Zamek w Karpatach/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamek w Karpatach |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Tomasz Seweryn Jasiński |
Tytuł orygin. | Le Château des Carpathes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rodzina hrabiów de Télek jest jedną z najdawniejszych i najbardziej sławnych w Rumunii. Hrabiowie wywodzą swój ród jeszcze wcześniej, niż kraj odzyskał swoją niepodległość przy końcu szesnastego wieku. Nazwisko ich zapisało się chlubnie na kartach dziejowych tej prowincyi, tak obfitującej w przewroty polityczne.
Obecnie jedynym spadkobiercą imienia i majątku hrabiów de Télek był ów młody człowiek, który przybył do wioski Werst.
W dziecinnych latach Franciszek nigdy nie wydalał się z ojcowskiego zamku, gdzie przebywali jego rodzice, otoczeni szacunkiem wszystkich, gdyż bogactw swoich używał zawsze na szlachetne cele. Zaledwie raz do roku wyjeżdżali z zamku Krajowa, gdy sprawy lub interesy zmuszały ich do tego.
Ten rodzaj samotnego wychowania wpłynął stanowczo na usposobienie młodego hrabiego. Jedynym jego nauczycielem był sędziwy starzec, Włoch z pochodzenia, który, sam nie będąc zbyt wykształconym, niewiele także mógł nauczyć Franciszka. To też młodzieniec słabe miał pojęcie o sztuce, naukach i literaturze współczesnej. Ulubionem jego zajęciem były łowy; dniem i nocą przebiegał pola i lasy, ścigając jelenie i dziki, na które napadał z nożem myśliwskim w ręku. Nieraz śmiało wyzywał do walki niedźwiedzia i walczył z nim zwycięsko. Był to więc odważny i silny młodzieniec, gdyż tego rodzaju życie rozwinęło w nim siły fizyczne.
Hrabina de Télek umarła, gdy syn miał zaledwie lat piętnaście, a w sześć lat później młody hrabia stracił ojca, który zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku na polowaniu.
Można sobie łatwo wyobrazić boleść Franciszka, osieroconego w tak młodym wieku. Kochał on szczerze i serdecznie rodziców i gorzko opłakiwał ich stratę. Pozostał teraz sam na świecie.
Trzy lata spędził w samotności, w swoim rodzinnym zamku, nie mając odwagi porzucić miejsc, tyle mających dla niego wspomnień. Nie pragnął nawet zawarcia znajomości. Zaledwie dwa razy był w Bukareszcie, dokąd powoływały go interesy. Lecz wyjeżdżał zwykle na krótko i potem zaraz wracał do zamku.
Życie takie nie mogło trwać wiecznie, i wreszcie Franciszek zapragnął poznać świat i ludzi.
Postanowił zatem podróżować, a miał już wtedy dwadzieścia trzy lata. Duży majątek pozwalał mu zadawalniać wszystkie upodobania. Pozostawiwszy więc zamek swój pod opieką starych sług, wyjechał z kraju, zabierając ze sobą Rotzko, starego żołnierza, Rumuna, pozostającego od lat dziesięciu w służbie hrabiego de Télek i będącego zwykłym towarzyszem myśliwskich wypraw młodego hrabiego. Rotzko był człowiekiem odważnym, roztropnym i przywiązanym bardzo do swojego pana.
Zamiarem młodego hrabiego było zwiedzić Europę, zatrzymując się po kilka miesięcy w stolicach i ważniejszych miastach stałego lądu. Mniemał, że tym sposobem uzupełni nieco swoje wykształcenie, wiele pozostawiające do życzenia. Zawczasu więc nakreślił sobie plan podróży.
Najpierw chciał zwiedzić Włochy, gdyż mówił dość biegle po włosku, czego się nauczył od starego księdza. Włochy, obfitujące we wspomnienia miały dla niego tyle uroku, że spędził w tym kraju cztery lata, przebywając kolejno w Wenecyi, Florencyi, Rzymie i Neapolu i nie mogąc się nasycić pięknością sztuki.
