dostali się na prawy brzeg rzeki i szli w górę jej biegu, okrążając z południowej strony górę Retyezat.
Rotzko postanowił w duchu nie robić żadnej uwagi swemu panu, gdyż wiedział, że byłby to trud nadaremny. Przyzwyczajony do wojskowego posłuszeństwa, Rotzko uspokajał się tem, że gdyby jakieś niebezpieczeństwo groziło hrabiemu, potrafiłby go obronić.
Po dwóch godzinach drogi Franciszek i Rotzko usiedli, aby trochę odpocząć.
W tem miejscu rzeczka Sil, która zboczyła nieco na prawo, zbliżała się znów do drogi. Po drugiej stronie, poza wyniosłością Plesy widać było płaskowzgórze Orgall, odległe o pół mili, a może nawet o milę. Trzeba więc było oddalić się od brzegów rzeki, jeśliby Franciszek chciał przejść przez wąwóz, aby się zwrócić ku zamkowi.
Naturalnie, że chcąc uniknąć powrotu do wioski, podróżni nasi naddali kawał drogi. Jednak mniemali, że dojdą jeszcze za dnia do celu podróży i że przypatrzą się dokładnie zewnętrznym murom zamczyska. Skoro zmrok zapadnie, będą mogli wrócić zwykłą droga, wiodącą do wioski Werst, gdyż wtedy nikt już ich nie zobaczy.

Grunt był tak nierówny, że trzeba było postępować z wielką ostrożnością. (Str. 152).

Zamiarem Franciszka było przenocować w Livadzel, małem miasteczku, położonem przy spływie dwóch rzeczek Sil i udać się nazajutrz w drogę do Karlsburga.
Odpoczynek trwał pół godziny. Franciszek głęboko zamyślony nie odzywał się ani słowa.
Rotzko musiał sobie zadawać gwałt, aby nie powiedzieć swemu panu:
— Napróżno wdzieramy się tutaj... Oddalmy się lepiej od tego przeklętego zamczyska!
Po odpoczynku zaczęli przedzierać się przez gęstwinę drzew, wśród których żadna nie ukazywała się ścieżka. Grunt miejscami miał głębokie wyboje, gdyż w porze deszczowej rzeka Sil występuje z łożyska i rozlewa się mnóstwem bystrych strumyków, zamieniając wybrzeże w trzęsawisko. Naturalnie, że taka przeszkoda opóźniła pochód. Z godzina zeszła podróżnym nim dostali się na drogę do wąwozu Wulkan, a była już wtedy godzina piąta po południu.
Prawy bok góry Plesa nie jest porosły tak gęstym lasem jak ten, przez który Niko siekierą musiał torować sobie drogę; znajdowały się tu jednak inne trudności. Grunt był tak nierówny, że trzeba było postępować z wielką ostrożnością. Olbrzymie odłamy granitu, grożące zsunięciem się w przepaść, głębokie rozpadliny i wielkie kamienie, które śnieżne lawiny postrącały ze szczytu gór, tamowały co chwila drogę, tworząc chaotyczny obraz, pełen potęgi i zgrozy.
Wdzierać się pod górę w takich warunkach było niezmiernie trudną rzeczą i zajęło podróżnym znów godzinę czasu. W istocie mogło się zdawać, że sama natura broni przystępu do starego zamczyska. Rotzko miał nadzieję, że napotkają takie przeszkody, które zwalczyć będzie niepodobieństwem.
Wreszcie wydostali się na płaszczyznę Orgall, i zamek widać już było doskonale na pustym obszarze, z którego trwoga oddalała wszystkich mieszkańców okolicznych.
Franciszek i Rotzko zbliżali się do zamku od strony bocznego muru, który zwrócony był ku północy. Niko Deck i doktor Patak podczas swej niefortunnej wyprawy dotarli do niego ze strony wschodniej, gdyż dążyli drogą, która biegła w kierunku przeciwnym.
Ze strony północnej było niepodobieństwem dostać się do zamku, gdyż nie było tu ani bramy, ani zwodzonego mostu, a mur, stosując się do nierówności gruntu, był w tem miejscu nadzwyczaj wysoki.
Lecz dla hrabiego było to zupełnie obojętną rzeczą, gdyż nie miał zamiaru dostać się do wnętrza zamku.
Była już godzina wpół do ósmej wieczorem, gdy Franciszek de Télek i Rotzko znaleźli się na płaszczyźnie Orgall. Przed nimi wznosiły się stare, poczerniałe mury, których barwa zlewała się z barwą góry Plesa. Z lewej strony, mur, okalający zamek, załamywał się i w tem miejscu stała właśnie narożna baszta. Na baszcie urządzony był taras, otoczony balustradą, a na nim wyrastał odwieczny buk, którego pokrzywione gałęzie świadczyły o gwałtownych burzach, co niegdyś szalały na tych wyniosłościach.
Rzeczywiście pasterz Frik nie mylił się. Chcąc wierzyć legendzie, stary zamek baronów de Gortz miał przetrwać już tylko trzy lata.
Franciszek w milczeniu przyglądał się olbrzymiej budowli, nad którą dumnie panowała środkowa wieża. Wewnątrz zamku musiały się znajdować sklepione i obszerne sale, długie korytarze i kryjówki, budowane w głębi ziemi, tak jak to bywa zwykle w starożytnych, węgierskich fortecach.
Żadna chyba siedziba nie mogłaby być odpowiedniejsza na pobyt dla ostatniego potomka baronów de Gortz. Hrabia de Télek, przypatrując się murom, coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Rudolf de Gortz, mający upodobanie do życia samotnego i dziwacznego, schronił się do tego odludnego zamczyska.
Nic jednak nie zdradzało bytności ludzi w zamku. Z kominów nie wydobywał się dym, przez szczelnie zamknięte okna nie słychać było żadnego szelestu. Nawet krzyk ptaka nie mącił tajemniczej ciszy, która panowała dokoła ponurego zamku.
Przez kilka chwil Franciszek przypatrywał się ciekawie murom, które dawniej rozbrzmiewały odgłosem zabaw i szczękiem broni; przypatrywał się i milczał, gdyż w sercu jego budziło się mnóstwo wspomnień.

Tam, gdzie się wznosił buk legendowy ukazała się jakaś postać. (Str. 156).

Rotzko z szacunkiem usunął się na bok, nie chcąc przerywać panu zadumy. Gdy słońce skryło się już tak poza górę Plesa, że w dolinie rzeki Sil zapanował zmrok, Rotzko zbliżył się do hrabiego.
— Panie, — rzekł, — już wieczór się zbliża... już blizko ósma godzina.
Zdawało się, że Franciszek nie słyszał tej uwagi.
— Już czas wracać, — odezwał się znów Rotzko, — jeżeli chcemy być w Livadzel przed zamknięciem gospód.
— Zaraz, zaraz... za chwilę Rotzko, — odpowiedział Franciszek.
— Zejdzie nam co najmniej godzina, proszę pana, nim dostaniemy się na drogę do wąwozu, a ponieważ już noc ciemna, nikt nas nie zobaczy.
— Jeszcze kilka chwil i zaraz powrócimy w stronę wioski, — odpowiedział Franciszek, nie ruszając się z miejsca.
— Panie, w ciemności będzie nam trudno kierować się wpośród skał, — dodał Rotzko. — Zaledwie doszliśmy tu w dzień jasny!.. Przebacz mi pan, jeśli nalegam.
— Masz słuszność Rotzko, chodźmy już... — odpowiedział Franciszek, lecz zdawało się, że jakaś niewidzialna siła zatrzymuje go w miejscu.
Czyżby go także coś trzymało za nogi, jak doktora Pataka?... Ale nie, nogi jego były zupełnie swobodne; mógłby ruszać się jak chciał, lecz nie miał ochoty się oddalić.
— Czy pan idzie, panie hrabio? — zapytał raz jeszcze Rotzko.
— Idę, idę, — odpowiedział Franciszek, lecz stał wciąż.
Zmrok zalegał już płaskowzgórze Orgall; budynek rzucał długi cień, a kształty zamku majaczyły teraz w niewyraźnych zarysach. Wkrótce cienie nocy zakryją wszystko, jeśli żadne światło, nie zabłyśnie w wązkich oknach wieży.
— Proszę pana... chodźmy! — powtarzał Rotzko.
I Franciszek już chciał się zastosować do jego prośby, gdy na tarasie nad basztą, tam gdzie się wznosił buk legendowy, ukazała się jakaś postać...
Franciszek przypatrywał jej się uważnie... Była to kobieta, ubrana w białą szatę, z rozpuszczonymi włosami. Szła zwolna, wyciągając przed sobą ręce.
W tej postaci, której z powodu zmroku nie można już było widzieć dokładnie, zdawało się Franciszkowi, że poznaje Stillę.
— To Stilla! — zawołał i byłby się może stoczył do rowu, gdyby go był Rotzko nie przytrzymał.
Zjawisko trwało tylko chwilę. Franciszek przecież był prawie pewien, że widział nieszczęśliwą siostrę.

— Ona żyje! — powtarzał z radością i ze zdziwieniem.




ROZDZIAŁ XII.

