Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XXXII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXII.

Po chwili milczenia Renata mówiła dalej: — Zatem pan wiedziałeś, żem była w Maison — Rouge z Urszulą. — Ty nie możesz zrobić jednego kroku o którymbym nie wiedział... — odpowiedział Leopold.
— Więc mnie pan znasz?
— Od dziesięciu lat nie spuściłem cię z oka.
— Pan przyjeżdżałeś na pensyę do Troyes.
— Kilka razy do roku, pod wymyślone mi pozorami, z rozkazu twojej matki...
— O! bądź błogosławioną opiekomacierzyńska, tak wzruszająca, tak czuła! — zawołało, dziewczę a egzaltacyą; poczem dodała: — Ale ten człowiek co umarł... ten Robert, który mojem rozłączeniem z matką zadawał jej cierpienie, czy miał do mnie jakie prawo?
— To nie jest moją tajemnicą, moje dziecię;.. — Tylko twoja matka będzie mogła ci odpowiedzieć na to pytanie...
— A czy mi wolno będzie je zadać?
— Mogę cię o tem zapewnić...
— Czy prędko przyjedziemy?
Leopold na chwilę spuścił szybę powozu, wyjrzał na ulicę i rzekł:
— Bruk ślizki... — Koń idzie z trudnością i co chwila się ślizga...
W istocie Jarrelonge z największą trudnością powstrzymywał klacz od upadku i przeklinał półgłosem gołoledź, która z każdą chwilą stawała się niebezpieczniejszą.
Znajdowano się teraz na ulicy des Boulets.
Leopold cieszył się z tej powolności, zamiast się na nią uskarżać.
W podobnej porze most Bercy, bezwątpienia musiał być zupełnie pusty.
— Wszak moja matka jest jeszcze młoda, czy prawda? — zapytała nagle Renata...
— Tak moje dziecię, jeszcze jest młoda, ale zestarzyły ją cierpienia i pobieliły jej włosy...
— Biedna matka!... cierpienia i boleść, wszystko postaram się jej zagładzić... — Ileż niepokoju sprawił mi list pański, ale zarazem ile radości i szczęścia! — Ileż razy ja go odczytywałam! — jeszcze odczytywałam go jadąc koleją, bom się nie rozłączyła z nim... nigdy się z nim nie rozłączę...
— Dobrze wiedzieć. — pomyślał Lantier. Ma list w kieszeni, — nie trzeba żeby go znaleziono przy jej trupie.
Powóz toczył się cokolwiek prędzej.
Wyjechano z ulicy Picpus.
Jarrelonge wjechał na powybijany asfalt dawnego bulwaru zewnętrznego, a nierówność gruntu dając kopytom końskim lepszy opór pomimo ślizgawicy, pozwoliła przyśpieszyć kroku.
— Fałszywy stangret silnem uderzeniem bicza ściągnął klacz i dzielne zwierzę pobiegło galopem.
— Przybywamy... — pomyślał Leopold. — Przygotujmy się...
Lewą ręką poszukał w kieszeni i wyjął chustkę, która miała służyć do zawiązania ust Renacie.
Nagle dał się słyszeć chrapliwy głos śpiewający, zwrotkę dziwnej pieśni na jakąś starą nutę.
Lantier zadrżał poznawszy głos Jarrelonge’a; nadstawił ucha.
I Renata także słuchała.
Uwolniony więzień śpiewał.

„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon,
Zaraz na moście Bercy.
— To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel...“

