Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XXXIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXIII.

Zbytecznem sądzimy, wyjaśnianie, jakim sposobem syn przedsiębiorcy podmajstrzy znaleźli się na miejscu zbrodni.
Wracali oni z Bercy, gdzie byli na obiedzie u wuja Wiktora i ułożyli podstawy intercyzy ślubnej pomiędzy tym ostatnim i Stefanią Baudu i tak gwałtownie zbiegali ze schodów, że mało nie pokręcili karków na stopniach oślizgłych wskutek gołoledzi.
Mniej niż w sekundę dobiegli do wybrzeża zawalonego kawałami kry toczonemi przez rzekę i śniegiem wyrzuconym z wozów, służących do oczyszczania Paryża.
— Słuchaj pan, panie Pawle, — — rzekł podmajstrzy. — Słuchaj... ja słyszę znowu...
Student nadstawił ucha i zatrzymał oddech.
— To z tej strony, — rzekł wskazując górę śnieigu dochodzącą prawie do pokładu mostu. — Słychać stłumione jęki...
— Biegnijmy!... — zawołał Wiktor.
I rzucił się po pochyłości śnieżystego pagórka, w którym się zanurzył do pół ciała.
— Do djabła!... do djabłą!... nietęga droga! — mówił usiłując dojść do szczytu chwilowego, wzgórza...
Paweł nie bez trudu szedł zaraz za nim.
Z wybrzeża, oparłszy łokcie o poręcz, woźnica wołał.
— Znaleźliście panowie?
— Tak, — odparł Wiktor, którego ręce w tej chwili dotknęły powiewającej tkaniny. To musi być kobieta...
— Kobieta!... — zawołał Paweł.
I dawszy silny skok, znalazł się obok podmajstrzego.
— Jestem pewny że się nie mylę — odparł ten ostatni — czuję ją..: — Oto jest...
Słowom tym odpowiedziało nowe wyraźne jęczenie...
— Ach! nędznicy! — szepnął student. — Nędznicy.
— Zajmijmy się ofiarą, panie Pawle, — mówił dalej Wiktor. — Potem pomyślimy o mordercach, którym się Bogu dzięki nie udało.
Młodzi ludzie nachylili się nad ciałem głęboko zakopanem w śniegu i z trudnością je podnieśli.
— Czy sądzisz że biedna istota jest, ciężko raniona? — zapytał Paweł.
Spodziewam się że nie... — Zaraz zobaczymy... — Najważniejszą obecnie rzeczą, jest wydobyć ją ztąd, a to nie tak łatwo... Trzeba brać się ostrożnie... — Czekaj pan trochę...
Renata nie dawała już znaku życia. Z ust jej nie wychodził ani jęk, ani skarga.
Zdaje mi się żeśmy wspominali, iż Wiktor Beralle obdarzony był niezwykłą siłą.
— Pomóż mi pan, jeżeli łaska... — rzekł.
— Co chcesz zrobić?...
— Wziąść tę biedną kobietę na plecy...
Zaprawdę niełatwe to było zadanie, ale przy pomocy Pawła, przyprowadził ją do skutku.
Raz wziąwszy dziewczę na plecy, na których ją utrzymał, przyciskając do swojej piersi jej bezwładne ręce zsunął się ze wzgórza i stanął na brzegu.
Trzymając ciągle swój ciężar, doszedł do schodów prowadzących na wybrzeże i zwolna wszedł na nie.
Paweł szedł krok w krok za nim, gotów do podtrzymania go, gdyby tracił równowagę.
Nareszcie dysząc tak ze wzruszenia jak i ze zmęczenia, doszli do dorożki, której woźnica spiesznie otworzył drzwiczki, wołając:
— Wsadźcie ją panowie do powozu.
Wiktor Beralle obróciwszy się, puścił w objęcia Pawła ciało ciągle nie dające znaku życia.
— Milion! — zawołał stangret — nieszczęśliwa nie żyje!
— Zdaje mi się że tylko zemdlała... — odpowiedział student. — Dajno latarnię i poświeć.
Stangret spiesznie usłuchał, a tymczasem Paweł z podmajstrzym sadzali Renatę na poduszkach.
Jak tylko jej blada twarz została obła światłem, Paweł uczynił znak osłupienia i wydał okrzyk niepokoju.
— Co panu jest? — zapytał podmajstrzy z kolei zaniepokojony.
— To dziewczę... — szepnął student zaledwie dosłyszanym głosem.
— Czy ją pan znasz?
— Znam... Tak, znam ją... Ale popełniona zbrodnia jest dla mnie niepodobną do wytłómaczenia! — Jacyś nikczemnicy chcieli zamordować to dziecię, i dla czego? Ach! to sam Bóg sprowadził mnie na drogę Renaty dla przeszkodzenia dokonaniu tego potwornego dzieła!
Paweł Lantier wyglądał niby w gorączce.
Wiktor chciał go wypytywać.
Ale nie miał do tego czasu.
— Prędko! — rzekł znowu syn Paskala Lantier, zwracając mowę do stangreta. — Prędko w drogę!
— Dokąd? — zapytał stangret obsadzając latarnię.
— Do mnie... na ulicę Szkoły Medycznej.