Ale czy to nie złudzenie? Jakże mogła żyć ta, którą wszyscy mieli za umarłą?... A jednak nietylko Franciszek, ale nawet Rotzko miał to przekonanie, że widzieli na baszcie przesuwającą się Stillę.
A zatem przez pięć lat Stilla żyła tu, w tym odludnym zamku wśród gór!
Wszystko to wydawało się niemożebnem, nieprawdopodobnem, jednak Franciszek powtarzał sobie, że Stilla żyje, skoro ją widział na tarasie.
Teraz jedyną myślą młodego hrabiego było wyrwać z tego zamku Stillę, gdzie była zamkniętą przez pięć lat.
— Słuchaj mnie, Rotzko — zaczął Franciszek przerywanym głosem — a nadewszystko dopomóż mi rozwikłać tę zagadkę... gdyż zdaje mi się, że od zmysłów odchodzę...
— Panie hrabio... mój drogi panie!
— Bądź-co-bądź, ja muszę się dostać do zamku... dziś jeszcze...
— Ależ nie, pozostawmy to do jutra...
— Niepodobna... ona tam jest... może mnie także poznała...
— No to i ja z panem pójdę...
— Nie, ja sam dostanę się do zamku.
— Sam?
— Tak jest.
— Ale w jaki sposób dostanie się pan w głąb zamku, jeżeli Niko Deck nie mógł się tam dostać?
— Ale ja wejdę...
— Most zwodzony jest spuszczony.
— Już ja potrafię znaleźć wyłom, przez który się dostanę...
— Więc stanowczo pan nie chce, abym mu towarzyszył?
— Nie!... Musimy się rozłączyć, gdyż w ten sposób bardziej możesz mi być użyteczny...
— Czy ja tu mam na pana czekać?
— Nie, Rotzko.
— A więc gdzież pójdę?
— Do Werst... albo nie... nie chodź do Werst — odpowiedział Franciszek — Lepiej, aby ci ludzie nie wiedzieli o niczem... Udasz się do wioski Wulkan i tam przepędzisz noc... Jeżeli nie wrócę do rana, poczekasz kilka godzin i udasz się do Karlsburga... Tam opowiesz wszystko naczelnikowi policyi i przyjdziesz tu z siłą zbrojną. Jeżeli nie można będzie inaczej, niech szturmem zdobędą zamek... Ja muszę ocalić Stillę!...
Rotzko przestraszył się, widząc niezłomne postanowienie hrabiego.
— Idź, Rotzko! — zawołał jeszcze raz.
— Więc pan tego żąda koniecznie?
— Rozkazuję ci!
Wobec tego żądania Rotzko musiał okazać się posłusznym. Zresztą Franciszek już się oddalił i znikał w pomroce wieczornej.
Rotzko przez chwilę stał w miejscu, nie mając odwagi oddalić się. Przyszło mu na myśl, że usiłowania Franciszka okażą się daremne, gdyż nie zdoła się przedostać nawet przez mur, okalający zamczysko, i będzie zmuszony wrócić do wioski Wulkan, może nawet jeszcze w nocy... Wtedy obadwaj udadzą się do Karlsburga i to, czego pojedynczy ludzie nie potrafili dokonać, władza spełni z łatwością... Tak, z przeklętego zamczyska nie pozostanie nawet kamień na kamieniu, jeśli Rudolf de Gortz będzie się chciał bronić, choćby mu nawet dopomagało całe piekło.
Uspokojony nieco, Rotzko zaczął schodzić z góry Orgall, aby się wydostać na drogę wiodącą ku wąwozowi Wulkan.
Franciszek tymczasem, idąc koło muru, minął basztę narożną z lewej strony.
Tysiące myśli krzyżowały się w jego głowie. Teraz był pewien, że baron de Gortz ukrywa się w zamczysku i że Stilla żyje!... Ale jak się dostać do niej, a nadewszystko, jak ją uprowadzić z zamku, w którym, ma się rozumieć, jest pilnie strzeżoną?
— Zwyciężę wszystkie przeszkody, których Niko nie mógł przezwyciężyć! — powtarzał sobie w duchu.
Zdawało mu się, że najłatwiej będzie mógł się dostać od strony południowej, gdzie było wejście do galeryi, do której prowadził most zwodzony. Dlatego też szedł tuż przy wysokim murze, przez który niepodobieństwem byłoby się przedostać do wnętrza.
W dzień nie byłoby to rzeczą zbyt trudną, ale podczas ciemnej nocy, gdy księżyc jeszcze nie ukazał się na niebie, nawet posuwanie się wzdłuż murów wiele nastręczało trudności. Ciemność nocy potęgowała jeszcze mgła, unosząca się zwykle pomiędzy górami. Jeden fałszywy krok mógł go strącić w rów głęboki, gdzie wpadając, mógł pociągnąć za sobą jaki odłam skały, któryby go przygniótł na śmierć.
Franciszek szedł jak najbliżej muru, macając rękoma, dla kierowania się wśród ciemności. Zdawało mu się, że jakiś dziwny instynkt popycha go naprzód.
Zwodzony most, gdy był otwarty, prowadził właśnie do podziemnej galeryi.
Lecz okrążywszy narożną basztę, Franciszek zaczął różne napotykać przeszkody. Olbrzymie odłamy skał tamowały mu drogę i zmuszały oddalać się od muru, a nic nie przychodziło mu w pomoc, żadne światełko nie rozjaśniało ciemnej nocy; nawet mury zamczyska znikły mu z przed oczu!
Franciszek jednak posuwał się naprzód, to wdrapywał się na odłamy skał, zagradzające mu przejście, to znów pełzał po ziemi, krwawiąc sobie ręce o ciernie i krzaki. Ponad jego głową unosiły się puszczyki, wydając żałosne jęki.
Ach! dlaczegóż dzwon starej kaplicy nie dzwonił dziś tak jak wtedy, gdy Niko Deck z doktorem byli tutaj? Dlaczego tajemnicze światło nie zabłysnęło z wieży? Dźwięk i światło byłyby dla niego wskazówką, która mogłaby go kierować, jak marynarza kieruje światło latarni morskiej.
Lecz głęboka ciemność otaczała go dokoła.
Trwało to może z godzinę. Wnosząc z pochyłości gruntu, Franciszek mniemał, że zabłądził. Może już ominął wejście do galeryi podziemnej, nie dostrzegłszy wśród ciemności mostu zwodzonego?
Zatrzymał się gniewny na samego siebie. W którą stronę powinien się zwrócić?... Ogarniała go rozpacz na myśl, że musi czekać dnia!... Ale wtedy mógłby go kto zobaczyć z okien zamku. Rudolf de Gortz miałby się wtedy na baczności.
Dziś więc, tej nocy koniecznie, musi się dostać do zamku. Wtedy zawołał po kilka razy głośno i dobitnie:
— Stillo!... Stillo!
Tylko echo mu odpowiedziało.
Nagle światełko jakieś zabłysło wśród nocy, wprawdzie drżące i niepewne, gdyż pochodziło z wysoka, ale zawsze stało się ono wskazówką dla Franciszka, który upewnił się, że światło musiało zabłysnąć w oknie środkowej wieży.
Być może Stilla zsyła mu tę pomoc. Bez wątpienia musiała go poznać po głosie i wskazywała mu drogę.
Franciszek zwrócił się więc w stronę, gdzie migotało światełko. W miarę jak się zbliżał, światełko rozjaśniało się żywszym blaskiem. Wkrótce dotarł znów do muru okalającego zamek.
Światło błyszczało wprost niego i w istocie pochodziło z wieży. Lecz kto wie, czy Franciszek nie napotka teraz jakich nieprzezwyciężonych trudności?
Jeżeli wejście do galeryi podziemnej jest zamknięte i most zwodzony jest podniesiony, jakim sposobem hrabia wdrapie się na mur, wysoki około stóp pięćdziesięciu?
Franciszek zbliżył się do miejsca, gdzie most się wspierał. Galerya podziemna była otwartą.
Most był spuszczony.
Franciszek, nie zastanawiając się, przebiegł przez most i położył dłoń na klamce od drzwi.
Drzwi otworzyły się.
Franciszek wszedł w korytarz pod ciemne sklepienie, ale zaledwie postąpił kilka kroków, gdy most zwodzony z trzaskiem podniósł się do góry, zamykając tym sposobem wejście do galeryi od strony zewnętrznej.

Tak więc hrabia Franciszek de Télek został uwięziony w zamku wśród gór.




ROZDZIAŁ XIII.

Mieszkańcy krainy Siedmiogrodzkiej, jako też podróżni, którzy wdzierają się pod górę, lub schodzą przez wąwóz Wulkan, znają starożytny zamek tylko ze strony zewnętrznej. Z tej odległości, gdzie trwoga zatrzymywała najodważniejszych mieszkańców wioski Werst i jej okolic, zamek wydawał się tylko olbrzymią masą kamieni i murów, które po części rozsypywały się już w gruzy.

Nikt jednak nie wiedział, czy wewnątrz był zrujnowany lub nie, lecz w istocie tak nie było, gdyż pod osłoną grubych i wytrwałych murów, wewnętrzne budowle starej feudalnej fortecy pozostały niewzruszone i mogły pomieścić całą załogę.
Franciszek, nie zastanawiając się, przebiegł przez most i położył dłoń na klamce od drzwi. (Str. 164).
Wysokie, sklepione sale, głębokie piwnice, liczne korytarze, przejścia, których podmurowanie kryło się wśród bujnej roślinności; podziemne skrytki, dokąd nigdy nie dostawało się światło dzienne, kręte schody, wykute w grubych murach, więzienia pod ziemią opatrzone tylko małemi, zakratowanemi okienkami, — wszystko było jeszcze w zupełnym porządku. Środkowa wieża miała trzy piętra, ponad któremi znajdował się taras, otoczony balustradą; wewnątrz wieży były komnaty mieszkalne. Przez wszystkie budowle, znajdujące się w obrębie murów, biegły korytarze, wijące się kapryśnie, to aż do tarasów nad wieżą, to do baszt narożnych, to znów zniżając się aż do podziemnych galeryi. W kilku miejscach znajdowały się cysterny, to jest studnie, w których zbierała się woda deszczowa, a nadmiar jej odpływał potem do strumienia Nyad. Pod zamkiem krzyżowały się tunele, które wychodziły na drogę w wąwozie Wulkan. Jednem słowem, wnętrze zamku wśród gór wyglądało tak zawile, jak labirynty w Porsenna, Lemnos lub na Krecie.

Młody hrabia, dostawszy się do nieznanego zamczyska, znalazł się w położeniu Tezeusza, bohatera starożytnej Grecyi, szukającego córki króla Minosa. Brakowało mu jednak nitki Aryadny. Czy bez niej da sobie radę w labiryncie?
Franciszek pragnął dostać się do wnętrza zamku i doszedł do celu. Ale dziwna, rzecz, że mu nie przyszła do głowy ta uwaga: dlaczego mianowicie most zwodzony zawsze zamknięty i podniesiony, dziś został otwarty, jakby umyślnie dla ułatwienia mu przejścia?... Nie zaniepokoiło go nawet to, że most zamknął się zaraz po jego przejściu. Cieszyła go jedynie ta myśl, że znajdował się już w zamku Rudolfa de Gortz i że będzie mógł oswobodzić Stillę.
Galerya, do której Franciszek się dostał, była szeroka i wysoka. Ponad nią wznosiło się sklepienie, lecz wszystkich tych szczegółów Franciszek nie mógł widzieć, gdyż w galeryi panowała ciemność. Kamienne płyty, stanowiące podłogę, były w niektórych miejscach popękane i utrudniały przejście.
Hrabia przysunął się do lewej ściany i postępował naprzód, opierając się ręką o kamienny gzems, którego powierzchnia, pokryta saletrą, osypywała się pod dotknięciem jego dłoni. Nie słyszał żadnego szmeru, oprócz odgłosu własnych kroków, które odbijały się dalekiem echem. Przewiew ciepłego powietrza, nasyconego wonią zgnilizny, owionął go nagle, jak gdyby otwór jakiś otwarto na przeciwległym końcu galeryi.
Minąwszy kamienny słup, podtrzymujący sklepienie, Franciszek znalazł się przy wejściu do korytarza, o wiele już węższego. Wyciągając bowiem rękę, dosięgał nią drugiej ściany.
Pochylony, ostrożnie posuwał się naprzód, usiłując zdać sobie sprawę, czy korytarz, którym postępował, ciągnie się w kierunku prostym.
O dwieście kroków poza słupem, Franciszkowi zdawało się, że korytarz zwraca się na lewo, a o pięćdziesiąt kroków dalej, że biegnie znowu w kierunku przeciwnym. Czyżby korytarz ten dochodził do zewnętrznego muru, albo może do stóp głównej wieży?
Franciszek zaczął iść prędzej, ale co chwila zatrzymywał się, to zawadzając o jakąś nierówność gruntu, to potrącając się o ściany, gdy korytarz zakręcał się nagle. W pewnych odstępach spotykał poprzecznie idące korytarze, rozchodzące się widać w rozmaitych kierunkach. Ciemność nie dozwalała mu się kierować, i napróżno wysilał zmysły, aby cokolwiek zmiarkować w tej kreciej jamie.
Franciszek musiał się wracać wiele razy, gdyż znajdował się niekiedy w korytarzach bez wyjścia. Lękał się tylko, aby nie natrafił na jaką źle zamkniętą łapkę i nie wpadł w jaki loch, skąd nie mógłby się wydostać. To też gdy stąpnął na jaką taflę, odzywającą się głucho, trzymał się jak mógł muru. Pomimo to posuwał się wciąż nąprzód z pośpiechem, który mu się nie dał długo zastanawiać.
Ponieważ nie wchodził na schody, ani nie schodził nadół, upewniał się w przekonaniu, że znajduje się na równi z dziedzińcem wewnętrznym i że może wreszcie wydostanie się do stóp wieży.
Bez zaprzeczenia musiała istnieć krótsza i łatwiejsza droga, prowadząca od wejścia do galeryi podziemnej i do wewnętrznych zabudowań zamku. W czasach, gdy mieszkała tu rodzina baronów de Gortz, nie potrzeba było nawet przechodzić przez podziemia, aby się dostać do zamku, do którego prowadziły drugie drzwi, znajdujące się naprzeciw podziemnej galeryi.
Drzwi te wychodziły na plac zwany wojennym, wpośrodku którego wznosiła się wieża.
Już z godzinę może młody hrabia błądził w podziemiach, nadsłuchując, czy nie usłyszy jakiego szmeru, nie śmiejąc wołać Stilli, aby nie obudzić czujności jej nieprzyjaciół. Nie tracił jednak odwagi, powtarzając sobie, że iść będzie, dopóki mu sił starczy, lub dopóki nie napotka nieprzezwyciężonej przeszkody.
Wkrótce przecież, chociaż nie chciał tego przyznać przed sobą, uczuł się wycieńczonym niesłychanie. Od wyjścia z wioski Werst nie jadł nic jeszcze; głód i pragnienie dokuczały mu więc okropnie; nogi uginały się pod nim. Ciepłe i wilgotne powietrze podziemia tamowało mu oddech, serce biło mu w piersiach jak młotem.
Była już może dziewiąta godzina w wieczór, gdy Franciszek znalazł się nad schodami, prowadzącymi w dół, ku fundamentom zamku. Być może schody nie miały wyjścia?
Franciszek zaczął schodzić, rachując stopnie, idące w kierunku ukośnym od korytarza. Schodów było siedemdziesiąt siedem, następnie zaś ciągnął się wązki, pochyły korytarz, wijący się kręto w podziemiu.
Franciszek szedł jeszcze z pół godziny, aż wreszcie zmęczony zatrzymał się, wspierając się o ścianę. Nagle o jakie dwieście lub trzysta kroków przed sobą ujrzał świecący punkcik.
Skąd pochodziło to światło? Czy było to jakie naturalne zjawisko, lub gaz wodorodny błędnego ognika, który zabłysnął w głębokościach podziemia?... A może był to blask latarni, którą posługiwał się jaki mieszkaniec zamczyska?
— Może to Stilla? — myślał Franciszek.
W tej chwili przypomniał sobie, że już jedno światełko wskazało mu niejako drogę do zamku, gdy zabłądził pomiędzy skałami na płaskowzgórzu Orgal. Jeżeli to Stilla postawiła owo światło w oknie wieży, to może i teraz pragnęła mu dopomódz, aby mógł się kierować wśród tego podziemnego labiryntu?
Franciszek głęboko wzruszony zaczął się przypatrywać z uwagą.
Jakieś rozproszone światło, a nie świecący punkcik, napełniało rodzaj podziemnej pieczary, znajdującej się w końcu korytarza.
Franciszek zaczął więc pełzać na rękach i na nogach, gdyż był tak osłabiony, że iść już nie mógł i, przedostawszy się przez ciasny otwór, upadł na progu pieczary.
Pieczara ta zachowana w zupełnie dobrym stanie, wysoka była może na dwadzieścia stóp i mniej więcej tak samo rozległa. Ściany jej i kopuła były zaokrąglone. Sklepienie wspierało się na ośmiu grubych kolumnach, ozdobionych kapitelami, które zbiegając się do środka, tworzyły rodzaj podstawy, wpośrodku niej umieszczona była szklana ampułka, to jest lampka, z której połyskiwało żółtawe światełko.
Naprzeciw drzwi, któremi wszedł Franciszek, znajdowały się drzwi drugie, zamknięte obecnie, na których duże, zardzewiałe gwoździe wskazywały miejsce, gdzie znajdowały się rygle zewnętrzne.
Franciszek podniósł się i dowlókł z trudem do drzwi przeciwległych, usiłując otworzyć te ciężkie podwoje.