— Później zobaczę Francyę, Niemcy, Rosyę i Anglię, więcej nawet skorzystam z pobytu, gdy będę starszym i rozsądniejszym. Piękność zaś włoskiego kraju najwięcej podobać się musi w młodym wieku.
Franciszek de Télek miał lat dwadzieścia siedm, gdy był w Neapolu po raz ostatni. Miał zamiar przepędzić tam zaledwie kilka dni, zanim się uda do Sycylii.
Niespodziewana okoliczność wpłynęła nietylko na zmianę jego usposobienia, lecz zarazem oddziałała na całe jego życie.
Przez kilka lat spędzonych we Włoszech, młody hrabia, jakkolwiek nie bardzo poświęcał się nauce, do której nie miał nadzwyczajnych zdolności, rozwinął jednak w sobie poczucie piękna, które olśniło go nagle, jak niewidomego światło. Zachwycał się więc arcydziełami malarstwa i rzeźby, gdy zwiedzał muzea w Neapolu, Wenecyi i Rzymie. Z rozkoszą również słuchał śpiewu znakomitych artystów, występujących w teatrze.
Z rodziny Franciszka de Télek mieszkali w Neapolu krewni, dość blizcy, ludzie niezamożni ale bardzo zacni. Niewiadomo z jakich powodów nie żyli oni w zażyłości z rodzicami Franciszka.
Jedyną mieli córkę imieniem Stilla. Dzieweczka ta kształciła się w śpiewie i sztukę tę przy dźwięcznym głosie, którym ją natura obdarzyła, posiadła w wysokim stopniu.
Rodzice Stilli postanowili wprowadzić ją na deski sceniczne.
Wktótce Stilla wystąpiła w teatrze San-Carlo i zyskała sławę. Głos jej czysty, dźwięczny, doskonała metoda i skończona gra dramatyczna, zachwycały publiczność. Stilla śpiewała tylko utwory włoskich mistrzów, którzy wtedy zajęli pierwsze miejsce wpośród kompozytorów. Śpiewała ona kolejno w Turynie, Medyolanie, Wenecyi, Francyi, Rzymie i Neapolu.
Stilla była dla Franciszka siostrą cioteczną. Głos jej bardzo się podobał rozlubowanemu w sztuce młodzieńcowi. Zamiast więc zwiedzić Sycylię i wyjechać z Włoch, postanowił zostać w Neapolu, dopóki siostra występować miała w teatrze San-Carlo.
Ale nietylko on uwielbiał tak głos Stilli. Był jeszcze ktoś drugi, który nie opuszczał żadnego przedstawienia. Człowiek pięćdziesięciokilkoletni, miał wszystkie cechy dziwaka i odludka. Nie żył z nikim i nigdzie nie bywał. Jedyną jego rozrywką, było uczęszczanie do teatru na opery. Zajmował zwykle zakratowaną lożę i słuchał z największą uwagą śpiewu artystów. Śpiew Stilli bardzo mu się podobał. Gdy Franciszek de Télek ujrzał pewnego razu tego człowieka, zachwiał się, poczerwieniał i gniewnie syknął:
— Znowu ta mara!...
Stilla znała tego człowieka z widzenia i, rzecz dziwna, obawiała się go po trosze. Jedynym towarzyszem jego był niejaki Orfanik. W jakim wieku był Orfanik i skąd pochodził, niktby tego nie umiał określić. Wnosząc z jego mowy, gdyż mówić lubił dużo, był on jednym z tych zapoznanych uczonych, których geniuszu ludzie nie umieli ocenić, i którzy z tego powodu nienawidzą świat cały. Musiał to być człowiek zajmujący się odkryciem rozmaitych wynalazków i żyjący kosztem swego bogatego opiekuna.