— Ten stary śpiew rozlegający się w nocy, licho oświetlonej rzadkiemi latarniami gazowemi, wydał się dziewczęciu złowrogo smutnym.
Nawet Leopold uczuł się mocno wzruszonym.
Głos Jarrelonge’a ucichł.
— Czy jeszcze daleko? — zapytała Renata.
— Nice, moje dziecię — odpowiedział były więzień — i musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.
Córka Małgorzaty zadrżała na całem ciele.
— Zawiązać oczy! — powtórzyła z przestrachem...
— Taki jest rozkaz twojej matki.
— Ale pocóź taka ostrożność? — wyjąkała Renata, której przestrach się zwiększył. Co chcą przedemną ukryć?
— Nie mogę, a raczej niepowinienem ci odpowiadać. Twoje urodzenie otoczone jest tajemnicą, już o tem wiesz i jeszcze ci raz to powtarzam... — Idzie tu o życie lub śmierć twojej matki i dopóki jej nie ujrzysz, powinnaś z umysłu twego oddalić niepokój i nieufność i być posłuszną, nie starając się niczego dociekać.
— Mój Boże!... — zawołało dziewczę — jakie to wszystko dziwne!...
— Zgadzasz się na to czegom od ciebie żądał?
— Jeżeli tego potrzeba...
Leopold wziął chustkę, złożył ją i z początku zdawał się zawiązywać oczy Renacie.
Ale nagle ją zsunął na usta i zacisnął silną ręką.
Renata wydała krzyk przytłumiony, zagłuszony w jej gardle przez jedwabną tkaninę i usiłowała uwolnić się od knebla.
— Nie ruszaj się bo zginiesz! — rzekł bandyta głosem cichym i surowym.
Dziewczę na pół uduszone czuło, że traci przytomność.
Powóz wjeżdżał na most Bercy.
Jarrelonge nagle się podniósł, aby spojrzeć w dal niespokojnie. — Usłyszał turkot powozu jadącego wybrzeżem i spostrzegł dwie latarnie, których światło błyszczało w nocy jak błędne ogniki.
Powóz ten pomimo ślizgawicy jechał szybko.
Leopold nic nie widział.
W tej chwili przetrząsał on kieszenie Renaty i zabierał z nich co napotkał.
Pomiędzy znalezionemi przedmiotami znajdował się i list.
Nagle powóz stanął.
— Prędko! — rzekł Jarrelonge stukając w szybę Renata bezwładna z przestrachu zaledwie słyszała i była nieruchomą jak posąg.
Zbieg z Troyes otworzył drzwiczki, porwał dziewczę w ramiona i wyskoczył na chodnik.
Słychać było szum Sekwany toczącej swe nurty pod lukami mostu i złowieszczy trzask kry uderzającej się jedna o drugą.
Powóz dojrzany przez Jarrelonge’a, wjeżdżał z kolei na most.
— Milion djabłów! Spieszże się! Powóz nadjeżdża! — zawołał ex-więzień do Leopolda.
Ten dochodził do poręczy.
Wytężył ramiona, podniósł Renatę, machał nią przez chwilę nad przepaścią i puścił.
Córka Małgorzaty znikła w próżni, — rozdzierajmy krzyk zabrzmiał w powietrzu i umilkł wśród szmeru wody i kry.
Leopold był już w powozie i Jarrelonge z całej siły okładał klacz, która pobiegła jak szalona.
Śmiertelny krzyk wydany był przez Renatę, której źle zawiązany knebel zsunął się w upadku.
Fiakr, gdyż to był fiakr który wjechał na most, nagle się zatrzymał.
Stangret nadsłuchiwał.
Jednocześnie otwarły się drzwiczki z obudwóch — stron i dwie głowy wyjrzały z powozu.
— Co tam? — zapytały jednocześnie dwa głosy.
Stangret już zsiadał z kozła.
— Zbrodnia, zbrodnia, proszę panów — rzekł — stamionym głosem.
— Zbrodnia! — powtórzyli zdumieni podróżni.
I dwaj młodzieńcy wysiedli.
— Tak, panowie — mówił dalej woźnica — jakem poczciwy człowiek.
— Ale cóż się stało? — cóżeś widział?
— Przedemną jechał powóz, — ten sam co tam pędzi, jakby go djabli nieśli; — widziałem jak jakiś człowiek wysiadł i zbliżył się do poręczy... niósł ciężar... jakąś osobę... kobietę... rzucił ją w rzekę i usłyszałem krzyk, który mnie przejął do szpiku kości.
I wszyscy trzej wychylili się za poręcz.
— Słuchajcie! — rzekł żywo jeden z nich... — Słuchajcie...
Wszyscy trzej nadstawili ucha.
Pod niemi huczała bezustannie jednostajnym szumem rzeka tocząca kry kawały.
Wdali słabł turkot powozu u wożącego dwóch zabójców.
— Jęk... słyszałem jęk... — rzekł jeden z młodych ludzi.
— I ja słyszałem... — rzekł woźnica — zdaje mi się że wychodził z tej góry śniegu, który ztąd widać...
— Pójdźcie — rzekł trzeci — na końcu mostu muszą być schody.
— Ja nie mogę odejść dorożki — tylu jest włóczęgów nocnych...
— No! to poczekaj na nas...
I obadwaj młodzi ludzie poskoczyli ku schodom, których pierwsze stopnie, tak jak jeden z nich przypuszczał, wychodziły na wybrzeże, przy końcu mostu Bercy.
Młodzieńcy ci byli Paweł Lantier i Wiktor Bearalle.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.