Ale wysiłek jego okazał się daremnym.




ROZDZIAŁ XIV.

Kilka zniszczonych sprzętów znajdowało się w pieczarze: w jednym kącie stało łóżko, a raczej lichy tapczan z dębowego drzewa, na którym była porzucona nędzna pościel; dalej stał stołek z krzywemi nogami i stół, przytwierdzony do ściany żelaznemi sztabami. Na stole stało kilka naczyń i konewka napełniona wodą, obok zaś na półmisku kawał zimnej zwierzyny, dalej pół bochenka chleba, czarnego i suchego, jak suchar żołnierski. W drugim kącie na wyżłobioną kamienną płytę sączyła się woda z jakiegoś źródełka i znikała następnie przez mały otwór, znajdujący się tuż obok kamiennego słupa.
Wszystko to dowodziło, że w tej pieczarze spodziewano się gościa, a raczej więźnia. Lecz czy tym więźniem miał być Franciszek, którego podstępem starano się wciągnąć do zamczyska? Na to trudno odpowiedzieć.
Znużenie, przechodzące jego siły, pozbawiło go zwykłej bystrości umysłu; był tak głodny i spragniony, że na widok posiłku zapomniał o wszystkiem i, ugasiwszy pragnienie wodą z konewki, zjadł kawał mięsa i chleba i rzucił się na niewygodne łóżko, aby za pomocą choć chwilowego wypoczynku odzyskać nieco sił utraconych.
Po chwili, gdy chciał zebrać rozpierzchłe myśli, nie mógł tego w żaden sposób dokazać: uciekały mu one, jak woda, której, zaczerpnąwszy dłonią, nie mógłby zatrzymać w ręku, gdyż przeciekłaby mu pomiędzy palcami.
Czy powinien był czekać dnia, aby rozpocząć na nowo poszukiwania? Obezwładniona wola nie dozwoliła mu być panem jego czynów.
— Nie — powtarzał sobie z uporem, — nie będę czekał dnia... do wieży!... muszę dojść do wieży jeszcze dzisiejszej nocy!...
Gdy się tak pasował ze znużeniem, nagle lampa zawieszona pod sklepieniem zgasła i pieczarę zaległa ciemność głęboka.
Franciszek chciał się dźwignąć z łoża, ale osunął się bezsilny na posłanie i stracił świadomość rzeczywistości. Myśl jego zatrzymała się nagle, jak wskazówki zegara, w którym pękła sprężyna. Był to sen dziwny, a raczej przykre odrętwienie, zupełna, letargiczna niemoc całej jego istoty; gęsta pomroka pokryła mu umysł, jak gdyby grubą zasłoną...
Jak długo trwał sen, Franciszek obudziwszy się nie umiał zdać sobie z tego sprawy. Zegarek, nienakręcony w porę, stanął. Sztuczne światło paliło się znów w lampce pod sklepieniem.
Franciszek porwał się z łóżka i pobiegł do drzwi, przez które wszedł do pieczary. Drzwi były otwarte; potem zwrócił się do drugiego wejścia, lecz to było ciągle zamknięte.
Zaczął się zastanawiać i przypominać sobie rozmaite szczegóły, lecz to i dziś nie przychodziło mu z łatwością.
Jeżeli ciało jego odpoczęło po znużeniu, umysł był dziwnie ciężki i zamglony.
— Jak ja długo spałem? — pytał się Franciszek w duchu. — Czy teraz noc, czy dzień?
Wewnątrz pieczary nic się nie zmieniło, z wyjątkiem tego, że lampę zapalono nanowo i postawiono jadło i świeżą wodę w konewce.
Oczywiście ktoś był w pieczarze, podczas gdy Franciszek był pogrążony we śnie głębokim. Któż mógł wiedzieć, że on się znajdował w podziemiach zamczyska?... Chyba baron Rudolf de Gortz, w którego władzy znajdował się widocznie?... Czyżby Franciszek był skazany przez niego na więzienie, na pozbawienie widoku świata i ludzi?
Wzdrygnął się młody hrabia na to przypuszczenie, lecz natychmiast powiedział sobie, że tak być nie może, gdyż on ucieknie, bo wie dobrze, które podziemie wiodło do mostu zwodzonego.
Postanowił natychmiast opuścić zamek. Ale w jaki sposób dopełni tego postanowienia, skoro most zwodzony zamknął się po jego odejściu?
— No, to przecież dostanę się do muru okalającego zamek — pocieszał się w duchu — i bądźcobądź wdrapię się na mur po jakich szczerbach, czy wyłomach!... Za godzinę muszę się wydostać z zamczyska!
On się wydostanie, ale co się stanie z biedną Stillą? Czy Franciszek zaniecha zamiaru oswobodzenia jej?... Czy jej nie wyrwie z przykrej niewoli?...
O! nie! teraz tem więcej trwał w swem postanowieniu, lecz to, czego nie mógł dokazać sam, dokaże z pomocą agentów, których Rotzko musiał przyprowadzić z Karlsburga do wioski Werst... Szturmem zdobędą stare zamczysko i zwiedzą wszystkie jego zakątki...
Należało tylko czemprędzej wprowadzić w czyn to postanowienie.
Franciszek podniósł się z łóżka i zwrócił się w stronę korytarza, przez który dostał się do pieczary. Wtem usłyszał jakiś szmer poza drugiemi, zamkniętemi drzwiami.
Zdawało mu się, że był to szelest zwolna zbliżających się kroków.
Franciszek pobiegł w tę stronę i, powstrzymując oddech, przyłożył ucho do grubych dębowych podwoi. Nadsłuchywał pilnie...
Szelest zbliżających się kroków słychać było w regularnych odstępach, jak gdyby ktoś wchodził po schodach. Nie ulegało zatem wątpliwości, że poza drzwiami znajdowały się drugie schody, które łączyły zapewne pieczarę z wewnętrznym dziedzińcem.
Chcąc być przygotowanym na wszelki wypadek, Franciszek wyciągnął z pochwy nóż, który miał zawieszony u pasa, i ujął go silną dłonią.
Jeżeli ukaże się jaki sługa barona de Gortz, Franciszek rzuci się na niego, wyrwie mu z ręki klucze i skrępuje go, aby nie mógł szkodzić. Potem wyjdzie korytarzem, który zapewne prowadzi na dziedziniec, a tem samem do wieży zamkowej.
Jeśli w pieczarze zjawi się baron Rudolf de Gortz, a Franciszek byłby go poznał z łatwością, gdyż doskonale zapamiętał rysy jego twarzy, o! wtedy hrabia de Télek zemścić się potrafi.
Nagle kroki przycichły; widać, że idący zatrzymał się w sionce, poprzedzającej wejście do pieczary.
Franciszek stał nieruchomy, oczekując na otwarcie drzwi...
Podwoje nie otworzyły się, tylko poza niemi rozległ się głos dźwięczny i silny, którego tony wydały się czarowną pieśnią dla uszu hrabiego.
Był to głos Stilli, troszkę może słabszy, niż dawniej, ale posiadający te same zalety: dźwięczność, uczucie, zrozumienie sztuki i jakiś czar odrębny, a jemu tylko właściwy.
Stilla śpiewała tę samą tęskną, rzewną pieśń, którą Franciszek słyszał już w sennem marzeniu, gdy drzemał w izbie gospody Jonasza.
Słuchał więc z uniesieniem ślicznej melodyi, czekając rychło-li się drzwi otworzą i ukaże się w nich Stilla, obdarzając go zarazem swobodą...
— Stillo! — zawołał — Stillo!...
Lecz drzwi pozostały zamknięte... Franciszek poskoczył i usiłował je otworzyć. Silne podwoje nawet nie drgnęły.
A tymczasem śpiew cichł w oddali... dźwięki jego słabły... szelest kroków znikał.
Franciszek ukląkł na ziemi, wstrząsając z całych sił zawiasami i kalecząc sobie ręce o ostrze żelaza. Wszystko napróżno, już nawet głosu Stilli nie mógł dosłyszeć!
Wtedy okropna myśl szybko, jak błyskawica, powstała mu w głowie.
— Stilla zapewne postradała zmysły, skoro mnie nie poznała po głosie! — zawołał z rozpaczą. — Byłaby mi przecież chociaż jednem odpowiedziała słówkiem!... I nic dziwnego: spędzić pięć lat w zamknięciu, w odosobnieniu zupełnem od ludzi... to można oszaleć!...
Zerwał się z ziemi i błędnym wzrokiem spojrzał dokoła; głowa mu płonęła, wszystkie tętna uderzały jak młotem, krew wrzała ogniem w żyłach.
— O Boże! — zawołał, — czuję, że mój rozum się miesza, a myśli plączą się bezładnie!... Czyżbym i ja miał zmysły postradać jak ona!...
Mówiąc to, biegał tam i napowrót po pieczarze, jak dziki zwierz w klatce...
— Nie, nie, — powtarzał, — niech Bóg broni, żebym miał zmysły postradać!.. Ja muszę wyjść z tego zamczyska... i wyjdę stąd.
Zwrócił się do drzwi, przez które wszedł był do pieczary... lecz drzwi były zamknięte, chociaż Franciszek nie słyszał najlżejszego szelestu.
Widocznie zamknięto je wtedy, gdy słuchał głosu Stilli.
Tak więc uwięziony najpierw w obrębie zamczyska, młody hrabia został następnie uwięziony w pieczarze.