Orfanik był średniego wzrostu, szczupły i blady. Jedno oko miał zawiązane czarną chustką, gdyż musiał je stracić przy jakichś doświadczeniach z dziedziny fizyki lub chemii. Przytem nosił okulary, gdyż drugie oko miał także osłabione: był krótkowidzem. Przechadzając się samotnie, machał rękami, jak gdyby rozmawiał z jakąś niewidzialną istotą.
Wszyscy bywający częściej w teatrze znali tych dwóch dziwacznych ludzi, którzy podniecali ich ciekawość, i chociaż odludki unikali każdego, dowiedziano się wreszcie o ich nazwiskach i narodowości.
Raz Franciszek de Télek spotkał ich na ulicy, gdy przejeżdżali w odkrytej karecie, stanął i zacisnąwszy ręce, zawołał:
— Rudolfie de Gortz! dlaczego mnie jeszcze prześladujesz!?...
Po niejakim czasie Stilla objawiła chęć porzucenia sceny. Życie domowe bez wysiłków i ciągłych niepokojów poczęło mieć dla niej więcej uroku, niż scena.
Lubownicy śpiewu byli zrozpaczeni utratą tak znakomitej śpiewaczki, która już tylko kilka razy miała się ukazać na scenie.
Najbardziej zagniewanym był ów nieznajomy dziwak, którego Franciszek de Télek raz nazwał Rudolfem baronem de Gortz, a który tak się rozkoszował głosem Stilli.
Orfanik mniej teraz ukazywał się na ulicach Neapolu; widać, że baron był tak smutny, iż zaufany jego towarzysz nie odstępował go prawie, bywał z nim nawet w teatrze, do którego, jak wielu uczonych, niewiele miał upodobania i nie znał się wcale na muzyce.
Wreszcie nadszedł dzień ostatniego występu Stilli.
Gdyby teatr San-Carlo był dziesięć razy większy, jeszcze okazałby się za małym do pomieszczenia widzów, pragnących raz jeszcze usłyszeć śpiewaczkę.
Nieznajomy dziwak zajął zwykłe swoje miejsce w loży. Orfanik znajdował się obok niego.
Stilla ukazała się na scenie bardziej wzruszona, niż kiedykolwiek w życiu, lecz po chwili zapanowała nad sobą i zaczęła śpiewać z zapałem i uniesieniem niezwykłem.
Nareszcie nadeszła ostatnia dramatyczna scena, która się kończy śmiercią bohaterki. Stilla przelewała w czarowne dźwięki muzyki wszystkie uczucia przepełniające jej duszę, głos jej brzmiał czysto i metalicznie, jak dzwonek kryształowy.
Nagle zakratowane okienko w loży barona de Gortz otworzyło się, i ukazała się w niem twarz okolona siwymi włosami. Bystre spojrzenie czarnych oczu podwyższało jeszcze bladość tej twarzy.
Stillę nagle ogarnęła trwoga niewysłowiona, śpiew umilkł, artystka zaś, podnosząc batystową chusteczkę do ust, odjęła ją zbroczoną krwią. W tej chwili zachwiała się i padła jak martwa na ziemię...
Trudno opisać przestrach i zamieszanie, które zapanowało wśród publiczności. Baron de Gortz krzyknął przeraźliwie.
Franciszek wybiegł na scenę i pochylił się nad zemdloną.
— Siostro, o moja siostro! — krzyczał — tyś umarła, umarła!
W istocie Stilla umarła; pękła jej żyła w piersiach. Śpiew jej umilkł wraz z ostatniem tchnieniem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Hrabia de Télek po tej strasznej scenie rozchorował się tak ciężko, iż nie był nawet na pogrzebie Stilli, na który wyległa prawie cała ludność Neapolu.
Pochowano ją na cmentarzu Campo Santo Nuovo, gdzie na pomniku z białego marmuru wyryto tylko jeden wyraz:
Wieczorem po pogrzebie jakiś samotny człowiek przyszedł na cmentarz Campo Santo Nuovo. Długo stał z pochyloną głową przy grobowcu znakomitej artystki.
Człowiekiem tym był Rudolf baron de Gortz.