— Siadaj pan do powozu, panie Pawle — rzekł Wiktor — i staraj się rozgrzać biedną panienkę... — Ja się wdrapię, na kozioł... jest na nim dla dwóch miejsce...
Wskoczył na stopień, gdy tymczasem student się umieścił obok ciągle nieprzytomnej Renaty i fiakr potoczył się ku ulicy Szkoły Medycznej.
Podczas gdy na moście Bercy dokonywało się ocalenie opisane przez nas czytelnikom, powóz złoczyńców był już daleko.
Jarrelonge nie przestawał okładać klaczy, która będąc bardzo gorąca i silna, pędziła pomimo ślizgawicy, galopem.
Takim sposobem powóz dojechał wybrzeżami do mostu austerlickiego.
Bandyta od czasu do czasu rzucał za siebie okiem, aby się przekonać, czy nie był ścigany.
Na bulwarach nie było widać żadnej latarni powozowej.
— Zupełnie uspokojony Jarrelonge, zwolnił bieg klaczy.
Przybywszy na plac Bastylii, udał się ulicą Roquette aż do bulwaru Richard-Lenoir, który go doprowadził wprost do ulicy Picpus.
Druga biła w chwili, gdy się zatrzymał przed domkiem przy ulicy Tocannier.
Leopold spiesznie —wyskoczył i otworzył bramę wjezdną.
Powóz wjechał na dziedziniec, który za nim zamknięto.
— Wyprzęgnij i opatrz kobyłę... — rzekł Lautier do swego wspólnika. — Ja tymczasem przygotuję grzanego wina i jakąś przekąskę... djabelnie mi się jeść chce! Te wyprawy to napędzają apetytu.
Jarrelonge bardzo troskliwy o zwierzęta, spiesznie wprowadził klacz do stajni, wytarł ją, okrył ciepło i zasypał jej sporo obroku.
Zajęło mu to około dwudziestu minut.
Po upływie tego czasu poszedł połączyć się ze swoim wspólnikiem.
Leopold rozdmuchał ogień, nakrył stół, położył na nim chleb, zimne mięsiwo i wędliny i zagrzał trzy butelki wina ze sporą ilością cukru, cynamonu i plasterków cytryny.
Bandyci zasiedli naprzeciw siebie.
— No, to i koniec! — mruknął Jarrelonge połykając szklankę ciepłego wina.
— Tak... — odpowiedział Lantier. — Alem się bał przez chwilę...
— Czego?
— Tego powozu, co jak naumyślnie jechał, aby sam przeszkodzić.
— Stangret i jadący musieli słyszeć krzyk małej...
— To więcej jak pewna; — sądzili, że się trafił jakiś wypadek na lodzie...
— Więc nie zakneblowałeś dziewczyny?
— Zakneblowałem, ale fular musiał się zsunąć...
— Na drugi raz bierz chustkę bawełnianą, ta lepiej ściska... Zresztą jeden krzyk, to bagatelka... Dziewczyna nie miała czasu wydać drugiego i teraz musi być daleko wśród kry toczonej przez rzekę...
— Nie myślmy już o tem... — rzekł Leopold.
— Czy nasza robota już skończona.
— Dopiero w połowie.
— Czy jeszcze utopienie?
— Utopienie lub co innego... — Poszukamy sposobu... nie trzeba się zbyt często powtarzać...
— Koniec końcem, trzeba będzie jeszcze kogoś sprzątnąć?...
— Tak jest.
Jarrelonge podrapał się w czoło.
— Czy jeszcze dużo będzie takiej roboty? — zapytał.
— Co cię to obchodzi, jeżeli ci za to zapłacą...
— Tak, ale cena była umówiona tylko za jedną, osobę...
— Bezwątpienia.
— Przecież przyznasz, żem się dobrze popisał; i żem sumiennie zapracował te pieniądze.
— Nie myślę ci zaprzeczać.
— Chyba nie będziesz zbyt wymagającym, a nawet wartoby, abyś dodał jaką gratyfikacyjkę... — Hę? co ty powiadasz?...
Leopold w milczeniu wyjął pugilares, który otworzył...
Z jednej kieszonki wydobył małą paczkę biletów bankowych.
Jarrelonge skamieniały na widok papierów Garata, wytrzeszczył oczy błyszczące pożądliwością.
Oparłszy łokcie na stole z podbródkiem w dłoniach, pożerał wzrokiem palce Leopolda, przebierając od niechcenia bilety bankowe.
— Wybacz! — rzekł. — Musi ci się dobrze powodzić, mój stary!
Zbiegły więzień podał towarzyszowi bilet na tysiąc franków.
— Oto jest cena umówiona... rzekł do niego.
A potem kładąc na serwecie dwa bilety stu frankowe...
— Oto jest gratyfikacya... Czyś zadowolony?
— Jesteś prawdziwy zig!... — zawołał, chowając banknoty — i tyle za drugą, prawda?
— Tak jest, tyle.
— No to możesz na mnie liczyć, bez granic... to mi się bardzo podoba. — Mój stary, zrobię co zechcesz.

KONIEC TOMU DRUGIEGO I CZĘŚCI PIERWSZÉJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.