ROZDZIAŁ XV.

Franciszek był przerażony nietylko swojem okropnem położeniem, ale jeszcze bardziej tem, że myśli plątały mu się w dziwny chaos. Pomimo największego wysiłku nie mógł się zastanowić, ani rozumować logicznie. Jedynem jasnem wrażeniem było wspomnienie Stilli i jej śpiewu, którego dźwięki ucichły już zupełnie.
Czyżby stał się znowu igraszką złudzenia? Nie, to być nie mogło! Przed chwilą napewno słyszał głos Stilli i jej postać widział na tarasie baszty zamkowej.
Ale razem z tem przekonaniem obudziło się w jego umyśle, że Stilla postradała zmysły, i wtedy zdawało mu się, że ją traci po raz drugi!
— Tak, ona musi być waryatką! — powtarzał sobie z rozpaczą. — Gdyby miała przytomność, poznałaby mnie po głosie i odpowiedziałaby mi choć słówkiem. Nieszczęśliwa!...
Przypuszczenie to mogło być prawdopodobne.
— Gdybym mógł wyrwać ją z tego szkaradnego zamczyska i przywieźć do zamku Krajowa, może otoczona troskliwemi staraniami biedna Stilla odzyskałaby zdrowie, — rozmyślał Franciszek pod wpływem głębokiego wzruszenia.
Wśród takich myśli przeszło mu kilka godzin; chciał zastanowić się chłodno nad swem położeniem, ale nie mógł tego dokazać.
— Powinienem wydostać się stąd jak najprędzej — rzekł sobie wreszcie. — Ale w jaki sposób stąd się wydostanę?... Muszę czatować na otwarcie drzwi. Pożywienie przyniesiono mi podczas snu... udam więc, że śpię i będę czekał...
W tej chwili w myśli jego zbudziło się pewne podejrzenie, a mianowicie, że woda w konewce zawiera jakąś substancyę usypiającą... Ciężki, letargiczny sen, w jakim był pogrążony, sen bez marzeń i bez przerwy, musiał być wynikiem tego odurzającego napoju...
A zatem pić nie będzie!... Nie dotknie nawet pożywienia, znajdującego się na stole... Jeden z mieszkańców zamku zjawi się zapewne w podziemiu, a wtedy...
Lecz jak długo przeciągnie się jeszcze jego oczekiwanie? Która mogła być teraz godzina? czy słońce wschodziło, czy też schylało się ku zachodowi?... Czy to był dzień, czy noc?
Franciszek nie mógł zdać sobie z tego sprawy; napróżno nadsłuchywał szelestu kroków przy jednych, lub przy drugich drzwiach... Cisza głęboka panowała dokoła, a on błąkał się po samotnem więzieniu ze wzrokiem obłąkanym i głową płonącą od gorączkowych myśli. Ciężka, duszna atmosfera podziemna tamowała mu oddech, w uszach mu szumiało, pragnął choć przez chwilę świeżem odetchnąć powietrzem, które tu dostawało się zaledwie przez szczeliny drzwi...
Nagle, przechodząc koło filaru z prawej strony, uczuł jakiś lekki powiew wietrzyka.
Czyżby w tem miejscu istniał otwór, prowadzący na zewnątrz?
Tak było w istocie: poza filarem znajdowało się przejście, którego Franciszek nie dostrzegł w cieniu.
Nie namyślając się ani chwili, młody hrabia wcisnął się w ciasne przejście, ciągnące się pomiędzy dwiema ścianami, i zaczął się kierować w stronę bladego światełka, które zdawało się połyskiwać w górze; wreszcie wydostał się na małe podwórko, nie mające więcej niż pięć lub sześć kroków w kwadrat i otoczone dokoła murem, wysokim może na sto stóp. Podwórko to było podobne do studni, i stąd właśnie dostawało się do podziemia nieco światła i powietrza.
Franciszek przekonał się, że na świecie był jeszcze dzień, gdyż w górnej części studni odbijały się ukośne promienie słońca, które jednak zwężały się zwolna, dowodząc, że gwiazda dzienna odbyła już połowę swego biegu. Franciszek zmiarkował, że mogła być godzina piąta po południu, spał zatem z jakie czterdzieści godzin, co utwierdzało go w mniemaniu, że zostawał pod działaniem usypiającego napoju.

Ponieważ wyszedł ze swoim wiernym Rotzko z wioski Werst onegdaj, dnia jedenastego czerwca, zatem musiał dziś być trzynasty tego samego miesiąca...
Podwórko to było podobne do studni, i stąd właśnie dostawało się do podziemia nieco światła i powietrza. (Str. 180).
Chociaż powietrze na tem podwórzu było przesiąkłe wilgocią, Franciszek jednak odetchnął pełną piersią i uczuł się pokrzepiony. Nadzieja jednak wydostania się stąd okazała się płonną, gdyż gładkie, kamienne ściany, nie dozwalały łudzić się myślą o ucieczce. Nigdzie nie widać było najmniejszej nierówności na murze.

Franciszek powrócił do podziemia, a przekonawszy się, iż nie może się inaczej wydostać z więzienia, tylko przez drzwi, chciał zobaczyć czy bardzo są mocne.
Pierwsze drzwi, te, któremi dostał się tutaj, były grube i mocne i zapewne zaryglowane z zewnątrz; niepodobieństwem zatem byłoby wyważyć je z zawias.
Drugie drzwi, te, poza któremi słyszał głos Stilli, nie wyglądały tak obronnie. Miejscami deski były nawet spróchniałe, i może nie byłoby niepodobieństwem wydostać się tamtędy.
— Tak, tędy, tylko tędy! — powtarzał sobie Franciszek, który odzyskał zimną krew.
Ale nie było czasu do stracenia, gdyż można było przypuszczać, że ktoś wejdzie do podziemia, skoro tylko będzie mniemał, że Franciszek usnął pod działaniem odurzającego napoju.
Praca nad wyżłobieniem otworu we drzwiach trwała krócej, niż można było przypuszczać, gdyż drzewo było zupełnie spróchniałe wokoło żelaznych okuć, przytwierdzających drzwi do futryny. Franciszek za pomocą noża zdołał oderwać część jedną, i to prawie bez żadnego hałasu. Chwilami przerywał robotę i nadsłuchywał pilnie, chcąc się przekonać, czy z zewnątrz nie dochodzi go żaden szelest.
We trzy godziny później rygle odsunęły się, i Franciszek mógł otworzyć drzwi, które zaskrzypiały na zawiasach.
Wtedy jeszcze raz wyjrzał na małe podwórko, aby odetchnąć mniej dusznem powietrzem.
Teraz nie było już widać promieni słońca na murze, co stanowiło dowód, że słońce skryło się poza wierzchołek góry Retyezat. Zmrok zalegał już ciasne podwórko. Kilka gwiazd ukazywało się na niebie, a Franciszkowi zdawało się, że spogląda na nie przez długi teleskop. Drobne, białawe chmurki przesuwały się zwolna po niebie, gnane lekkim wietrzykiem, który zwykle uspokaja się przed nadejściem nocy. Blade, srebrzyste światło, ukazujące się na horyzoncie, dowodziło, że księżyc, będący teraz w drugiej kwadrze, wychylił się już z poza gór od strony wschodniej.
Franciszkowi zdawało się, że mogła być godzina dziewiąta.
Wrócił więc do podziemia, aby się trochę posilić i napić wody ze źródła, sączącego się poza kamiennym filarem; przedtem jeszcze wylał co do kropli płyn, znajdujący się w konewce. Następnie poprawił nóż, który miał za pasem, i wyszedł przez drzwi, zamknąwszy je starannie za sobą.
Może teraz spotka nieszczęśliwą Stillę, błądzącą w podziemnych galeryach?... Na tę myśl serce biło mu żywo w piersiach.
Postąpiwszy kilka kroków, potknął się o jakiś schodek. Zaczął więc iść pod górę, licząc stopnie. Było ich sześćdziesiąt, a nie siedemdziesiąt siedem, jak tych, po których zeszedł do podziemia, gdzie go uwięziono. Powinien więc jeszcze iść z jakie ośm stóp w górę, aby się wydostać na powierzchnię ziemi.
Szedł więc dalej ciemnym korytarzem, dotykając rękoma ściany. Szedł tak może z pół godziny, nie napotkawszy ani drzwi, ani kraty. Ale liczne zagięcia i załamywania korytarza nie dozwalały mu rozpoznać kierunku, w jakim się mógł znajdować względnie do płaszczyzny Orgall.
Po kilkunastu minutach odpoczynku, Franciszek znowu szedł dalej i właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że korytarz przedłuża się do nieskończoności, natrafił na jakąś przeszkodę.
Przed nim wznosiła się ściana, lecz pomimo szukania na wszystkie strony, Franciszek nie napotkał w niej otworu.
Nie było więc żadnego wyjścia!
Krzyk rozpaczy wyrwał się z piersi Franciszka. Nadzieja jego w proch się rozsypała... nogi odmówiły posłuszeństwa. Bezwładny prawie, osunął się na ziemię...
W tej chwili jednak dostrzegł u dołu muru szczelinę, około której cegły nie były spojone wapnem i poruszały się za dotknięciem.
— Może tędy się wydostanę! — zawołał Franciszek.
I zaczął po jednej odrzucać cegły, gdy nagle poza ścianą usłyszał szelest... Zatrzymał się i zaczął słuchać.
Szmer nie ustawał, i wkrótce promień światła zaczął się przedzierać przez szczelinę. Franciszek zajrzał przez otwór i przekonał się, że znajdował się obok zamkowej kaplicy. Czas i zaniedbanie doprowadziły ją do ruiny. Sklepienie popękało i rozsypało się w gruzy, w niektórych miejscach tylko opierając się na pochyłych filarach. Kilka łuków w stylu gotyckim groziło także ruiną; okna popsute i powyrywane, rzeźbione były również w stylu gotyckim. Gdzieniegdzie widać było pokryte pyłem marmurowe nagrobki, pod którymi spoczywali przodkowie rodziny Gortzów. W głębi wznosił się zaniedbany ołtarz, którego architektoniczne ozdoby także były pięknie rzeźbione. Dach był prawie zupełnie zepsuty, w jednem tylko miejscu ponad ołtarzem oparł się potędze burz i wichrów i ochraniał jeszcze część kaplicy. Nad głównemi drzwiami kaplicy wznosił się dzwon nietknięty jeszcze, a od niego zwieszał się sznur, sięgając aż do ziemi. Był to ten sam dzwon, którego dźwięk budził taką trwogę w mieszkańcach Werst, gdy się zapóźnili w wąwozie.
Do tej kaplicy, opuszczonej i wystawionej na wszelkie zmiany ostrego, górskiego powietrza, wszedł w tej chwili jakiś człowiek z latarnią w ręku. Światło latarni oświecało dokładnie jego postać.
Franciszek poznał natychmiast tego człowieka. Był to Orfanik, ów dziwak i odludek, który stanowił jedyne towarzystwo barona Gortza, gdy ten przebywał we Włoszech. Orfanika znali wszyscy z widzenia, gdyż, idąc przez ulicę, machał rękoma i rozmawiał sam z sobą. Uważał się zawsze za człowieka, którego nikt nie rozumie, i ciągle był zajęty poszukiwaniem nowych odkryć naukowych. Teraz bez wątpienia Orfanik oddawał swoją wiedzę na usługi barona Gortza.
Jeżeli Franciszek do tej pory miał jeszcze jaką wątpliwość co do pobytu w zamku barona de Gortz, wątpliwość jego ustąpiła teraz miejsca pewności, skoro ujrzał w kaplicy Orfanika.
Lecz po co ten człowiek przyszedł do tych ruin, w nocy, o tak późnej godzinie?
Franciszek napróżno łamał sobie głowę i nie mógł znaleźć odpowiedzi na to pytanie, tymczasem przypatrywał się ciekawie; baczności jego nie uszedł żaden ruch Orfanika.
Ten ostatni, pochylony ku ziemi, podniósł kolejno kilka żelaznych cylindrów, czy walców, do których przywiązywał nić, wysnuwającą się z kłębka umieszczonego w rogu kaplicy. Czynności tej dopełniał z taką uwagą i przejęciem, że gdyby się nawet młody hrabia przysunął do niego, nie byłby go z pewnością dostrzegł.
Ach! jakże Franciszek żałował, że szczelina była za mała, aby mu mogła ułatwić przejście! Byłby wszedł do kaplicy, byłby się rzucił na Orfanika i kazałby się zaprowadzić do wieży zamkowej.
Ale to może było szczęściem dla niego, że nie mógł tak postąpić. Kto wie, czy, gdyby jego usiłowania zostały pomyślnym uwieńczone skutkiem, baron de Gortz nie odebrałby mu życia za to, że przeniknął jego tajemnice? W kilka chwil po ukazaniu się Orfanika, drugi człowiek wszedł do kaplicy. Był to baron Rudolf de Gortz.
Powierzchowność jego niewielkiej uległa zmianie; zdawało się, że się nawet nie postarzał. Twarz jego była tak samo blada i szczupła, jak dawniej, okalały ją siwe włosy odrzucone w tył; spojrzenie czarnych oczu nie straciło blasku.
Rudolf de Gortz przysunął się, aby zobaczyć zblizka pracę, którą był zajęty Orfanik.

Po chwili Franciszek usłyszał następującą pomiędzy nimi rozmowę.




ROZDZIAŁ XVI.

— Czy naprawa kaplicy już ukończona, Orfaniku?
— Właśnie kończę ją.
— Czy w kazamatach[5] pod wałami wszystko przygotowane?
— Wszystko.
— A wały i kaplica łączą się bezpośrednio z wieżą?
— Tak jest.
— Więc gdy przyrząd wyrzuci prąd, będziemy mieli czas do ucieczki?
— Niezawodnie...
— A sprawdziliście, czy tunel, wychodzący do wąwozu Wulkan, jest niezajęty przez policyę?
— Przejście jest zupełnie swobodne.
Nastała chwila milczenia. Orfanik podjął z ziemi latarnię, której światło rozjaśniało niepewne ciemności kaplicy.
— O! mój stary zamku! — zawołał baron, — drogo ty kosztować będziesz tych, którzy będą usiłowali dostać się do twego wnętrza!
Rudolf de Gortz wymówił te wyrazy tak groźnym tonem, że młody hrabia aż zadrżał przejęty mimowolną trwogą.
— Czy słyszałeś, co mówiono w wiosce Werst? — zapytał znowu po chwili baron Orfanika.
— Przed pięćdziesięciu minutami dowiedziałem się za pośrednictwem tego drutu, co mówiono w oberży pod królem Maciejem.
— Czy atak jest przygotowany na noc dzisiejszą?
— Nie, na jutro rano.
— Kiedy ten Rotzko powrócił do Werst?
— Przed dwiema godzinami zaledwie i przyprowadził z sobą z Karlsburga agentów policyjnych.
— A więc skoro zamek nie może się już bronić — powtórzył baron de Gortz — to przynajmniej przygniecie swymi gruzami tego Franciszka de Télek, ze wszystkimi jego siepaczami!
— A ten drut, Orfaniku? — podjął znowu po kilku chwilach milczenia. — Niedobrze, aby ktokolwiek miał się dowiedzieć, że istniała łączność pomiędzy zamkiem a wioską Werst...
— Nikt nie będzie o tem wiedział; ja drut zniszczę.
Teraz musimy już wytłómaczyć niektóre zjawiska, o jakich wspominaliśmy i które się zdarzały w ciągu naszego opowiadania.
W tym czasie, gdyż zwracamy uwagę na to, że zdarzenia powyższe zachodziły w ostatnich latach dziewiętnastego stulecia, zastosowanie elektryczności, którą słusznie nazywają duszą wszechświata, posunięto do ostatecznych granic doskonałości. Sławny Edison i jego uczniowie wzbogacali wiedzę coraz nowymi wynalazkami.
Pomiędzy przyrządami elektrycznymi, telefon oddawał usługi z taką cudowną dokładnością, że dźwięki, utrwalone na blachach, dochodziły z oddalenia do uszu. To, co mówiono, śpiewano, lub nawet szeptano, można było słyszeć ze znacznej nawet odległości, i dwie osoby, rozdzielone tysiącami mil, rozmawiały z sobą, jak gdyby siedząc w jednym salonie, naprzeciwko siebie.
Mogły nawet widzieć się w lustrach, połączonych drutami, dzięki wynalazkowi telefotu.
Od wielu już lat Orfanik, nieodstępny towarzysz barona Rudolfa de Gortz, był w tem, co dotycze praktycznego zastosowania elektryczności, niezmiernie biegły, i udało mu się uczynić niejedno ważne odkrycie. Wynalazki jego przecież nie znajdowały poparcia ze strony ogółu, chociaż najzupełniej zasługiwały na to. Świat uczony nie znał Orfanika, obdarzonego geniuszem i zdolnego w swoim zawodzie. Człowiek ten więc był zgorzkniały, rozczarowany, niezadowolony.
W takiem usposobieniu właśnie spotkał go przypadkiem baron de Gortz. Orfanik znajdował się prawie w nędzy. Baron zachęcił go do pracy, dopomógł mu pieniędzmi i wreszcie wziął go do siebie, pod warunkiem jednak, że uczony odstąpi mu korzyści, jakie przynosić będą jego wynalazki, i że on sam będzie je obracał na swój użytek.
W gruncie rzeczy, ci dwaj ludzie, z których każdy posiadał odrębny rodzaj manii i był na swój sposób oryginałem, porozumiewali się i zgadzali bardzo dobrze. Od chwili spotkania nie rozłączali się już z sobą, nawet wtedy, gdy baron de Gortz, podziwiając głos Stilli, dość długo siedział w Neapolu.
Ale kiedy zapalony baron de Gortz upajał się śpiewem nieporównanej artystki, Orfanik był zajęty jedynie uzupełnianiem odkryć w dziedzinie elektryczności; w ciągu ostatnich lat cały czas poświęcał udoskonaleniom i zastosowaniu wynalazków, z których otrzymywał nieraz zdumiewające rezultaty.
Po wypadkach, które zakończyły artystyczny zawód Stilli, baron de Gortz znikł z widowni świata, i nikt nie wiedział, co się z nim stało. A tymczasem, wyjechawszy z Neapolu, schronił się on do Zamku wśród gór, w towarzystwie nieodstępnego Orfanika, i żył tam zadowolony ze swej samotności.
Baron de Gortz, postanowiwszy ukryć się ruinach starego zamku, chciał zarazem, aby nikt z okolicznych mieszkańców nie domyślił się jego powrotu i nie miał przypadkiem ochoty składać mu wizyt. Ma się rozumieć, że tak on, jak i Orfanik mogli wyżywić się doskonale, pomimo odosobnienia, w jakiem się znajdowali, mieszkając w starym zamku, gdyż tajemne przejście, prowadzące na drogę w wąwozie Wulkan, dozwalało staremu i wiernemu służącemu, którego nikt nie znał, przynosić tędy w oznaczonym czasie wszystko, co było potrzebne do życia dla barona Rudolfa i jego towarzysza.
Zresztą zamek, a nadewszystko środkowa wieża, mniej była zrujnowana, niż można było przypuszczać, i zupełnie odpowiednia na mieszkanie, nawet dla ludzi bardziej wymagających, niż był baron de Gortz i Orfanik. To też Orfanik, zaopatrzony we wszystko, co było potrzebne do jego doświadczeń, mógł się zajmować swemi olbrzymiemi pracami, do których żywiołów dostarczała mu fizyka i chemia. Wtedy przyszła mu myśl do głowy, aby zużytkować te odkrycia w celu odstręczenia ciekawości ludzkiej.
Baron de Gortz przyjął bardzo chętnie jego propozycyę, i Orfanik zbudował sobie specyalną maszyneryę, przeznaczoną do straszenia okolicznych mieszkańców. Maszynerya ta wywoływała zjawiska, które mogły być przez zabobonnych wieśniaków przypisywane jedynie sprawom dyabelskim.
Przedewszystkiem zależało na tem baronowi de Gortz, ażeby wiedział co się dzieje w najbliższej wiosce.
— Czyby nie można znaleźć sposobu, aby słyszeć, co mówią tam ludzie i żeby się oni tego nie domyślali? — pytał Orfanika.
— Ależ naturalnie, że można! — potwierdził uczony.
Należało tylko zaprowadzić komunikacyę telefoniczną pomiędzy zamkiem a wielką izbą w oberży pod królem Maciejem, gdzie znaczniejsi mieszkańcy wioski Werst mieli zwyczaj zbierać się wieczorem.
Orfanik dopełnił tego zręcznie i tajemniczo, a w sposób bardzo prosty. Miedziany drut, otoczony pochwą ochronną, którego jeden koniec dochodził do pierwszego piętra wieży, przeprowadzony został pod wodą rzeczki Nyad aż do wioski Werst. Dopełniwszy tej pierwszej roboty, Orfanik, udając turystę, który pragnie zwiedzić okolice, przepędził noc w oberży pod królem Maciejem, aby umocować drut w izbie zajazdu. Nie było to dla niego żadną trudnością przeprowadzić koniec drutu, zanurzonego w wodzie strumienia, do wysokości okna, które wychodziło na tył domu i rzadko było otwierane. Potem umieściwszy przyrząd telefoniczny, który krył się pod gąszczem liści, przytwierdził drut w tem miejscu. A ponieważ ten przyrząd był tak doskonale przygotowany, że mógł zarówno przyjmować, jak wydawać dźwięki, wynikło stąd, że baron de Gortz mógł słyszeć wszystko, co mówiono w oberży Jonasza, i zarazem przemawiać do zebranych tam osób w sposób, jaki uważał za właściwy.
Podczas pierwszych lat spokojność zamku w niczem nie była zakłócona. Wieści, wzbudzające trwogę, oddalały od starych ruin mieszkańców wioski Werst. Zresztą wszyscy mniemali, że zamek jest zupełnie opuszczony po śmierci ostatnich służących, którzy go jeszcze czas jakiś pilnownli. Ale pewnego dnia, w chwili gdy się rozpoczęło nasze opowiadanie, dostrzeżono za pomocą lunety, nabytej przez Frika, dym wydobywający się z komina ponad wieżą zamkową. Wtedy zaczęły krążyć najrozmaitsze wieści i domysły, z których już wiemy, jakie wynikły następstwa.
Wtedy to dopiero połączenie telefoniczne okazało się pożyteczne, gdyż baron de Gortz i Orfanik mogli wiedzieć o wszystkiem, co się działo w Werst. Za pośrednictwem telefonu dowiedzieli się o postanowieniu Niko-Decka, który oznajmił, iż uda się do zamczyska; przez telefon także odezwał się groźny głos w izbie zajazdu pod królem Maciejem, głos, który chciał powstrzymać leśnika od niebezpiecznej wycieczki. Lecz ponieważ Niko-Deck pomimo tej groźby trwał w swoim zamiarze, baron de Gortz postanowił mu dać taką nauczkę, ażeby raz na zawsze stracił ochotę do odwiedzania zamczyska.
Tej nocy maszynerya Orfanika, zawsze przygotowana do działania, wywołała cały szereg zjawisk, czysto fizycznych, lecz takiego rodzaju, że mogły wzbudzić postrach w okolicy. Dzwon kaplicy dzwonił na gwałt, co chwila błyskały z zamku płomienie, wytworzone za pomocą palącej się siarki, która nadawała wszystkim przedmiotom pozór grobowy i złowrogi. To znowu ukazywały się w powietrzu olbrzymie i straszliwe smoki, z których ścieśnione powietrze wydobywało się ze świstem i rykiem przeraźliwym, lub fotograficzne sylwetki potworów, które się odbijały za pomocą olbrzymich reflektorów. Wśród traw, otaczających mury, Orfanik umieścił blachy, łączące się ze stosem elektrycznym, którego prąd uchwycił doktora za podbite żelaznemi gwoździami buty. Wreszcie prąd elektryczny, pochodzący z bateryi, umieszczonej w laboratoryum, wstrząsnął i odrzucił leśniczego, w chwili, gdy jego dłoń dotknęła się żelaznego okucia mostu.
I stało się to, co baron de Gortz przewidywał: te niepojęte i zdumiewające zjawiska i bezowocne usiłowania Niko-Decka wzbudziły w okolicznych mieszkańcach niesłychany popłoch i trwogę. Odtąd nikt za żadne skarby świata nie chciałby przysunąć się do zamczyska, i każdy omijał go co najmniej o milę odległości, gdyż widocznem było, że w zamku mieszkają nadprzyrodzone istoty.
Tak więc Rudolf de Gortz mniemał, że już teraz nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo ze strony ciekawości okolicznych mieszkańców. Wtem przybycie Franciszka de Télek do wioski Werst zmieniło zupełnie postać rzeczy.
Gdy Franciszek w izbie zajazdu wypytywał się Jonasza, sędziego Koltza i innych mieszkańców wsi o szczegóły, dotyczące zamku, baron de Gortz dowiedział się o tem wszystkiem za pośrednictwem drutu telefonicznego. Nienawiść, którą baron czuł do hrabiego de Télek, z nową teraz wybuchnęła siłą.
A więc Franciszek de Télek nie tylko, że znajdował się w tej wiosce, o kilka mil zaledwie odległej od zamczyska, ale jeszcze ośmielał się szydzić z ich zabobonnej wiary, niwecząc fantastyczną sławę, która tak silnym puklerzem osłaniała zamek wśród gór! Śmiałek zobowiązywał się nawet uprzedzić o tem władzę w Karlsburgu, ażeby policya wykryła fałsz tych wszystkich legend i baśni!
Dlatego też baron de Gortz postanowił przyciągnąć i ułatwić wejście do zamku Franciszkowi de Télek. Wiemy już, jakich w tym celu używał sposobów. Najpierw przez przyrząd telefoniczny Franciszek usłyszał głos Stilli, co go skłoniło do zboczenia z drogi i zbliżenia się do zamku. Ukazanie się śpiewaczki na tarasie wieży obudziło w nim chęć wejścia do wnętrza starych murów. Światło, które ukazało się z okien wieży, doprowadziło go do wejścia do galeryi podziemnej, gdzie zastał most zwodzony otwarty na jego przyjęcie. Gdy znalazł się w pieczarze, oświetlonej światłem elektrycznem, był już pod wyłączną władzą barona de Gortz, który mniemał, że jego więzień nigdy się już stamtąd nie wydostanie. W podziemiu Franciszek jeszcze raz słyszał głos Stilli. Wiemy już, że pożywienie przynoszono mu wtedy, gdy bywał pogrążony w śnie sztucznym, niejako letargicznym. Wszystkie więc ostrożności zostały zachowane, i baron de Gortz mógł się łudzić nadzieją, że drzwi więzienia Franciszka nigdy się już nie otworzą.
Takie były następstwa tajemniczych działań, przeprowadzonych wspólnemi siłami przez barona de Gortz i Orfanika. Ale ku wielkiemu niezadowoleniu barona, Orfanik dowiedział się, że Rotzko miał się na baczności i że dlatego nie towarzyszył panu w wycieczce do tajemniczego zamku, aby mógł uprzedzić władzę w Karlsburgu. Oddział agentów policyjnych przybył już do wioski Werst, i baron de Gortz będzie miał teraz do czynienia ze zbyt wielką liczbą przeciwników. Ani on, ani Orfanik nie potrafią się obronić od napaści tylu nieprzyjaciół. Środki użyte przeciwko Niko-Deckowi i doktorowi Patakowi, byłyby teraz niewystarczające, policya nie wierzy bowiem w dyabelską pomoc.
Obydwaj więc zdecydowali się zburzyć ze szczętem stary zamek i czekali tylko na odpowiednią do działania chwilę. Już był przygotowany prąd elektryczny, który miał wzniecić ogień w ładunkach dynamitowych, zakopanych pod wieżą środkową, wieżyczkami i starą kaplicą. Przyrząd, mający wyrzucić ów prąd elektryczny, był urządzony w ten sposób, ażeby wybuch nastąpił wtedy, gdy baron de Gortz i jego wspólnik zdołają uciec przez tunel, łączący się z wąwozem Wulkan. Po wybuchu dynamitowym, którego ofiarą miał paść młody hrabia i ci, którzy dążąc na jego ratunek, wedrą się na mury zamczyska, baron i Orfanik uciekliby tak daleko, że nikt już nie odkryłby ich śladów.
Franciszek, wysłuchawszy rozmowy dwóch wspólników, otrzymał zarazem wyjaśnienie wszystkich poprzednich zjawisk. Dowiedział się, że istniała komunikacya telefoniczna pomiędzy zamkiem wśród gór a wioską Werst; dowiedział się również, że zamek miał być zburzony przez wybuch, który pozbawi go życia, jako też i agentów policyjnych, przyprowadzonych przez wiernego Rotzko. Wiedział wreszcie, że baron de Gortz i Orfanik będą mieli czas uciec, zabierając z sobą nieprzytomną Stillę...
Ach! dlaczegóż Franciszek nie mógł dostać się do kaplicy i rzucić się na tych ludzi!... Byłby im nie pozwolił dokonać straszliwego dzieła zniszczenia!
Ale to, co jest niemożliwością w tej chwili, może nią nie będzie po oddaleniu się barona i Orfanika. Gdy obydwaj wyjdą z kaplicy, Franciszek podąży ich śladem, będzie ich ścigał aż do wieży i z Boską pomocą, dokona sprawiedliwości!
Baron de Gortz i Orfanik skierowali się już w głąb chóru. Franciszek nie spuszczał z nich wzroku. Którędy oni wyjdą? Czy drzwiami, wychodzącemi na podwórze, czy przez jaki podziemny korytarz, który musiał łączyć kaplicę ze środkową wieżą, gdyż zdawało się Franciszkowi, że wszystkie budynki zamczyska łączyć się musiały z sobą. Kto wie jednak, czy młody hrabia nie natrafi na jaką nieprzezwyciężoną przeszkodę?
W tej chwili baron de Gortz i Orfanik nanowo rozpoczęli rozmowę.
— Czy tu już nic nie pozostaje do roboty?
— Nic.
— A więc rozstańmy się!
— Czy zamiarem pana barona jest, abym go samego pozostawił w zamku?
— Tak, Orfaniku, ty oddal się natychmiast przez tunel do wąwozu Wulkan.
— Ale pan?...
— Ja dopiero w ostatniej chwili opuszczę zamek.
— Czy w Bistritz mam się połączyć z panem baronem?
— W Bistritz.
— Zostań więc, baronie Rudolfie, zostań sam, skoro taka twoja wola.
— Tak... gdyż chcę śpiew jeszcze słyszeć... słyszeć po raz ostatni, podczas tej ostatniej nocy, którą przepędzę w Zamku wśród gór.
W kilka chwil później baron de Gortz i Orfanik wyszli z kaplicy.

Chociaż w powyżej przytoczonej rozmowie ani razu nie było wymienione imię Stilli, Franciszek domyślił się, że to o śpiewie jego siostry mówił Rudolf de Gortz.




ROZDZIAŁ XVII.

Klęska więc była blizka. Franciszek nie mógł jej zapobiedz inaczej, tylko stawiając barona de Gortz w niemożności wykonania powziętego planu.
Była wtedy godzina jedenasta wieczorem. Nie lękając się być dostrzeżonym, Franciszek zaczął pracować. Cegły w murze odrywały się dość łatwo, ale grubość muru była taka, że pół godziny upłynęło, nim otwór ukazał się dostatecznym, aby Franciszek mógł się przezeń wydostać.
Znalazłszy się wreszcie w kaplicy, do której powietrze miało przystęp ze wszystkich stron, Franciszek uczuł się rzeźwiejszym i silniejszym. Przez dziury porobione w kopule i otwory okien widać było niebo i mknące na niem lekkie chmurki, gnane wiatrem. Gdzieniegdzie ukazywały się już na horyzoncie gwiazdy, które bladły wobec blasku księżyca, błyszczącego na niebie.
Należało teraz znaleźć drzwi, które musiały być w głębi kaplicy, a przez które wyszedł baron de Gortz i Orfanik. Franciszek poszedł w ukośnym kierunku nawą i zbliżył się do chóru.
W tej stronie kaplicy panowała prawie zupełna ciemność, gdyż promienie księżyca nie dosięgały tutaj; to też Franciszek potykał się co chwila o gruzy pomników i kawałki muru, odpadające ze sklepienia.
Wreszcie poza ołtarzem, w ciemnym zakątku Franciszek napotkał drzwi nawpół spróchniałe, które otworzył bez żadnego wysiłku.
Drzwi wychodziły do galeryi, która musiała prowadzić poza obrąb murów.
Tamtędy więc weszli do kaplicy baron de Gortz i Orfanik i tamtędy musieli wyjść również.
Gdy Franciszek znalazł się w galeryi, otoczyła go znowu zupełna ciemność. Po wielu zakrętach, które jednak nie wiodły ani w górę, ani na dół, Franciszek mniemał, że znajduje się na równi z powierzchnią wewnętrznego dziedzińca.
Po kwadransie ciemność stawała się mniej głęboka, a po półgodzinie Franciszek dostrzegł światło, migające w głębi podziemia.
Zaczął więc iść trochę prędzej i dostał się do dużej izby więziennej, znajdującej się pod tą basztą, która wznosiła się w lewym rogu obwodowego muru.
W więzieniu znajdowały się okienka, przez które wdzierały się promienie księżyca.
Z przeciwnej strony były drzwi otwarte.
Franciszek przesunął się przez nie nazewnątrz, aby odetchnąć znowu świeżem powietrzem.
Ale w chwili gdy się chciał cofnąć z powrotem, zdawało mu się, że widzi dwa, lub trzy cienie, które się poruszały na niższem wzniesieniu płaskowzgórza Orgall, jasno oświetlonego blaskiem księżyca, aż do początku sosnowego lasu.
Franciszek zaczął się przypatrywać uważnie.
Kilku ludzi kręciło się nieopodal lasu. Zapewne byli to agenci policyjni z Karlsburga, sprowadzeni przez wiernego Rotzko.
Czyżby ci ludzie zdecydowali się rozpocząć działanie w nocy, mając nadzieję, że zaskoczą niespodziewanie mieszkańców zamku, czy też czekali w tem miejscu na pierwszy brzask jutrzenki?
Jakiej siły woli musiał użyć Franciszek, aby nie zawołać na wiernego Rotzko, który byłby z pewnością usłyszał i poznał głos jego! Ale krzyk hrabiego mógł dojść także do wieży zamkowej, i nim agenci policyjni wdarliby się na mury, Rudolf de Gortz mógłby wprowadzić w ruch swój przyrząd i ocalić się przez drogę wiodącą do tunelu.
Franciszek zdołał więc zapanować nad sobą i znowu przestąpił próg drzwi, udając się w głąb ciemnej galeryi.

Pięćset kroków dalej trafił na schody, umieszczone w murze.
Franciszek zaczął się przypatrywać uważnie. (Str. 202).
Czyżby się już dostał do baszty, wznoszącej się pośrodku dziedzińca? Tak mu się przynajmniej zdawało.

Jednak nie musiały to być schody główne, prowadzące na wszystkie piętra zamku. Składały się bowiem ze szczebli, wijących się kręto w głębi ciasnej i ciemnej klatki.
Franciszek postępował cicho, nadsłuchując bacznie, ale najlżejszy szelest nie doszedł do jego ucha. Przeszedłszy ze dwadzieścia stopni, trafił na sionkę, skąd drzwi wiodły na taras, otaczający wieżę na pierwszem piętrze.
Franciszek przesunął się ostrożnie przez taras, i kryjąc się poza parapetem, spojrzał w stronę płaskowzgórza Orgall.
Na skraju lasu znowu widać było kilku ludzi, lecz wnosząc z ich ruchów, należało mniemać, że nie mieli zamiaru zbliżać się do zamku.
Franciszek postanowił spotkać się z baronem de Gortz, nim ten ratować się będzie ucieczką przez tunel do wąwozu. Gdy obszedł dokoła taras, znalazł się znów przy drzwiach, poza któremi schody prowadziły w górę.
Podpierając się rękoma o ścianę, zaczął się wdrapywać po niewygodnych stopniach.
Niczem niezamącona cisza panowała dokoła.
Widocznie pokoje na pierwszem piętrze nie były zamieszkane.
Wreszcie Franciszek dostał się do sieni na wyższem piętrze.
Dostawszy się na trzecie piętro, nie napotkał już dalej schodów. Widać, że tu kończyły się mieszkalne pokoje wieży; był to więc najwyższy taras, otoczony murem, taras, na którym dawniej powiewał sztandar baronów de Gortz.
W lewej ścianie znajdowały się drzwi zamknięte. Przez dziurkę od klucza przedzierał się promień światła. Klucz tkwił w zamku nazewnątrz.
Franciszek słuchał przez chwilę uważnie, ale z mieszkania nie dochodził szmer żaden. Potem spojrzał przez dziurkę od klucza, lecz dostrzegł tylko lewą stronę pokoju, która była jasno oświetlona, podczas gdy prawą zmrok zalegał. Wtedy ostrożnie obrócił klucz w zamku i otworzył drzwi.
Znalazł się w obszernej komnacie, zajmującej widocznie, całą przestrzeń wieży. Wklęsłe sklepienie, wspierające się na łukach, zbiegało się w pośrodku, tworząc architektoniczną ozdobę. Ściany zdobiły piękne obicia i makaty. Starożytne meble, kredens, stół i fotele stanowiły umeblowanie poważne, lecz nie pozbawione artystycznego smaku. Okna zasłaniały ciężkie firanki, które nie przepuszczały światła na zewnątrz. Podłogę zaściełał gruby kobierzec, który tłumił odgłos kroków.
Całe jednak urządzenie komnaty było jakieś dziwaczne i niezwyczajne. Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę Franciszka, był dziwny kontrast światła i cienia.
Prawa strona komnaty zdawała się być pogrążona w zupełnej ciemności, z lewej strony znajdowała się estrada, której podłoga obita była czarnem suknem. Estrada tonęła w płomieniach jasności, skierowanej tu prawdopodobnie przez jakiś przyrząd odbijający światło, lecz umieszczony w ten sposób, że nie można było go dostrzedz.
O dziesięć kroków od estrady znajdował się starożytny fotel, z wysokiemi poręczami. Od estrady oddzielał go wysoki ekran. Ekran rzucał na fotel półcień.
Obok fotelu był mały stoliczek, pokryty dywanem, a na stoliczku czworokątne pudełko.
Pudełko mogło mieć długości dwanaście lub piętnaście cali, a szerokości od pięciu do sześciu. Wierzch jego wysadzany kamieniami był w tej chwili otwarty. Wewnątrz znajdował się metalowy walec.
Gdy Franciszek przestąpił próg komnaty, od pierwszej chwili spostrzegł, że fotel był zajęty.
Siedział na nim ktoś w postawie nieruchomej zupełnie, z głową wspartą o poręcz i przymkniętemi powiekami. Prawą rękę opierał na stole, a dłonią dotykał wierzchu pudełka.
Był to Rudolf de Gortz.
Czyż baron dlatego pragnął przepędzić ostatnią noc w komnacie starej wieży, aby tu wyspać się dobrze?
Nie... to być nie mogło, zwłaszcza po rozmowie z Orfanikiem, którą Franciszek słyszał dokładnie.
Baron de Gortz był sam w tej komnacie, a towarzysz jego, stosownie do otrzymanego rozkazu, musiał już ratować się ucieczką przez tunel.
A Stilla?... Wszak Rudolf de Gortz powiedział, że chciałby ją słyszeć ostatni raz w tym zamku wśród gór, nim stary budynek rozsypie się w gruzy... Zapewne w tym celu przyszedł do tej komnaty, aby i dziś, jak i każdego wieczoru, upajać się urokiem jej śpiewu!
Ale gdzież była Stilla?...
Franciszek nie widział jej, ani słyszał...
Zresztą wszystko mu było jedno teraz, gdy Rudolf de Gortz był na jego łasce... potrafi go przecież zmusić, aby powiedział prawdę. Teraz można się było lękać, że młody hrabia pod wpływem podrażnienia, gotów się rzucić na nienawistnego człowieka, przez którego Stilla postradała zmysły!...
Franciszek postąpił cicho kilka kroków i zatrzymał się tuż za fotelem; dość mu było wyciągnąć ramię, aby schwycić barona de Gortz... W oczach mu się zaćmiło, krew uderzyła do głowy...
Nagle ukazała się Stilla...
Nóż, który trzymał Franciszek, wysunął się z rąk jego na dywan.
Stilla stała na estradzie w pełnem oświetleniu; piękne jej włosy były rozpuszczone, a strój stanowiła biała suknia, taka sama, w jakiej po raz ostatni występowała w teatrze i w jakiej ukazała się Franciszkowi na tarasie baszty zamkowej. Wzrok jej padał wprost na postać Franciszka de Télek...
Stilla musiała go widzieć, a jednak nie dała poznać po sobie, czy go poznaje lub nie, nie odezwała się do niego ani jednem słówkiem... Oczywiście nie była przy zdrowych zmysłach!
Franciszek chciał porwać drogą siostrę z estrady i uprowadzić z tego złowrogiego zamku... Już chciał się rzucić, gdy naraz Stilla zaczęła śpiewać. Baron de Gortz pochylił się na fotelu, aby ją lepiej słyszeć. Śpiew sprawiał mu niewymowną przyjemność, upajał się nim, jak boskim nektarem lub czarowną wonią. Na twarzy jego malował się ten sam zachwyt, którym odznaczały się jego lica podczas przedstawień teatralnych. Tu, w tej samotności, w głębi tej wieży, panującej ponad pustą okolicą Siedmiogrodu, śpiew wywoływał w nim te same co niegdyś cudowne wrażenia. Był to ten sam głos fenomenalny, dźwięczny, srebrny, którego słuchając, Franciszek stał nieporuszony, jakby oczarowany.
Tak, Stilla śpiewała!... Śpiewała dla barona de Gortz!... Zdawało się, że usta jej zaledwie się poruszają, lekkie wydając tchnienie... Ale jeżeli sławna śpiewaczka postradała zmysły, pozostała jej przynajmniej dusza i zdolności artystyczne.
Franciszek upajał się także dźwiękiem tego głosu, którego nie słyszał od lat pięciu... Przypatrywał się siostrze, której mniemał, że nie ujrzy nigdy, a tymczasem widzi ją żywą, jakby cud jaki; — wskrzeszono ją przed jego oczyma!
Śpiew Stilli budził w duszy Franciszka bardzo bolesne wspomnienia. Śpiewała bowiem finał z opery Orlando, przy którego końcu niegdyś upadła martwa na scenie. Ale teraz może dokończy pięknej aryi, może głos jej nie zamilknie, jak wtedy, gdy żegnała się z publicznością w teatrze San Carlo...
Franciszek słuchał bez tchu niemal... Zdawało mu się, że życie jego zawisło od tego śpiewu... A tymczasem śpiew dźwięczał szeroko i poważnie, rozbrzmiewając w powietrzu tonami nieporównanej czystości...
Nagle głos zaczął cichnąć... Możnaby mniemać, że Stilla waha się, powtarzając bolesną zwrotkę:

— Chcę umrzeć...

Czyżby znowu miała upaść na estradzie, jak wtedy upadła na scenie?
Nie upadła jednak, lecz śpiew jej przerwał się w tem samem miejscu, na tej samej nucie, jak owego pamiętnego wieczoru w teatrze San Carlo.
Potem wydała okrzyk, okrzyk trwogi, podobny do tego, jaki Franciszek słyszał był w teatrze...
Pomimo to Stilla stała ciągle na estradzie nieruchoma, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt niewidzialny...
Franciszek pobiegł ku niej, aby jak najprędzej uwolnić ją z murów tego złowrogiego zamku.
Lecz w tej chwili spotkał się oko w oko z baronem de Gortz, który podniósł się z fotelu.
— Franciszek de Télek! — zawołał Rudolf de Gortz. — Franciszek de Télek! jakże on mógł się wydostać...
Ale Franciszek nie odpowiedział na jego wykrzyknik, tylko dążąc ku estradzie, powtarzał:
— Stillo!... moja droga siostro!... Odnalazłem cię wreszcie żywą!
— Żywą... Stillę... żywą! — zawołał baron de Gortz z szyderstwem i wybuchnął głośnym śmiechem, w którym przebijał się tłumiony gniew.
— Żywą! — powtórzył raz jeszcze Rudolf de Gortz. — Jeśli tak, niechże Franciszek de Télek spróbuje mi ją odebrać!
Franciszek milczał, wyciągnął tylko ramiona ku Stilli, która wciąż stała nieruchoma, ze wzrokiem zwróconym ku niemu...
W tej chwili Rudolf de Gortz schylił się i podnosząc nóż, który wysunął się z ręki Franciszka, zamierzył się nim w postać Stilli...
Franciszek rzucił się ku niemu, aby odwrócić cios, grożący nieszczęśliwej, pozbawionej zmysłów istocie...
Ale było już za późno... nóż ze świstem przebiegł w powietrzu i ugodził ją w serce.
Lecz zamiast okrzyku trwogi i konania, jaki powinien był usłyszeć Franciszek, rozległ się hałas stłuczonego zwierciadła, i gdy tysiące drobniutkich odłamków szkła rozsypało się po komnacie, postać Stilli znikła...
Franciszek osłupiał... Teraz nic już nie rozumiał... Czyżby i on także postradał zmysły?
Wtedy Rudolf de Gortz zawołał znowu:
— Jeszcze raz Stilla wymknie się z rąk Franciszka de Télek... Ale jej głos, jej głos moją jest własnością... Ten głos nigdy do nikogo nie będzie należał, tylko do mnie... do mnie wyłącznie!
W chwili, gdy Franciszek chciał się rzucić na barona de Gortz, aby rozpaczliwą z nim rozpocząć walkę, siły wypowiedziały mu posłuszeństwo, i upadł bez przytomności tuż obok estrady.
Rudolf de Gortz nie spojrzał nawet na zemdlonego młodzieńca. Schwycił pudełko, stojące na stoliku, i wybiegłszy z komnaty, zeszedł szybko na pierwsze piętro wieży. Następnie wybiegł na taras, okrążył go i już miał wejść do wnętrza drugiemi drzwiami, gdy nagle padł strzał...
To wierny Rotzko, stojący na czatach przy murze, wystrzelił do barona de Gortz.
Kula nie trafiła barona, lecz utkwiła i strzaskała pudełko, które baron trzymał w ręku.
Gortz krzyknął przeraźliwie.
— Jej głos... jej głos!... — powtarzał — Jej dusza... dusza Stilli!.. Strzaskana... strzaskana... strzaskana!...
Włosy najeżyły mu się na głowie, ręce załamał z rozpaczą i biegł jak szalony po tarasie, wołając:
— Jej głos... jej głos!... zniszczyli mi jej głos!... Niech będą przeklęci!...
Potem znikł za drzwiami, a było to w chwili, gdy Rotzko i Niko-Deck usiłowali wdrapać się na mur zamczyska, torując drogę agentom policyjnym.
Wtem, prawie tej samej chwili, straszliwy wybuch wstrząsnął górą Plesa. Słupy płomieni trysnęły aż pod obłoki, a kamienie posypały się aż na drogę, wiodącą ku wąwozowi Wulkan.

Z wieżyczek, murów, wieży głównej i kaplicy starożytnego zamku wśród gór, pozostała tylko na płaskowzgórzu Orgall kupa dymiących się zgliszcz i ruin.




ROZDZIAŁ XVIII.

Zapewne czytelnicy pamiętają rozmowę barona z Orfanikiem, w której była wzmianka, że wybuch, mający zniweczyć zamek wśród gór, nastąpi dopiero po oddaleniu się Rudolfa de Gortz. A jednak w chwili wybuchu baron nie mógł znajdować się daleko, nie mógł ocalić się ucieczką przez tunel prowadzący do wąwozu. Czyżby w uniesieniu boleści i rozpaczy, nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, Rudolf de Gortz spowodował natychmiastowy wybuch, którego ofiarą sam padł najpierwszy? Czy po niezrozumiałych wyrazach, które mimowoli z ust mu się wyrwały w chwili, gdy kula wiernego Rotzko strzaskała pudełko, które trzymał w ręku, zapragnął zginąć pod zwaliskami zamczyska?
W każdym razie był to bardzo szczęśliwy wypadek, że agenci policyjni zdziwieni wystrzałem poczciwego Rotzko, zatrzymali się w pewnej odległości, gdy wybuch wstrząsnął potężnymi murami. Odłamki rozsypujących się gruzów dosięgły jednak niektórych ludzi, przewracając ich na ziemię. U stóp obwodowego muru znajdowali się wtedy tylko Rotzko i leśniczy, i można to nazwać cudem, że ich nie przygniótł grad spadających kamieni.
Wybuch był potężny; głębokie rowy do połowy zapełniły się gruzami, po których Rotzko, Niko Deck i agenci prawie bez trudu dostali się do wnętrza zamku.
Może o jakie pięćdziesiąt kroków poza obwodowym murem, wpośród gruzów u stóp baszty, znaleźli jakieś ciało.
Był to baron Rudolf de Gortz. Kilku dawniejszych mieszkańców tych okolic, a między nimi sędzia Koltz, poznali go odrazu.
Rotzko i Niko-Deck myśleli tylko o odnalezieniu młodego hrabiego. Ponieważ Franciszek nie wrócił w czasie oznaczonym, byli więc pewni, że nie zdołał wymknąć się z zamku.
Ale Rotzko nie śmiał pocieszać się nadzieją, że Franciszek żyje i że uniknął straszliwej klęski; wierny sługa płakał rzewnie, a Niko-Deck nie wiedział, w jaki sposób go uspokoić.
Wreszcie po półgodzinnych poszukiwaniach znaleziono młodego hrabiego na pierwszem piętrze głównej baszty, pod filarem, który podtrzymywał mury i nie runął razem z innymi, ocalając tym sposobem Franciszka od przygniecenia.
— Mój pan... mój biedny pan!...
— Pan hrabia!
Zawołali prawie jednocześnie Rotzko i Niko-Deck, skoro spostrzegli Franciszka. W pierwszej chwili mniemali, że znaleźli tylko martwe jego zwłoki, lecz hrabia był tylko zemdlony.
Po długiej chwili otworzył oczy, ale błędne jego spojrzenie nie poznało wiernego Rotzko. Franciszek nie zrozumiał nawet dźwięku jego głosu.
Niko-Deck, który podtrzymywał hrabiego w objęciach, zaczął także mówić do niego, ale Franciszek nic nie odpowiedział.
Wreszcie zaczął powtarzać bezmyślnie ostatnie wyrazy, jakie śpiewała Stilla:

— „Chcę umrzeć!”
Widać, że Franciszek de Télek także postradał zmysły.




ROZDZIAŁ XIX.

Ponieważ młody hrabia stracił rozum, nikt zapewne nie byłby się dowiedział, jakie zjawiska i zdarzenia zaszły w zamku, gdyby nie następujące wyjaśnienie:
Podług umowy Orfanik czekał cztery dni, tak jak to było umówione, na barona de Gortz, który miał się z nim połączyć w miasteczku Bistritz. Skoro baron się nie zjawił, Orfanik zaczął się lękać, czy Gortz nie padł ofiarą wybuchu. Dręczony ciekawością i niepokojem opuścił miasteczko i puścił się w drogę do Werst. Tu zaczął się kręcić w okolicach zamku.
Lecz wyszło mu to na złe, gdyż agenci policyjni, znając go z opisu Rotzka, schwytali go wkrótce.
Zaprowadzony do stolicy komitatu i stawiony wobec władzy, Orfanik odpowiedział bez oporu na wszystkie zadawane mu pytania, dotyczące śledztwa zarządzonego z powodu tego wypadku.
Tragiczna śmierć barona Rudolfa de Gortz niebardzo wzruszyła Orfanika, który z właściwym sobie egoizmem myślał tylko o swoich wynalazkach.
Na natarczywe pytania wiernego Rotzko, Orfanik odpowiadał z początku, że Stilla umarła i jest pochowana na cmentarzu Campo Santo Nuovo w Neapolu.
Zapewnienie to wywołało wielkie ździwienie, ale miało ono być nie pierwsze i nie ostatnie w tej dziwnej przygodzie.
W istocie, jeżeli Stilla umarła, jakim sposobem Franciszek mógł słyszeć jej głos w izbie zajazdu, potem widzieć ją zjawiającą się na tarasie baszty, a następnie zachwycać się jej śpiewem, gdy hrabia był uwięziony w podziemiu?... A wreszcie w jaki sposób mógł ją odnaleźć żywą w komnacie wieżowej?
Lecz zaraz wytłómaczymy te osobliwe zjawiska.
Zapewne wszyscy przypominają sobie, jaką rozpaczą był przejęty baron de Gortz, gdy rozeszła się pogłoska, że Stilla opuszcza teatr. Żałował, że już nie będzie mógł podziwiać cudownego jej głosu.
Wtedy Orfanik poradził mu, aby za pomocą przyrządu fonograficznego utrwalił najpiękniejsze arye, które Stilla miała śpiewać na pożegnalnych przedstawieniach. Fonograf, to jest przyrząd, który przechowuje usłyszany głos ludzki i powtarza go dokładnie, był już wtedy zupełnie udoskonalony, a Orfanik ulepszył go jeszcze do tego stopnia, że głos nie tracił nic ani na czystości, ani na wdzięku.
Baron de Gortz zgodził się na jego propozycję i codzień w głębi loży teatralnej ustawiano potajemnie fonograf, aby na metalowych blachach przyrządu wyryły się arye z oper, a pomiędzy niemi i owa melodya, której śmierć nie dozwoliła dokończyć śpiewaczce.
Gdy więc baron de Gortz osiedlił się w zamku, mógł co wieczór słuchać śpiewu, uwiecznionego przez znakomity przyrząd. I nietylko słyszał głos Stilli, ale, co się nawet może wydawać niezrozumiałem, widział ją, jak gdyby była żywą.
Było to jednak proste złudzenie optyczne. Baron de Gortz nabył niegdyś piękny portret śpiewaczki, przedstawiający ją właśnie w roli Angeliki w operze „Orlando.” Za pomocą zwierciadeł, nachylonych pod pewnym kątem podług obliczeń Orfanika, gdy te źwierciadła oświetlone były silnym światłem, a portret umieszczony przed lustrem, Stilla ukazywała się jakby żywa. Dzięki temu przyrządowi, który umieszczony został w nocy na tarasie baszty, Rudolf de Gortz wciągnął do zamku Franciszka de Télek. W ten sam sposób młody hrabia ujrzał Stillę w komnacie wieży wtedy, gdy baron upajał się dźwiękiem jej głosu, zamkniętego w fonografie.
Takich wyjaśnień udzielił Orfanik, który z dumą przyznał się, iż on był twórcą tych genialnych wynalazków, udoskonalonych do najwyższego stopnia.
Lecz tłómacząc to wszystko, Orfanik nie mógł zrozumieć, dlaczego baron de Gortz nie miał czasu przed wybuchem uciec przez tunel do wąwozu Wulkan. Ale gdy się dowiedział, że kula strzaskała przedmiot, który Rudolf de Gortz niósł w ręku, wtedy zrozumiał wszystko. Ten przedmiot był to przyrząd fonograficzny, który zawierał ostatni śpiew Stilli, a który Rudolf chciał słyszeć po raz ostatni w komnacie przed zburzeniem zamku. Gdy przyrząd został zniszczony, baronowi zdawało się, że postradał życie, i oszalały z rozpaczy, chciał się zagrzebać pod ruinami starego zamku.
Zwłoki barona de Gortz pochowano na cmentarzu w Werst z honorami, właściwymi jego rodowi, który wygasł z nim razem. Rotzko zabrał hrabiego de Télek do jego zamku Krajowa i tam poświęcił się pielęgnowaniu swego pana. Orfanik odstąpił mu chętnie wszystkie fonografy, zawierające śpiewy, jakie śpiewała Stilla, a gdy Franciszek słuchał głosu znakomitej artystki, zdawało się, że odzyskuje nieco przytomności, i że w duszy jego budzą się wspomnienia przeszłości.
W istocie w kilka miesięcy później odzyskał młody hrabia rozum i opowiedział wszystkie szczegóły, dotyczące ostatniej nocy, spędzonej w zamku.
Pomimo to, że wszystkie wypadki wyjaśniły się w sposób zupełnie naturalny, byli tacy pomiędzy mieszkańcami Werst, którzy nie przestali wierzyć w zabobony i baśnie, głównie zaś Miriota. Napróżno Niko-Deck tłómaczył jej, że jest w błędzie, jak również Jonasz, któremu szło bardzo o zachowanie klienteli odwiedzającej jego zajazd: Miriota nie dała się przekonać, jak również sędzia Koltz, pasterz Frik, nauczyciel Hermod i wielu innych. Zapewne wiele lat jeszcze upłynie, nim ci poczciwi ludzie wyrzekną się swych zabobonnych pojęć.
Doktor Patak, który zawsze lubił się chwalić, powtarza dotąd każdemu:
— A czy nie mówiłem, że w zamku niema duchów?... Alboż to są jakie duchy na świecie?
Ale nikt go nie chce słuchać, a nawet zazwyczaj proszą go, aby przestał mówić, gdy żarty jego przechodzą pewne granice.

Zresztą nauczyciel Hermod opowiada zawsze swoim uczniom o podaniach ludowych i długo jeszcze młode pokolenie z wioski Werst wierzyć będzie, że duchy i upiory nawiedzają ruiny starego zamku wśród gór.


KONIEC.




  1. Śmigownica — rodzaj starożytnej armaty. (Przyp. tłóm)
  2. Przypis własny Wikiźródeł Polskie wydanie nie zawiera nagłówka nowego rozdziału w tym miejscu. Został wstawiony na podstawie tekstu wydania francuskiego.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Polskie wydanie nie zawiera nagłówka nowego rozdziału w tym miejscu. Został wstawiony na podstawie tekstu wydania francuskiego.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Polskie wydanie nie zawiera nagłówka nowego rozdziału w tym miejscu. Został wstawiony na podstawie tekstu wydania francuskiego.
  5. Kazamaty, podziemne więzienia. (Przyp. tłóm.)